Obrazki. Ona.

*
To chyba wtedy pierwszy raz pomyślała, że świat jest zły. Pełen kłamstw i okrucieństwa.
Obudził ją zduszony jęk.
Zdezorientowana – uniosła głowę, by natychmiast z powrotem przycisnąć twarz do cuchnącej kurzym potem poduszki i wstrzymać oddech.
Pijany ojciec okładał właśnie chorą na raka macochę.
Kiwał się w przystawionym do łóżka fotelu i mamrotał coś pod nosem. Co jakiś czas unosił rękę i jego ciężka pięść spadała na opuchniętą od choroby twarz. Z nosa macochy sączyła się strużka krwi i wsiąkała w białą poszewkę.
Macocha nie wstawała już od roku. Była bardzo chora, ale silne serce wciąż w niej biło. Jakby na przekór bólowi i podłemu życiu…

*
Półleży na kozetce i bezwiednie wodzi dłonią po ceratowej narzucie. Płachta jest chropawa, o fakturze maleńkich, milimetrowych może krateczek, które stawiają opór wyczulonym opuszkom. Ulega wrażeniu, że delikatna powierzchnia palców niechętnie wędruje po klejkiej plątaninie sztucznych włókien.
Przesuwa dłoń ku pośladkowi, pokonując szorstkość narzuty i wyczuwa różnicę temperatur. Bawi się chwilę naprzemiennie rozpłaszczając chłód i ciepło, po czym zapada w leniwą, odprężającą drzemkę…

*
Wtedy jeszcze nie wiedziała, że istnieje sposób, by wyłączyć się z tego wszystkiego. Nawet nie przyszło jej do głowy, że mogłaby coś zrobić. Cokolwiek.
Leżała długo, zatykając uszy zaciśniętymi w piąstki rękoma i starała się odgrodzić od złorzeczeń ojca i głuchych pojękiwań maltretowanej macochy.
W końcu udało jej się wsłuchać w tętno własnego, uspokajającego się powoli serca. Liczyła uderzenia. Po jakimś czasie straciła rachubę. Zaczynała kilka razy od początku i już wiedziała, że za chwilę zapadnie w sen.
W ostatnim błysku świadomości przewróciła się na wznak i gryzący papierosowy dym oblepił jej twarz niczym mokra sieć.

*
Krakanie też może być piękne. Czerń dysonansów wdziera się w pastelowe smugi myśli. Burzy harmonię i ożywia przytłumiony instynkt działania.
Ostre dzioby rozszarpują osnowę, przecinają klekotem rozleniwienie, wywołują niepokój.
Pozwala ordynarnym skrzekom rozrywać ład, zamienić go w bezsensowną kotłowaninę, narzucać nowy porządek.
Czeka. Niecierpliwość oplata jej ciało. Nie może poskromić ciekawości. Już, teraz, w tej sekundzie chciałaby wiedzieć, co wyniknie ze zderzenia znanego z nieoczekiwanym.
Na obnażone udo opada małe czarne piórko, wywołując mimowolny skurcz zaskakująco subtelną pieszczotą…

*
Krwawa, dwucentymetrowej może szerokości, smuga na powleczce była jedynym widomym śladem po nocnych ekscesach ojca.
On sam – rozwalony obok skulonej macochy – spał na plecach z rozrzuconymi szeroko ramionami. Z rozwartych ust wydobywały się pochrapywania i gulgoty.
Podkoszulka podwinęła mu się wysoko, a zsunięta z podkurczonego kolana kołdra obnażyła obrośnięte podbrzusze.
Omijając niedbale rzucone obok łóżka bokserki ojca, z obrzydzeniem odwróciła wzrok.
Nie przypuszczała, że ta brunatna plama zaschłej krwi i starcza nagość ojca będą ją prześladowały, ilekroć zamknie oczy…

*
Smużka podpływa powoli w kierunku ust. Wywiązuje kokardę orzeźwienia na przysychającym z rozgorączkowania podniebieniu. Między wargami pulsują delikatne żyłki mandarynkowej słodyczy. Skraplają się na koniuszku języka i parują drobinkami oddechu.
Porowata łupina oblepia nadgarstki ścieżkami oleistej posoki.
Zaciska kolana i nie troszczy się zupełnie o wykwitające lipidową wilgocią plamki na obnażonym skrawku skóry, pełznące maziście w dół.
Stawia bosą stopę na brzegu leżanki i dotyka wargami szczypiącej emulsji…

*
Mamy nie pamiętała zupełnie.
Słowo było pustym dźwiękiem i kojarzyło się jej z bladą, papierową panią na prostokątnym kartoniku. Czasami przypatrywała się obcej twarzy, nie mogąc nadziwić się niby-uśmiechowi, w którym kąciki warg wyginały się ku dołowi. Oczy pani przypominały jej wzrok napotkanego kiedyś, skamlącego o łyk wody psiaka. Były bardzo smutne.
Niewiele o niej wiedziała.
Po zakamarkach mózgu błąkały się, zasłyszane gdzieś, lepkie od jadu i plotkarskiej satysfakcji słowa „zajeździł już trzecią babę…”
Nie zrozumiała ich, ale poczuła do ojca jeszcze większą niechęć i – podświadomie – zaczęła obwiniać go nie tylko o śmierć mamy, ale i o chorobę macochy…

*
Cynamonowa cierpkość pachnie pulchnością.
Gdy zanurza w niej palce, przenika ją dreszcz rozkoszy, jakiej nigdy nie zaznała w kontakcie z żadnym ludzkim ciałem. Jabłeczna miękkość złuszcza się mlaszczącymi płatkami. Maści waniliowym jedwabiem wnętrze dłoni i pozostawia po sobie wrażenie niezrozumiałej irytacji.
Próbuje przezwyciężyć protest zaimpregnowanej ulepkiem, stwardniałej skóry. Ból wydzieranych zbyt gwałtownym gestem, drobniutkich włosków zarysowuje się wypukłym szlaczkiem gęsiej skórki na karku.
Podnosi się leniwie i podchodzi do zlewu. Przekręca odnaleziony kurek i pozwala lodowatemu strumieniowi uwolnić mózg od nieprzyjemnego uczucia zniewolenia…

