Tragifarsa (dzieje pewnej fraszki)

Szczękogłaszczki…

Jasne.
Erudycja Kałamarz doskonale wie, że nie ma takiego słowa. Co może jednak poradzić na to, że jej umysł wiecznie produkuje podobne dziwolągi?
Nie jej wina, że taki na przykład świderek wymyka jej się pod postacią deświrka, a musztarda już na zawsze będzie w niej istnieć jako sztamurda, a nawet – Osz, ta murda! .
Najgorsze, że te wszystkie słowa wciąż wokół niej krążą i materializują się w postaci mniej lub bardziej realnych wizji.
Jak choćby te nieszczęsne szczękogłaszczki…
Co za obrzydlistwo – swoją drogą.
Krzywi się, bo usłużna wyobraźnia natychmiast podsuwa obraz zawieszonych w powietrzu szczęk.
I może nie byłoby w tym niczego aż tak osobliwego, gdyby nie fakt, że szczęki nie są taką sobie zwykłą, chirurgiczną protezą. O nie. To przecież zbyt banalne rozwiązanie dla jej odkrywczego mózgu.
Szczęki, które sobie wyobraża, pulsują guzami napuchłych dziąseł. Wyrwano je z paskudnej jakiejś paszczy, więc broczą krwią. Zwisają z nich strzępki mięśni i skóry. Z poczerniałej jamy wyzierają zębiska koślawe i pożółkłe. Ten i ów jest rozchwiany. Inne – dziurawe.
Spomiędzy zębów wysuwają się pęki obracających się, okrągłych pędzelków, rozbryzgujących krwawe szczątki i płatki kamienia, przeznaczone – jak Erudycja sądzi – do głaskania właśnie…
Nie to jest jednak najokropniejsze. Nie ich wygląd.
Najohydniejszy jest ten grymas zadowolenia, w jaki te cholerne szczęki się układają. Pokłapują, rozciągają się w uśmiechach, zgrzytają. Jakby były autonomiczną istotą, mogącą cokolwiek odczuwać…

Klaśnięcie wyrywa ją z zamyślenia. Koszmarny obraz znika równie nagle, jak się pojawił.
Patrzy przytomniej.
Przed nią wygina się archanioł Gabriel we własnej osobie. Przez chwilę Erudycja ma wrażenie, że mózg znowu płata jej figle.
Skonsternowana – rozgląda się dookoła i oddycha z ulgą.
Nie. To nie jest prawdziwy archanioł Gabriel.
Uspokaja się i zaczyna udawać, że z uwagą słucha chyba-filozoficznego wywodu aktora przebranego za Gabriela.
No tak…
Parę dni temu dostała zaproszenie na próbę rodzimego teatru. Nie wypadało odmówić, więc siedzi teraz i udaje, że awangardowa sztuka Młodej Dokonaniami Reżyserki, pod – chciałaby powiedzieć: ”wiele mówiącym”, ale to byłoby paskudne przekłamanie – tytułem Anieli Są Pośród, wzbudza w niej jakiekolwiek emocje. Niekoniecznie – pozytywne. Jakiekolwiek…
Nie wzbudza. Po prostu szkoda jej aktorów, którzy dwoją się i troją, żeby z tego stercore – że pozwoli sobie na tę pozorną wytworność – cokolwiek wykrzesać.

Nie to, że od razu przyszła tu z negatywnym nastawieniem. Wcale nie – zawsze jest otwarta na eksperymenty literackie, ale to…
Już tytuł, który poznała dopiero po wejściu na salę, wywołał w Eruducji jakiś wewnętrzny wzdryg.
Anieli…
Anieli to można dać torebkę cukierków…
Po co udziwniać, komplikować najprostsze rzeczy? Liczba mnoga od rzeczownika anioł (obojętne – anioły czy aniołowie) posiada w sobie tak wiele treści, że wyłuskiwanie trzeciej, niby-archaicznej – mija się z celem.
Gorsze od Anielich jest chyba tylko to, urwane w pół, pozbawione nawet wielokropka na końcu, zdanie…
O wielkich literach, rodem z tworzonych przez nieuków sloganów reklamowych, nie chce się już nawet Erudycji wspominać…
Miało być nowatorsko, a wyszło… cudacznie. Miało być wieloznacznie, a jest tandetnie….
I jeszcze te dialogi. To znaczy – monologi… To znaczy – sama już nie wie.
Młoda Reżyserka nazwała to przełamywaniem konwencji monologowo-dialogowej.
No żesz!
W Akcie – trudno powiedzieć, którym, ponieważ Młoda Reżyserka napomknęła również o przekraczaniu granic kompozycyjnych – na scenę wychodzi aktor i rozpoczyna rozmowę. Gdybyż jeszcze ze sobą. Niestety – on rozmawia z…
Diabli wiedzą z kim – jeśli może sobie pozwolić na takie nieczyste skojarzenie deklinacyjne…
Żeby chociaż z tego miszmaszu można było wywnioskować hipotetyczne odpowiedzi… Ale – nie można. To jest łamanie konwencji dialogowo-.
A -monologowej polega na wygłaszaniu kawałka perory przez jednego bohatera, w który wtrynia się (bo to nie jest wchodzenie, ale właśnie wtrynianie się) z fragmentem wypowiedzi drugi bohater, a po nim – trzeci. Gdyby chociaż te wypowiadane słowa trzech osób jakoś się zazębiały – czasowo, tematycznie, przyczynowo… Albo, gdyby którykolwiek z bohaterów kontynuował podjęty wątek.
Tia…
I ten język… Pełen azaliżów, jakobychciów i tym podobnych pustodźwięków…
Z tego, co zrozumiała – tematem sztuki Anieli Są Pośród jest prozaiczna wymiana prysznica na wannę.
Naprawdę.
Anieli zastanawiają się nad marnością płytek, niesłownością majstrów i sposobami zdobycia funduszy…
Nawet nie chce się Erudycji dociekać, czy sztuka osadzona jest w realizmie, czy może ma być rodzajem alegorii… Wystarczy jej obserwowanie aktorów, zmagających się z kartonowo-staniolowymi kostiumami i szamocących z wyimaginowanymi dostarczycielami wyimaginowanej armatury…

