Uśmiech czerwcowej łąki

Za plecami uwodzicielsko szemrały młode brzozy. Zarośnięta droga skradała się niczym w fortepianowym wstępie La Notte, by po kilku taktach – zupełnie jak w koncercie Antonio Vivaldiego – rozpocząć filuterny flircik z posrebrzanymi przegorzanami. Z gąszczu pomrugiwały słoneczne uśmieszki, zostawiając pod powiekami grynszapnowe powidoczki. Przystanęłam na skraju lasu. Przefiltrowane błękitem świetlne tasiemki musnęły szyję, moszcząc się chwilę w zagłębieniu nad obojczykiem. Oplotły kark i obnażone ramiona. Zafurkotały między marszczeniami kwiecistej sukienki. Przez mgnienie spowiłam się liliową mgiełką własnych perfum. Drażniąca woń pigwy przysiadła na rozchylonych wargach, a chłód lotosu wplótł się między cytrusowe spiralki i rozproszył w ananasowym obłoczku.
Rozejrzałam się i lekko stąpnęłam na ścieżkę z Parku przy Asnieres Vincente Van Gogha. Otuliło mnie szarmezowe mormorando śpiuchów, przesycona miodem słodycz farbowników i makowe szepty powojowych tub. Ulegałam urokowi jak przeniesionego z Kwitnącej łąki Gertrud Staats dosytu. Dawałam nieść się drożynce przy kryształowo-niepokojących tonach Igraszek wody Maurice Ravela, uwodzących szelestem magicznych formułek. Mimowolnie dostrajałam krok do szyfonowej elegancji mnemozyn, piernikowego trzepotu latonii i lazurowej zwiewności srebrnoplamków. Poddawałam się seledynowemu powabowi złotooków, wodziłam wzrokiem za szmaragdowym świergotem szklarkek i zalotnym błękitem łątek. Ostatnie takty fortepianowej wariacji przyprószyły czarodziejskim pyłkiem niewielką oazę. Uległam jej kuszącemu spokojowi i wkroczyłam w tęczową mglę trzmielich skrzydeł z rozbrzmiewającej w myślach Zatopionej Katedry Clode Debussy’ego, by po chwili zaplątać się w fortepianowo rwących dźwiękach Ogrodów w deszczu.
Wojowniczy balet trzmieli to łagodniał, to przybierał na sile, zmuszając kępki pogańskiej werbeny do rozsiewania obronnej, upajającej woni. W tym pojedynku na wdzięk i moc nie mogło być zwycięzcy. Objawiał się kotłowiskiem dźwięków i zapachów przyprawiających o zawroty głowy.
Stałam bez ruchu, wpatrując się w zaklęty tan, gdy dwa granatowo-wytworne żałobniki przyniosły pierwsze takty Mlaguenii Salerosy. Nie potrafiłam oprzeć się pamięci własnego ciała. Ręce uniosły się i – najpierw nieśmiało – zafalowały w rytm wyimaginowanej melodii. Żałobniki przerwały swój płochliwy lot i zawisły w powietrzu, poruszając skrzydłami tak szybko, że niemal nieuchwytnie. Moje dłonie powtórzyły motylą kompozycję, wprawiając w swawolne wibrato ramiona, biodra i stopy. Kwiecista sukienka zafurkotała w obrocie, a moje ciało, jakby poza świadomością, podążało za wymyśloną kiedyś i zapomnianą – zdawałoby się – sekwencją ruchów. Ulegałam mu, pozwalając sobie zapamiętywać się coraz bardziej i bardziej. Mimo zmęczenia nie przestawałam. Wokół ud unosił się gorzkawy zapach poziomek i przysypana ciepłym piaskiem woń macierzanki. Ból minął, muzyka we mnie osiągnęła kulminacyjny punkt i dookół zlał się w migotliwie rozwarstwianą całość. Melaguenia uspokajała się i moje ruchy łagodniały. W końcu opadłam i poczułam się jak Dziewczynka na łące Ludwiga Knausa. Wyrównałam oddech. Słońce promienną pieszczotą koiło poziomkowe listki i połyskiwało w pachnących gorzką czekoladą, brylantowych łezkach między moimi piersiami.
Rozsiadłam się wygodniej i objęłam rękoma podkulone nogi. Oparłam brodę na kolanach. Popatrywałam na turmalinową mozaikę Deszczowego dnia Paula Klee i wsłuchiwałam w nieśmiałe, jakby zapowiadające coś nieoczekiwanego plumkanie z Przebudzenia ptaków Oliviera Messiaena. Łowiłam wyimaginowane, podobne przekomarzaniu się w nieskoordynowanym locie motyli, fortepianowe kroczki. I nagle napłynęła skądś orientalna melodia Wrzosów Claude Debussy’ego, a na tle kołysanych wiatrem łopuchów zamajaczyła makowa plamka. Po chwili zmieniła się w filigranowego nieparka, który niepewnie usadowił się na mojej skroni…