*
Zazwyczaj ojciec był miłym człowiekiem. Najbardziej lubiła go w dzień.
Ojciec dobrze zarabiał i macocha, którą nazywała „ciocią”, nie musiała pracować. Też była miłą kobietą. Może trochę smutną i zaniedbaną, ale ciepłą i dobrą. Zajmowała się domem. I – nią.
Ze szkoły zawsze odbierał ją ojciec i razem wracali do domu. Macocha czekała już z obiadem, więc siadali do stołu. Rozmawiali i śmiali się. Potem ona odrabiała lekcje, a ojciec z macochą wychodzili na podwórko, żeby jej nie przeszkadzać. Po powrocie ojciec sprawdzał zeszyty. Chwalił szlaczki i ładne, równe literki. Podliczał słupki i śmiał się, gdy znalazł błąd w rachunkach, każąc go jej poprawić.
W dzień nigdy nie krzyczał…

*
Boginka. Jest boginką, kiedy tak leży pośród sprężystego świergotu traw i pomarszczonego szeptu płatków, a słońce kreśli bezwstydnie zygzaki na jej obnażonych łopatkach.
Pozwala mu zsuwać się niżej i niżej. Rozchylać zagniecenia skóry i rozsupływać węzełki pigmentu na złaknionych dotyku pośladkach. Wonny podmuch pochyla pojedyncze źdźbła, które cieniują chłodem słoneczne harce, tworząc z ruchomych wzorów trójwymiarowe chroboty.
Wdycha daleki pomruk miasta, pozwalając od czasu do czasu opleść się jego asfaltowo-kauczukowym skwierczeniem…

*
W dniu pogrzebu ojciec spił się do nieprzytomności i omal nie wpadł do dołu, do którego spuszczano trumnę. Ludzie plotkowali, że macocha chciała go zabrać ze sobą. Ale – po cichu. Głośno robili zbolałe miny i udawali, że im współczują – ojcu i jej.
I tamtego dnia drugi raz pomyślała, że świat jest wstrętnym miejscem.
Patrzyła na kolebiących się przy stołach ludzi. Na ich poczerwieniałe twarze.
Uszy gwałcił brzęk szkła i coraz głośniejsze, pijackie okrzyki.
Przypatrywała się szlochającemu ojcu i nie mogła wykrzesać z siebie niczego prócz obrzydzenia, gdy kułakami ocierał łzy i rozmazywał po twarzy ślinę zmieszaną z nie do końca przełkniętym jedzeniem. Nie potrafiła mu współczuć. Ani uwierzyć, że ci wszyscy ludzie przyszli na stypę, by pożegnać macochę.
Ze ściśniętym gardłem patrzyła, jak obżerają się i wlewają w siebie wódkę. Jak krzyczą, śmieją się i opowiadają sprośne dowcipy….

*
Skrzypienie zawiasów zwiastuje tajemnicę. Woskowe strzępki towotu zatykają nozdrza skwaśniałą gęstwą. Nie rozpoznaje niczego prócz szurania plastykowych podeszew na wdeptanej w płytach ścieżce. Lekki chód nie przypomina niczego znanego. Zapach ciała też jest nowy.
Odwraca głowę i próbuje rozszyfrować nieznaną egzystencję. Chce wiedzieć, czy objawiła się celowo i zostanie na dłużej, czy zaplątała się tu przypadkiem i za chwilę umknie – rozpoznawszy swoją pomyłkę.
Nie odgaduje niczego i pozostaje jej tylko bierne oczekiwanie w nadziei na jakikolwiek znak.
Echo obcego oddechu zdaje się naigrywać z jej niepewnością przyśpieszonego wyczekiwania.
Na znak niezgody prostuje plecy i zakłada do tyłu ręce. Obleka się w skorupę nieprzystępności, informując, że dialogu nie będzie.
Krzesełko z naprzeciwka zdaje się trzeszczeć rozczarowaniem…

*
U ciotki nie było tak źle.
Miała swój pokój. Ładny i przytulny.
Mogła zapraszać koleżanki. Albo słuchać muzyki ze starego magnetofonu, który podarowała jej ciotka.
Mieszkały tylko we dwie, jeśli nie liczyć różnych wujków, którzy pojawiali się i odchodzili. Po jakimś czasie przestała ich zapamiętywać. Przyzwyczaiła się, że żaden nie zostaje na dłużej niż parę tygodni.
Właściwie pierwszy rok uważała za najszczęśliwszy okres swojego życia. Wyjąwszy czas, gdy macocha była jeszcze zdrowa.
I – oczywiście – ten z mamą. Którego nie pamiętała, ale wyobrażała sobie, że musiał być najcudowniejszy…

*
Krystaliczność okien nie jest jej do niczego potrzebna. Mdlący zapach amoniaku poraża fetorem rzadko używaną krtań. Czuje w niej kolące bryłki grysu. Zawiera usta i wciąga powietrze nosem. Dziurki zaczopowuje ciepły bulgot. Instynktownie unosi twarz i wierzchem przedramienia próbuje zatamować ciekłą czerwień. Amarant rozbryzguje się na dekolcie i żłobi ścieżki na piersiach, by wsiąknąć w rąbek bielizny. Nie chce skrzepnąć.
Zaczopowane nozdrza zmuszają do otwarcia ust, w które wtłacza się haust mocznikowego smrodu.
Rozpaczliwie walczy o kilka kropel spokoju…