Ale najgorsza jest chyba ta wypchana kura – jedyny eksponat – na środku sceny, o którą co i rusz potykają się odtwórcy…
Widziała kiedyś taką wypchaną ozdobę, dumnie puszącą się na stercie poduszek w salonie.
Nie. Ona doskonale rozumie, że takie ptaszysko to plon, mający zapewnić domostwu szczęście i dostatek. Czy może raczej – dostatek i szczęście. I żeby zadziałało, paskudztwo musi zajmować najbardziej honorowe miejsce w domu i rzucać się w oczy… A może i do oczu… Kto je tam wie…
Ale żeby zaraz pakować toto do sztuki o aniołach…
Anielich – znaczy…
I co niby miałoby symbolizować? Ideę memento mori? Czy może makabryczną przestrogę, że po śmierci wszyscy, którzy nie zaistnieją jako Anieli – staną się wypchanymi truchłami ku uciesze żyjących…
Bredzi. Erudycja wie, że bredzi, ale ten sceniczny płód trochę ją rozstroił…
Czy naprawdę nie ma już autorów posługujących się mniej… chmmm… ekwilibrystyczną estetyką? Czy trzeba wszystko aż tak udziwniać, tylko po to, by w gruncie rzeczy nie powiedzieć niczego?
A może to taki fortel – wpada jej nagle do głowy. Żeby pod coraz bardziej wynaturzoną formą ukryć brak treści…

Siedzi w pierwszym rzędzie obok rozanielonej – no, przeprasza, tak jej się wypsnęło, więcej nie będzie – Młodej Reżyserki i z szacunku dla jej siwych włosów próbuje się nie śmiać. Udaje jej się.
Ale nic nie może poradzić na to, że udręczony mózg broni się, jak potrafi. Choćby takimi szczękogłaszczkami
Zaciska powieki. Nie. Nie może sobie pozwolić na ponowne odpłynięcie. Musi dotrwać do pointy…
Tak bardzo chciałaby móc powiedzieć, że zakończenie jest zaskakujące i ratuje sztukę…
No cóż…
W pewnym momencie jeden z kartonowych Anielich, nie przerywając logorei, zbliża się do wypchanej kury, unosi ją, przykuca, i – ni mniej nie więcej – wyciska jej z podogonia… jajo.
Żeby chociaż rozbił je o podłogę, albo rzucił w reżyserkę… Zrobił cokolwiek. Potłukł skorupkę, obrał i zjadł, narażając publiczność na wyziewy siarkowodoru…
Nie.
Jajo łagodnie dotyka desek, turla się chwilę i nieruchomieje, a bohaterowie wraz z kurą znikają za kulisami…
Rozentuzjazmowana Młoda Reżyserka wstaje i bije brawo, a potem z wypiekiem na twarzy – tak, to jest jeden wielki, obejmujący Reżyserską Twarz, Szyję i Dekolt rumieniec – zapytuje o wrażenia.
Na szczęście wtargnięcie wnuka Reżyserki wybawia ją od kłopotu powiedzenia prawdy. Ku własnej radości Erudycja czuje się nagle niepożądana, więc – odchodzi.

Wraca do domu. Cienkie obcasy wystukują kałużowe synkopy na mokrych płytkach. W głowie przeskakują słowa…

…do-me-ną… do-me-ną… do-me-ną…

Tup tup tup. Krok, krok, krok. Stuk, stuk stuk.
Erudycja zatrzymuje się na przejściu i słowa także zwalniają. Przygląda się zmieniającym się niemrawo kadrom na telebimie…

…nie-jed-ne-go-te-a-tru…
…nie-jed-ne-go-te-a-tru…
…nie-jed-ne-go-te-a-tru…

Rusza i ten strzęp zdania zapętla się w niej podczas wędrówki. Nie chce odpłynąć. Wciąż i wciąż szumi i zgrzyta:

…do-me-ną nie-jed-ne-go te-a-tru…

Urywek podskakuje na wybojach… hamuje na kolejnych światłach… plecie się dalszym ciągiem…

…jest wystawianie…

Erudycja przystaje przed pasami i ulega wrażeniu, że zwerbalizowana myśl waha się, czy przejść razem z nią przez ruchliwą uliczkę.
Wreszcie – zdanie decyduje się jej towarzyszyć, by po dłuższym marszu obrócić się w zamku furtki i wbiec za nią po schodach.
A potem nieśmiało zatrzymuje się w progu… jakby zastanawiało się, czy go przekroczyć…

Ona zamyka drzwi i niecierpliwie podąża w kierunku kuchni. Przysiada i przymyka oczy. Skoro te idiotyczne słowa telepały się z nią taki kawał drogi i dotarły aż tutaj, to chyba musi to coś znaczyć…
Co?
Że nie może ich tak po prostu zignorować albo odprawić?
Nie wie.
Pochyla się nad kajetem i czuje na ramionach ucisk sztywnej od deszczu jesionki. Unosi pióro i obraca je w palcach. Zdejmuje nasadkę…
Patrzy na pokratkowaną powierzchnię…
W końcu niepewnie, z wahaniem zaczyna ścibolić drobne, okrągłe literki:

Domeną niejednego teatru
jest wystawianie…
publiczności do wiatru.