Łucik szczęścia

Frant wylazł z dziupli i podrapał się po owłosionym brzuchu. Przeciągnął się z lubością, a jego rudawe futro zjeżyło się z rozkoszy. Ziewnął potężnie, rozejrzał się wokół i naraz zachichotał złośliwie. Zatarł pazurzaste łapki i kilka razy podskoczył w miejscu, po czym nachylił się i nieśpiesznie zaczął coś wyłuskiwać spomiędzy kwiatów kartuzka.
Gdy skończył, wlazł do dziupli. Po dłuższej chwili wygramolił się z niej, przyodziany w za szerokie, turkusowe spodnie, starą pomarańczową marynarkę i śnieżnobiałe adidasy. Na skołtuniony łeb nacisnął malinową cyklistówkę.
Przejrzał się w pobliskim bajorku i uznał, że wygląda całkiem szykownie.
Nie marudząc dłużej, dziarsko ruszył w kierunku pobliskiej karczmy.

Właściwie karczma była tam dawniej, ale kiedy Stary Marczak przepisał wszystko na syna, ten przepędził wioskowych amatorów taniego piwka i wyszykował klubo-dyskotekę.
We dnie serwowano w niej cienkie zupki, do których głucha Radziakowa dolewała zimnej wody, żeby na wierzch wypłynęły oka tłuszczu. Oferowano tam również żylaste mielone ze sprzedawanego hurtem w miejscowej przetwórni mięsnego odrzutu oraz przeterminowany makaron, kradziony z kontenerów pobliskiego dyskontu. Wszystko to taplało się w cuchnącej spalonym tłuszczem, mącznej brei.
Pod wieczór lokal zamieniał się w błyskającą tandetnymi lampkami, rozsadzaną mechanicznym jazgotem tancbudę, w której serwowano kolorowe drinki z najtańszej wódki z przemytu i napojów zdobytych w tym samym miejscu co makaron.
Klientela tego przybytku rekrutowała się z mniej lub bardziej podstarzałej młodzieży, szastającej na lewo i prawo niezbyt legalnie zdobytą gotówką.

Już z daleka usłyszał charakterystyczne dudnienie i przyspieszył kroku. Był sobotni wieczór, więc tancbuda pękała w szwach.
Przyklepał cyklistówkę, wygładził poły marynarki i pewnym krokiem zbliżył się do drzwi. Przy wejściu dyżurował Sewer – jego niezbyt bystry, ale wzbudzający respekt opasłym cielskiem krewniak.
Frant pozdrowił Sewera machnięciem ręki i bez przeszkód wszedł do środka. Owionął go smród przesyconych alkoholem i nikotyną oddechów. Nabrał powietrza i, starając się nie oddychać, przepchał się przez szalejący na parkiecie tłum do królującego za barem Młodego Marczaka. Młody Marczak zbliżał się już do sześćdziesiątki, ale nazywano go tak dla odróżnienia od ojca, który w świadomości społeczności wciąż funkcjonował jako Stary.
Młody Marczak – właściciel i barman w jednym – skrzywił się na widok Franta, otarł ze świecącej twarzy pot i rozejrzał się po sali, pewnie w poszukiwaniu ratunku, a gdy go nie znalazł, uczynił ruch, jakby chciał zrejterować.

Frant patrzył na to wszystko ze stoickim spokojem. Wiedział, że ciekawość zwycięży. Tak się też stało, więc nieśpiesznie wdrapał się na wysoki stołek, zamajtał krótkimi nogami i kiwnął na Marczaka palcem. Ten, po krótkim wahaniu, pochylił się i spojrzał wyczekująco.
– Zarobić można – mruknął Frant i twarz właściciela straciła swój zwykły mułowaty wyraz, a chytre żółte oczka błysnęły zainteresowaniem.
Frant bez pośpiechu pogrzebał w kieszeni, wyciągnął dilerkę z drobnym czarnym granulatem i ostrożnie położył ją na barze.
Marczak przypatrywał się podłużnym drobinkom z mieszaniną zdziwienia i pożądliwości.
– Ziarno Seczuańskie – poinformował Frant lakonicznie, po czym wymienił cenę. Marczak zasapał, więc dodał – Nie targuję się. Towar jest nowy, więc i cena na razie promocyjna…
Na twarzy Marczaka zarysował się cały proces myślowy – od wyliczenia kosztów własnych, przez ustalenie narzutu, aż po obrachowanie zarobku. Wreszcie skinął głową na znak zgody.

Frant poczekał, aż na kontuarze pojawią się pieniądze i wyciągnął jeszcze cztery torebki, które właściciel zagarnął zachłannym ruchem.
Wychodząc z lokalu, Frant obejrzał się jeszcze i dostrzegł tłoczące się przy barze małolactwo pospołu z najznakomitszą starszyzną wsi. Uśmiechnął się pod nosem i odpalił bramkującemu Sewerowi parę groszy.

Nawet leśne myszy mogą się na coś przydać – pomyślał i godnie pomaszerował do swojej dziupli na zasłużony odpoczynek.

12 uwag do wpisu “Łucik szczęścia

    1. Witaj, Jotko.

      Cóż… „każdy orze, jak może”;)
      Dziękuję.
      Myślę, że dzieciom też by nie zaszkodziła… Tylko koloryt lokalny mógłby być nie do końca zrozumiały. Teraz w modzie są raczej kurczakowe imperia:)

      Pozdrawiam:)

      Polubienie

    1. Witaj, Ultro.

      Bez wątpienia:)
      Ale najdroższy i najbardziej pożądany był zawsze szafran zwany też krokusem:

      „Krokusy wyskakują z ziemi
      jak wiolinowe nuty,
      a panny się chylą nad niemi
      i z nut układają bukiet.”
      („Krokusy” – M. Pawlikowska-Jasnorzewska)

      Pozdrawiam:)

      Polubione przez 1 osoba

  1. a ja myślałem, ze Frant jest zimorodkiem, choć one nie mieszkają w dziuplach, lecz grzebią norki w ziemi. ale kolory mnie pochłonęły i jakoś tak ciężko mi myśleć o nim inaczej.

    Polubienie

  2. tetryk56

    Właściwie brakuje mi tu dalszego ciągu, w rodzaju:
    …po wytruciu całej tej hałaśliwej hałastry Frant z zadowoleniem kontemplował ciszę wokół swojej dziupli…

    Polubienie

    1. Witaj, Tetryku.

      Nie byłoby to złe rozwiązanie, ale nie wiem, czy Frant byłby zadowolony, straciwszy miejsce do swoich złotych interesów. No i ten biedny Sewer bramkujący…
      😉
      A wiesz – często się zdarza, że moja tfurczość radosna wzbudza niedosyt:)

      Pozdrawiam:)

      Polubienie

Dodaj odpowiedź do Lena Sadowska Anuluj pisanie odpowiedzi