*
Na kolejny dowód podłości świata nie musiała długo czekać.
Przybiegła do domu roztrzęsiona, z rozciętą wargą i napuchłymi od płaczu oczyma. Ciotka złapała się za serce, gdy ją zobaczyła.
A kiedy opowiadała o wściekłej pani, która napadła na nią na ulicy i uderzyła kilka razy w twarz, a potem złapała za warkocz i walnęła jej głową o ścianę, ciotka bladła coraz bardziej. Bezwiednie masowała się w okolicach serca, a kiedy opowieść dobiegła końca – zsiniała i osunęła się na podłogę…

*
Ponad gwar wybija rozkoszny spokój dzieciństwa. Tego najwcześniejszego, niemal nieuświadomionego.
Czuje kojącą szorstkość sezamowej chrupkości. Podpalane drobinki połyskują na spieczonym brązie, rozsiewając się wokół pszenicznym wspomnieniem.
Ciężar maślanego aksamitu trzeszczy marblitowo.
Rozmazuje po stole pluskot kakaowego instantu, rwąc zębami ziarnistą błogość…

*
Najpierw próbowała ciotkę cucić. W końcu zrozumiała, że sama nie poradzi i pobiegła do sąsiadki, która miała telefon.
Zadzwoniły po pogotowie.
Długo potem siedziała przy oknie w ciemnym mieszkaniu, nie mogąc pozbyć się widoku zsiniałych warg ciotki, układających się w bezszelestne słowa przeprosin.
Każda „kurwa”, „złodziejka mężów” wybita pięścią wściekłej pani na jej ciele pulsowała bólem i niezrozumieniem…

*
W otwartym oknie trzepoce firanka. Rozsiewa się orzeźwiającą bryzą. Cytrusowa woń motylich skrzydeł muska lewą skroń i policzek. Łaskoce kącik oka i przysiada na czubku nosa.
Bezwiednie splata dłonie i pochyla się ku nim, jakby chciała przerwać ten swoisty balet. Wsłuchuje się w drgania lawendowej kuli blasku, która stacza się po firance na parapet, a z niego w jej złożone w łódeczkę dłonie.
Egzotyczne pląsania przetaczają się przez nią i odpływają w nieskończoność, z której przybyły…

*
Ci ludzie nie byli tacy straszni. Można powiedzieć, że nawet sympatyczni. I uprzejmi. Na pewno lepsi od wychowawców, którzy wciąż tylko krzyczeli i karali, nawet za bardzo nie dociekając, kto jest winien.
Pan kazał nazywać się tatusiem, a pani – mamusią.
Nie potrafiła. Nie umiała się przemóc.
Nawet do ojca starała się mówić bezosobowo, a gdy już musiała zwrócić się bezpośrednio – ledwie jej przechodziło przez gardło słowo „tato”.
„Mama” to była smutna pani z czarno-białej fotografii i tylko ją tak nazywała. W myślach. Kiedy już było jej całkiem źle.
A „mamusia” była wyrazem beznadziejnie głupim.
Wykrzyczała im to, gdy po raz kolejny ukarali ją za nazywanie ich „ciocią” i „wujkiem”…

*
Splątana mozaika mokrych nitek oznajmia o swojej obecności szemraniem.
Słyszy żałosny pisk nastroszonych, zmokniętych ciałek. Zakrzywione pazurki wydrapują przerażenie na blaszanym parapecie, próbując przekrzyczeć chlupot deszczu. Przez okienne szpary wkrada się beznadzieja. Zziębnięte kłębki obwieszczają światu swoją szaro-brązową skargę.
Uchyla okno, nie bacząc na ziąb drukujący jej nagie ramiona kolczastym tatuażem.
Wsłuchuje się w pretensje wpisane w łopot odlatujących skrzydełek…

*
Wymyśliła sobie tę szkołę z internatem, żeby wreszcie wyrwać się z ośrodka. Nigdy nie nazywała tego miejsca domem. Mówiła o nim pogardliwie „placówka”, czym doprowadzała do szału personel.
Sprawiała kłopoty, więc z ulgą się jej pozbyli.
W internacie pierwszy raz od dawna nie czuła się gorsza.
Opiekun uszanował jej prośbę i nikt nie wiedział, że jest z domu dziecka. Ani w internacie, ani w szkole.
Kłopoty zaczęły się, gdy na miejsce ich ukochanej wychowawczyni przyszła nowa. Już pierwszego dnia wygadała.
Znienawidziła tę bezmyślną, pustą lalkę. Za litość, którą dojrzała w oczach klasowych kolegów. Za ciekawość. Za próby okazania współczucia…

*
To nie jest przyjemne. Płuca wypełnia sina niemoc. Kręci się jej w głowie, a nogi zaczynają drżeć. Cała jest jednym wielkim rozkołataniem. Jakby rozpływała się we wszystkie strony, nie mogąc zmieścić się we własnym istnieniu. Kontury falują wbrew rytmowi, który próbuje sobie narzucić. Z sekundy na sekundę staje się – nie miękkością już, ale – rozlazłością, grząską, trzęsącą się. Próbuje wziąć się w garść i zapanować nad tą ciekłością. Przywrócić bezkształtowi myśli i ciała statyczną jedność…

*
Skończyła szkołę. Za namową nauczycieli podeszła nawet do matury, i – ku własnemu niedowierzaniu – zdała z nie najgorszym wynikiem, choć głównie zależało jej na dyplomie. Chciała jak najszybciej pójść do pracy i zacząć życie na własny rachunek.
Marzyła o własnym kącie. Niestety – jedyne na co było ją stać – to wynajęcie pokoju przy rodzinie.
Nie trafiła najlepiej i gdyby stancja nie była tak tania, uciekłaby z niej już drugiego dnia po wprowadzeniu.
Kiedy wracała zmęczona po całym dniu, marzyła tylko o spokoju. Dochodzące zza drzwi krzyki i płacz zbyt żywo przypominały jej ostatnie miesiące we własnym domu.
I znowu opanowała ją obsesyjna myśl o potwornościach, jakie oferuje rzeczywistość…

*
Drapiący szelest krochmalu przysiada między brwiami. Paraliżuje czoło i przecina je głęboką pionową bruzdą.
Porowata wytworność skaża piersi odgłosem dartego kartonu. Ślizga się po wypukłościach nankinowym splotem i wystawia intymność na wstydliwą próbę.
Robi kilka niepewnych kroków i odnosi wrażenie, że farbowana obręcz wiruje coraz szybciej i boleśnie zaciska się na biodrach.
Mimo zakłopotania podoba się sobie w nowej odsłonie…

*
Nie mogła się nacieszyć, gdy po nieludzkim stażu udało jej się wreszcie znaleźć przyzwoite zajęcie.
Po trzech miesiącach od podjęcia prawdziwej pracy stać ją było na wynajęcie lepszego pokoju i z ulgą uciekła z walącej się chałupy, gdzie wciąż jeszcze można było się umyć jedynie w misce po uprzednim nagrzaniu wody na wiecznie dymiącej płycie węglowej, a do ubikacji trzeba było biegać pod śmietnik. Cieszyła się, że nie będzie już musiała patrzeć na notorycznie zapijaczonych gospodarzy, ich ordynarnych kompanów od kieliszka i zaszczute, wiecznie wygłodniałe dzieciaki, którym wszystko lepiło się do rąk…

*
Marznie.
Wciąż słyszy huk roztrzaskującego się lodowego klina.
Odłamki jeżą się i rozpychają, kalecząc kokon, który przylega do niej, dając wrażenie komfortu.
Ostre odłupki szarpią tak wąską, że niemal niemożliwą do rozdzielenia szczelinę między tu a tam. Bezpiecznym tu i niepotrzebnym tam.
Próżno wyczekuje słońca, które mogłoby stopić zagrożenie. Zminimalizować je i fizycznie unicestwić.
Wstaje i bosymi stopami bada przychylność podłoża. Przesuwa się ku ciepłu i próbuje zasklepić pocięte myśli…

*
Myślała, że właśnie z tym człowiekiem ułoży sobie życie.
Nie był szczególnie urodziwy. Ani nawet wykształcony czy inteligentny. Prawdę mówiąc – był dość prymitywny, miał trudności z czytaniem, nie umiał się wysłowić, ale liczyła, że nadrobi charakterem.
Kiedy później o tym wszystkim myślała, nie potrafiła powiedzieć, czy darzyła go jakimś uczuciem.
Na początku – chyba tak. Może nie wielką miłością, jak z romantycznych komedii, ale – uczciwym przywiązaniem – na pewno.
Tak bardzo pragnęła, żeby im wyszło, że w pierwszych tygodniach nie dostrzegała w jego zachowaniu niczego dziwnego…

*
Ziemia poraża chichotem. Nie jest to nawet chichot, a raczej rzężenie szlachtowanego mięsa. Żywego jeszcze i nieświadomego swojego przeznaczenia, ale instynktem czującego zagładę.
Rozpostartymi rękoma stara się odnaleźć wyjście. Rozgarnia odór strachu i bojaźliwie wychyla się zza zasłony. Węszy czujnie.
Chichot przeradza się w upiorne chrząkanie, więc cofa się przerażona.
Naciąga na głowę sweter i odgradza się od bezskutecznie wypieranych odgłosów tamtego życia…

*
To dlatego nie powiedziała nic, gdy któregoś dnia po prostu został w wynajmowanym przez nią pokoiku, choć nawet nie spytał, czy ona się na to godzi, czy tego chce.
Wtedy jeszcze nie miała pojęcia, że on od kilku tygodni przynosił po kilka swoich rzeczy i upychał w szafkach między jej ubraniami.
Na początku nawet się cieszyła, gdy po powrocie do maleńkiego pokoiku miała do kogo zagadać. Z ochotą brała się za gotowanie. Nie wiedziała, że on tylko bawi się w dom…

*
Jest kwaśno i pleśniawie.
Czuje wybijające na języku liszaje bieli.
Zza okna dochodzą stukania i szurgoty. Agresywne odgłosy oplatają gardło, wpijają się w tchawicę.
Szum lasowanego wapna zabiera tlen. Wypala jątrzące, nigdy nie gojące się piętna.
Kryje się w schłodzonym cieniem kącie. Zwija się w kłębek i próbuje zniknąć. Staje się coraz mniejsza i bardziej okrągła. Wreszcie turla się przez labirynt chaosu i przywiera do przypodłogowej listwy. Rozpłaszcza się i wysycha. Matowieje.
Jest tylko punkcikiem na gruzłowatej ścianie. Jednym z wielu…

*
Wracała z pracy bardzo zmęczona. Zaczęła się przedświąteczna gorączka i całymi dniami była na nogach.
Miała dwie pary butów. Schodzone kozaki, które wielkim głosem wołały choćby o podzelowanie, i bardzo niewygodne czółenka. Niestety, kupno czegoś nowego zmuszona była odłożyć na czas bliżej nieokreślony – odkąd zamieszkali razem, jej niewielka pensyjka musiała wystarczyć na dwoje.
Siąpiło grudniowo – ni to deszczem, ni śniegiem i zanim dotarła do domu, miała zupełnie mokre nogi.
Weszła zziębnięta do pokoju i popatrzyła na niego. Nawet nie drgnął. Również wtedy, gdy z uśmiechem wspomniała, że marzy o gorącej herbacie. Tylko wzruszył ramionami.
I wtedy po raz pierwszy pomyślała, że jemu wcale nie zależy na wspólnym życiu.
Szybko odgoniła tę myśl i z westchnieniem ruszyła do kuchni…

*
Fetor. Rozlewa się troską uniesionej ręki, palców prześlizgujących się po zlepionych gorączką włosach. Jest nie do zniesienia. Bryzga wspomnieniem tego, o czym chce zapomnieć.
Nie ufa.
Nie wierzy w bezinteresowną czułość.
Zawsze doszukuje się drugiego dna.
I zawsze je odkrywa…

*
Siedziała przy kuchennym stole i połykała łzy. Popłakałaby sobie tak od serca, ale nie mogła przecież robić przedstawienia przed gospodarzami – starszym, sympatycznym małżeństwem, od którego wynajmowała pokój już od dwóch lat.
Z jakimś rozżaleniem lepiła pierogi, wsłuchując się w dochodzący z ich pokoiku ryk telewizora, którego kupno na niej wymusił.
I znowu znajoma myśl o nikczemności świata przemknęła jej przez głowę. Poczuła odrazę. Fizyczną odrazę do tej czarnej codzienności, do niego i do siebie.
A przecież chciała tylko, by potowarzyszył jej w przygotowywaniu wigilijnej kolacji…

*
Tak. To jedna z nielicznych przyjemności.
Włókienka szeleszczą papierowo. Drepcą drożynką kręgosłupa i miękko lądują w zgięciu kolan.
Rozpiera się w nasłonecznionej ekstazie i wdycha aromat rattanowej goryczki. Stopy brodzą w trzmielowej gnuśności i poddają szemraniu liści.
Przeciąga się i dzieli okruszkami uśmiechu z przebiegającą kruszczycą…

*
Na Nowy Rok czekała samotnie, bo on – po awanturze o nic – trzasnął drzwiami i poszedł sobie. Jeszcze przez drzwi słyszała jego wściekłe pomstowania i groźby.
Kilka minut przed północą gospodyni zapukała do niej i – jak rok wcześniej – wspólnie wypili po lampce szampana i obejrzeli noworoczną szopkę.
Długo przewracała się w pustym łóżku, nim wreszcie – rozżalonej – udało się zasnąć…

*
Szelest miętej folii materializuje się suchym trzaskiem popękanych pięt ocierających się o prześcieradło. Wkłuwa się w pacierzowy stos. Dłubie setkami igiełek, wywlekając spiralki z nocyceptorów.
Dół brzucha twardnieje judzącym skowytem. Mięśnie Kegla zaciskają się mimowolnie.
Tkwi w bezruchu i bezskutecznie opędza się od kąsających projekcji. Czaszkę rozsadzają sześciany skondensowanego ciśnienia. Powietrze węźli się w płucach i wytłacza na ciele ropieniami.
Napina się, rozwiera zaciśnięte szczęki i chlusta decybelami zniechęcenia…

*
Zjawił się po dwóch tygodniach – brudny, śmierdzący.
Czekała na przeprosiny. Jeszcze tliła się w niej resztka nadziei, że jest takim człowiekiem, jakim go wymyśliła. On jednak nie czuł się winny. W jego mniemaniu wszystko było w najlepszym porządku.
Ale – nie było.
Kiedy zniknął, by ją ukarać za sprzeciw – paradoksalnie – dał jej czas na ochłonięcie i chłodną kalkulację. Spędzając samotnie wieczory, doceniła nagle spokój i beztroskę. Przypomniała sobie swoje życie sprzed tego z nim. Rozważyła zalegającą wokół pustkę i doszła do wniosku, że wcześniej była szczęśliwsza. Nie – szczęśliwa, ale właśnie – szczęśliwsza…

*
Słono. Słodko.
Wionie fermentem i prowokuje ślinotok.
Porusza się jak w zawiesinie wyprodukowanej przez przysychające w wazonie kwiaty, błotnistej i ciemnej.
Sama już nie wie, czy ruchy jej ramion bardziej przypominają pływanie czy latanie. Są chaosem. Krzykiem rozpaczy we wchłaniającym ją bezładzie. Szamoce się, grzęznąc coraz bardziej. Opada z sił.
Ratunek nadchodzi niespodziewanie. Łagodnym głosem, który nie kojarzy jej się zupełnie z niczym. Jest cudownie obcy.
Wczepia się w niego i milimetr po milimetrze wyczołguje z suspensji…

*
W milczeniu patrzyła, jak miotał się po ich niewielkiej przestrzeni. Nie takiego oczekiwał przyjęcia. Do tej pory ilekroć strzelał fochy i trzaskał drzwiami, czekała na jego powrót i z biciem serca reagowała na każdy szmer na klatce schodowej.
A kiedy raczył powrócić – wybaczała mu chamstwo i prymitywizm, choć zdawała sobie sprawę, że nią manipuluje.
Ale – nie tamtym razem.
Gdy, złachmaniony, przysiadł obok i zionął na nią zapachem ojca, wstała i odwróciła się do niego plecami.
Patrzyła w okno i wsłuchiwała w odgłosy szarpaniny. Postanowiła nie reagować na obelgi i chamstwa.

*
Skroplona woń traw osiada na włosach. Mości się między żyłkami, mieni dyfuzją odbić. Skrzy w oparach oddychającej ziemi. Na płatkach świtu przysiada zagubione echo nocy i przydrzemuje – rozleniwione.
Boi się poruszyć, by nie spłoszyć cykania roznoszącej ją, niczym nieuzasadnionej radości. Mgiełka oczekiwania opatula ją opalową przychylnością.
Nakrywa się seledynowym niebem i zamiera na kilka szczęśliwych bezdechów…

*
Widząc, że niczego nie wskóra, zaczął – jak wiele już razy – manifestację z pakowaniem.
Słyszała skrzyp drzwiczek i odgłos wyrzucanych wprost na podłogę ubrań.
Odgłos wściekłego walenia torbą o podłogę uprzytomnił jej, że skończył.
Odwróciła się i podeszła do niego, wyjmując mu z rąk pękatą reklamówkę. Z sadystyczną skrupulatnością wyjęła wszystkie ubrania, które nie należały do niego, a które przywłaszczał sobie bez pytania ją o zgodę i odłożyła na osobny stosik. A potem podała mu niewielki tłumoczek i wyciągnęła rękę, rzucając zdawkowo „Klucze!”.
Myślała, że ją uderzy.
Długo dźwięczał jej w uszach huk zatrzaśniętych drzwi…

*
Jak z wiklinowego kosza wysypują się z niej okruchy zapomnianego. Próbuje zebrać je i ponownie przesypać w miejsce, które im przeznaczyła.
Buntują się i rozsiewają bólem. Wie, że to dobry ból. Taki, który po wielkim wysiłku rozszarpuje spracowane ręce, albo rozdziera trzewia po podjęciu trudnej decyzji.
Waha się i ta chwila wystarcza, by wspomnienia umknęły i znikły na zawsze, złaknione wolności. Wreszcie niezależne…

*
Wyciszała się powoli. Tym trudniej jej to przychodziło, że nękał ją.
Wydzwaniał o najróżniejszych porach i wysyłał smsy, w których na przemian – groził i deklarował wielką miłość. Naduszał w środku nocy wszystkie guziki domofonu i uciekał jak gówniarz. Czasami udało mu się wejść na klatkę. Walił wtedy pięściami w ich drzwi i kopał, a rano zastawała go śpiącego na wycieraczce.
Bywało też, że potykała się o niego, skulonego pod trawnikowym żywopłotem.
Przetrwała to z pomocą gospodarzy, którzy cierpliwie znosili jego ekscesy i ani słyszeć chcieli o jej wyprowadzce…

*
Pioruny wybijają w kościanej skorupie mikroskopijne otworki. To nie do zniesienia. Jak stukot cieniutkich obcasów biegającej piętro wyżej rozzłoszczonej kobiety.
Łup! Łup!
Miarowy łomot rzeźbi kanaliki, zasypując świat miałkimi strużynami, niczym rysunkami na odwalonej korze obumarłych dawno drzew.
Zaplątuje się w te pobrużdżone korytarze, dziergające się krwawo na skroniach po wewnętrznej stronie czaszki…

*
W końcu doczekała przecież chwili, gdy dostała kredyt i udało jej się kupić okazyjnie maleńką kawalerkę. Wyprowadziła się na drugi koniec miasta, zmieniła numer komórki, a szefowa poszła jej na rękę i pozwoliła odejść przed końcem umowy. Może też miała dość idioty, który dwa razy wybił wystawowe okno.
I kiedy wszystko się stabilizowało, hultajskie przeznaczenie znowu ją dopadło – straciła pracę.
To wtedy poszła do szkutniczego i w akcie desperacji kupiła trzy metry linki…

*
Uśmiech przesyca goryczka świeżego tymianku.
Chyba naprawdę wciąż jeszcze w to wierzy. Że tymiankowe łodyżki usuwają przykry oddech i wybielają zęby.
Ta myśl rozsłonecznia ją od środka. Sprawia, że przez chwilę może znowu poczuć się jak trochę nieznośny chochlik. Małe leśne licho, puszczające zajączki rozdokazywanym wiewiórkom. Albo podkradające myszkom zapasy.
Nie wie, skąd w niej nagle takie infantylne skojarzenia. Nie pamięta.
Właściwie nie umie pamiętać. Dobrego. Podłe wplecione jest chyba w łańcuch jej DNA…

*
Kiedy stary zydelek rozjechał się, nim zdążyła włożyć głowę w pętlę, długo siedziała na podłodze i płakała, rozmasowując zbite kolano. Trochę z bólu, bardziej z żalu nad sobą.
Te łzy były jej potrzebne. Wstała wreszcie, odwiązała sznur od żyrandolowego haka i razem z połamanym stołkiem wyniosła na śmietnik.
Następnego dnia zaczęła się rozglądać za nowym zajęciem…

*
Żaby grają w zielone. Rzekotki rechoczą. Rechotki rzekoczą.
Łapie się na tej myśli i uśmiecha, bo buczenie nasila się.
Przechyla głowę i nadziewa się na własne, twarde ramię. Jest kościste – to prawda. Ale także muślinowo-delikatne i pachnące fiołkami.
Słyszy, jak wstęgi falistego zapachu omotują każdy skrawek przestrzeni. Czuje ich muśnięcia na przegubach rąk i przypomina sobie dziecięcą zabawę w ciuciubabkę.
Nie wie – czemu akurat tę…

*
Nie był to szczyt jej oczekiwań, ale nie wybrzydzała – musiała spłacać raty i z czegoś żyć.
Była jeszcze młoda i czasami marzył jej się prawdziwy dom. Taki z zapachem obiadu i dziecięcych ciuszków.
Miłość nie chciała jakoś nadejść, ale koleżanka namówiła ją na podjęcie studiów. Wybrała sobie jeden z dostępnych na rodzimej uczelni kierunków i systematycznie uczęszczała na zajęcia co drugi weekend. Ta sama koleżanka podpowiedziała jej, jak zdobyć dofinansowanie w miejscu pracy…

*
Kaszmirowy chłód nocy cukrzy się między oknami. Wybucha kaskadą obietnic i osiada statecznie niespełnieniem.
Spaceruje wśród porcelanowych szczęknięć. Poranione nadzieje szczerzą się i zgrzytają niczym ziarenka wszędobylskiego plażowego piasku.
Przystaje i strząsa z siebie pomrok smutku. Przywabia klekot kastanietów i wprawia się w konwulsyjne drgania…

*
Pięć lat. Pięć długich, żmudnych lat. Zarywanych nocy. Zniechęcenia i nadziei.
Początkowo szło jej bardzo ciężko – odzwyczajony mózg nie chciał przyswajać wiedzy, zapamiętywać nowych informacji. Tysiące razy była o krok od rzucenia wszystkiego, poddania się.
Nadszedł przecież dzień obron. Z duszą na ramieniu zasiadła przed komisją.
I odebrała wreszcie ten swój upragniony, pachnący świeżą drukarską farbą dyplom.
Cieszyła się jak dziecko i czuła, że nic nie będzie w stanie zgasić tej radości…

*
Kwadrat czarnoziemu rozdzwania się śmiechem elfów. Filigranowe dzbanki uderzają o siebie. Rozpryskują się kreskami konwaliowego nektaru.
Parska przesłodzoną wonią i chowa jej nadmiar za pazuchę. W upojeniu nie czuje ciernistych pnączy czepiających się łydek.
Odchodzi, znacząc powrót karminowym granulatem…

*
Może to była kara. Za dumę, za drobinki szczęścia.
Następnego dnia biegła do pracy jak na skrzydłach. Chciało się jej śpiewać i tańczyć. Promieniała. I pierwszy raz doświadczyła tego cudownego przeczucia, że odtąd będzie już tylko lepiej.
Rozpierała ją energia i miała wrażenie, że wszystko wokół jaśnieje niezwykłym blaskiem. Jakby ponura rzeczywistość zaraziła się od niej radością i czerpała z niej tę radość pełnymi garściami. A im więcej szczęścia przenikało na zewnątrz – tym więcej kluło się go w niej.
Wystarczyło kilka słów. Zdanie. Jedno ociekające jadem zdanie zawistnej dyrektorki…
„Lepiej się myje schody z magistrem?” – usłyszała i te urągliwe słowa od razu umościły się między krwawą smugą z białej nawleczki a sino-bladą, obrzmiałą twarzą ciotki leżącej na Internie…

*
Refleksy na skórze perlą się lepkim smakiem. Ligandy wełny uprawomocniają zastygłe na sosnowej korze krople. Przełamują blask żywiczną konsystencją. Prześwitują w zaprasowaniach.
Kadrują fałdy żalu.
Owija się szczelniej, odcinając dostęp lodowatej obojętności. Chwyta rąbek szala i zaczyna wirować, pozwalając sobie na zwiewność dmuchawców…

*
Pojechała tam. Sama nie wiedziała, jaki impuls kazał jej wrócić.
Dom stał ciągle, niezmieniony. Nawet ściany nie pociemniały przez te lata – wciąż straszyły buro-miętową bladością.
Idąc na górę, złapała się na bezwiednym liczeniu stopni. Uśmiechnęła się gorzko, bo nagle znowu poczuła się jak tamta dziewczynka – mała i bezbronna.
Klucz pasował, weszła więc do ciemnego przedpokoju. Chodnik tłumił kroki. Uchyliła drzwi i instynktownie cofnęła się pod ciężarem tłustego papierosowego dymu…

*
Zmierzch drażni wonią roztopionego śniegu. Szatkuje mrok ostrzami popłochu.
Ubłocone szarfy wgniatają w horyzont oczekiwanie. Zalążki rozgoryczenia wpełzają w ciszę. Ciężka kotara nie chce się unieść. Nie łopoce nawet. Po prostu zwisa bezwładnie, potęgując przygnębiające wrażenie.
Bezwiednie tropi ślady własnych stóp. Gdy tak krąży po ciasnym pomieszczeniu, nie może oprzeć się wrażeniu, że jest tylko przerażonym, zamkniętym w klatce zwierzęciem…

*
Ojciec siedział przy stole. Wyglądał jak żywy trup – wychudły, poczerniały. Gdyby nie unosząca się podkoszulka, pomyślałaby, że jest martwy.
Dała krok do przodu i zatrzymała się nagle. Opanowała ją chęć ucieczki i już zamierzała się wycofać, gdy ojciec uniósł głowę.
Spojrzał na nią i zbladł. Nieznośnie powolnym ruchem uniósł do góry rękę i machnął nią, jakby chciał rozgonić kłęby dymu, albo – niechciane widziadło.
A potem wychrypiał coś.
„Anna!”.
To nie było jej imię.
Nazwał ją imieniem mamy…

*
Gładź kipi w przełyku. Jest w niej coś oślizłego, jak w lnianym kisielu. Zamiast spodziewanej ulgi powoduje spazm wstrętu. Rośnie. Mnoży się. Pączkuje.
Wydaje jej się, że lada chwila maziaja rozrośnie się brzuchatymi kluskami, i, przytłoczona anatomiczną ciasnotą, zechce wypłynąć.
Przegina się do tyłu i trzask nienawykłego do takich akrobacji kośćca przeraża ją bardziej niż wywróżona śmierć przez zadławienie.
Realne zagrożenie przegania to wymyślone.
Powoli wraca do pionu, próbując na dobre przepłoszyć panikę…

*
To ją odczarowało. Minęła wychudłą postać i ruszyła w kierunku komódki. Otworzyła szufladę, która kiedyś należała do niej. Była pewna, że wciąż są tam jej rzeczy. Nie pomyliła się. Na samym wierzchu leżał wypłowiały, ząbkowany kartonik. Sięgnęła po niego i nie mogła oprzeć się pokusie, by nie zerknąć. Twarz na zdjęciu była identyczna z tą, którą nosiła tyle lat w pamięci. Zgadzał się każdy szczegół, kreska. Nawet – przetarcia i ciemne krostki słonej wilgoci.
Spojrzała na ojca. Wyglądał, jakby właśnie w tej chwili ją rozpoznał…

*
Są wszędzie. Tupotu małych odnóży nie wytłumia puszystość podłoża. Czają się w każdym kącie ze zjeżonymi wolą walki odwłokami i czyhają na odpowiednią okazję. Wybujałą kosmatością zarysowują porowate ściany, a zgrzyt twardej szczeciny odbija się echem od nielicznych sprzętów.
Unosi wysoko nogi. Zastanawia się, jak długo wytrzyma w takim zawieszeniu. Przeczuwa, że dawno niehartowane mięśnie zwiotczeją szybciej niż by sobie życzyła.
Zbiera się w sobie i ostatkiem sił daje susa w sam środek zagrożenia. Podskakuje miarowo, hałasem próbując odesłać je w tam…

*
Podeszła do niego i podetknęła mu pod nos tekturkę. Cofnął się i obnażył zęby. Wyglądał jak zdziczały pies – sponiewierany, ale zdolny zaatakować, jeśli wyczuje choć gram zagrożenia.
Przestraszyła się, ale nie zabrała ręki. Wpatrywała się w niego, czekając, by uniósł głowę i też na nią spojrzał. Wreszcie wyłapała ledwo dostrzegalny ruch głowy. Czekała cierpliwie, a gdy ich oczy się spotkały, zadała to jedno jedyne pytanie, które zadać tu przyszła.
Na słowo „grób” wstrząsnął się mimowolnie i umknął w siebie. Jakby nie zrozumiał. Albo – nie chciał zrozumieć pytania…

*
Sprasowana cierpkość wędzonej papryki przeziera przez szklane ścianki. Kulkuje się ziarnkami gorczycy, rozwarstwia krążkami cukinii. Nurza się w kipieli o konsystencji pitnego miodu. Dudni bąbelkami powietrza i kaskadami zgęstniałego dymu.
Pozwala wytrysnąć fontannie piklowego smaku.
Wsłuchuje się w melodyjne chrupanie, któremu rytm poddają jej własne szczęki. Z niedającą się wysłowić przyjemnością przeciąga w nieskończoność misterium przeżuwania…

*
Tkwił tak, zaciskając i rozkurczając pięści, a ścięgna na wychudłych rękach pulsowały jak struny pod zwinnymi palcami harfistki.
A potem spiął się w sobie, stwardniał. Ponownie uniósł głowę, dźgając przestrzeń przed sobą trójkątnym podbródkiem. Wyciągnął cherlawe ramię i pstryknął w fotografię.
I nagle zaczął się śmiać. Dźwięk wydobywający się z jego gardła był tak nieludzki, że zrobiła dwa kroki w tył…

*
Poziomkowe kląskania słowika odbijają się od membrany otwartego okna.
Słyszy świst ciętej skalpelem kodury. Słowiczy świergot wpada do pokoju i – zdezorientowany – ląduje jej na kolanach.
Próbuje złapać ten poświst, ujarzmić go, utoczyć z niego kulę, uklepać sześcian.
Nieważny. Kształt jest nieważny.
Pragnie po prostu czuć tę miękkość nastroszoną niby kępka mchu…

*
Obezwładnił ją ten kwik pozbawiony radości.
Urwał się tak samo nagle, jak się pojawił.
I wtedy usłyszała trzy przesączone nienawiścią słowa „Nie umarła. Uciekła.”.
I w tym momencie zdecydowała zamknąć oczy na ten kłamliwy świat…

*
Eksplozja.
Wszystko eksploduje tęczowym widmem. Każdemu smakowi, dźwiękowi i kształtowi, każdej woni i fakturze przyporządkowany jest kolor.
Wdziera się pod zaciśnięte powieki i poraża – tonem, jasnością, nasyceniem.
Właściwie sama już nie wie, co jest prawdą, a co projekcją wspomnień. Nie umie powiedzieć, czy pozwala oczom zobaczyć od nowa, czy tylko przypomina widziane kiedyś.
I nagle dociera do niej, że w zasadzie – nie ma to najmniejszego znaczenia.
Że naprawdę ważna jest tylko ona sama…

16 uwag do wpisu “Obrazki. Ona.

  1. Takie opowiadania bezwzględnie powinni czytać ludzie, którym wydaje się, że mieli/mają ciężkie życie. Nie wiem Leno skąd biorą się Twoje literackie perełki (wierzę, że to fikcja i nic poza tym), ale wiem (gdyż dobrze znałem), że są osoby, dla których coś takiego było codziennością i nie zawsze umieli zrozumieć, że ważni są właśnie Oni.

    Polubienie

  2. Ultra

    Odgłosy przeżyć z dzieciństwa zostają na zawsze z człowiekiem. Powielane błędy, trauma, lęki, emocje i przypomnienia chwil zatrzymanych pod powiekami towarzyszą każdemu przez całe życie.
    Serdecznie pozdrawiam

    Polubienie

  3. w Twojej głowie mieszka świat, który jest bardziej pojemny, niż ten znany z globusa i lekcji geografii. nie wiem tylko, czy nie jest zbyt mocno doświadczony nieszczęściem. zerkam z ciekawością, kiedy pojawi się obrazek spełnionego człowieka, albo chociaż mającego wizję i cel, do którego można się uśmiechnąć. niech wreszcie komuś się coś uda, niech przełamie fatum i doświadczy tryumfu. kibicuję takiemu obrazkowi od dłuższej chwili i dopiero teraz uświadomiłem sobie, że czekam na niego – nieważny bohater, ale niech wygra chociaż jeden dzień w raju.

    Polubienie

    1. Witaj, Oko.

      Niewiele osób opowiada o swoim szczęściu:) Może trochę z obawy przed zapeszeniem, a bardziej, by nie znaleźć się na celowniku zazdrośników, gdyby los się odmienił:)

      Poza tym ta akurat opowieść jest wyjątkowo optymistyczna – bohaterka znowu zaczyna widzieć:)
      Zresztą, również z tego powodu jej losy wydały mi się warte spisania – nieco podobnie jak z Oskarem u Grassa, tylko – naprawdę: pewnego dnia postanowiła przestać widzieć i… przestała.

      Pozdrawiam:)

      Polubienie

  4. Iwona Zmyslona

    Zawsze podziwiałam(i nigdy nie przestanę) ludzi, którzy porzuceni przez rodziców, doznający krzywd i upokorzenia, potrafią się podnieść, zawalczyć o siebie. Smutna historia ale z optymistycznym zakończeniem, choć zaskakującym jak we wszystkich Twoich utworach.

    Polubienie

Dodaj komentarz