Skrawek jesiennej mozaiki

Upał perlił się na obnażonych ramionach. Turlał się po kręgosłupie i kroplił w dołeczkach Wenus.
Turkusowy zapach fal trzeszczał w łodygach ponikła i rozsmarowywał się wzdłuż brzegu goździkowym posmakiem przęstek.
W lekko rozkołysanej tafli widziałam własną twarz.
Wśród rozmytych konturów falowały nasyconym pomarańczem welony wzdręg. Między nimi smyrgały liliowo-łuskie brzanki.
Zmrużyłam oczy.
W tęczowo rozszczepione rzęsami smużki wplątał się lutniowy mrok. Towarzyszyło mu plumkanie klawikordu. Smukłe sztyleciki wirowały wokół rozkołysanych koralowych woali niczym rozśpiewany korowód najad i trytonów z Ballet comique de la Reyne. Niewielka ławica uklejek dołączyła do pląsaniny, a w trzmielinową fugę wplotło się skrzypcowe entrée de ballet.
Patrzyłam, bojąc się odetchnąć, by nie zakłócić czarownego widowiska.
Cień przelatującego orła, niczym różdżka Kirke, wstrzymał projekcję.
Zamarłam.
Powiało.
Kręgi na wodzie ponownie uruchomiły spektakl. Skrzyp jesionu przeszedł w koniakowe wariacje Sylfidy Schneitzhöffera.
Kilka pasem wymknęło się spod krajki i roztrzepotało w niewyraźnym odbiciu. Chłód zmarszczonej tafli musnął kolana i bezwstydnie zjeżył włoski na udach.
Odczarowana, uniosłam się na łokciach. Sięgnęłam po jedwabne sari. Matową szorstkością oblekło kark i ramiona. Ściągnęło mamille i przylgnęło do podbrzusza. Wiotkimi frędzelkami zmąciło wodną rycinę. Ocierając się o deski, rozsypało się magiczną melodią urugwajskich guarani.
Wdychając słodkawy zapach kruszynowej kory, opadłam na koc i obserwowałam srebrzącą się pantomimę.
Wymyślne piruety zmieniły się nagle w bezładną kotłowaninę. Trwała bardzo krótko. Jakby mimowolni artyści potrzebowali chwili na przegrupowanie.
Ze zdumieniem przyglądałam się trzem regularnym drużynom, które od romantycznych pląsów przeszły do klasycznej musztry.
Dmuchnęło ponownie i tafla zbielała. Kilka obłoczków zawisło nad moją głową.
Gdy się rozpierzchły, po eterycznych tancerzach nie było śladu.
Tuż pod powierzchnią czaił się ciemnozielony, jasno nakrapiany, lancetowaty kształt.
Spojrzałam uważniej.
Wgapiały się we mnie czarne, nieruchome ślepia.

Echa zeszklonej jesieni

Kiedy z beżowego rozszeptał się Tricky, wiedziałam, że o spokojnym weekendzie nie ma co marzyć. Zrezygnowana, pacnęłam w fosforyzującą zielenią słuchawkę, przerywając ulubiony fragment We Don’t Die.
– Zaraz będę – usłyszałam głos Elwiry. Potem nastąpiła seria dziwnych trzasków, więc z ulgą przerwałam połączenie.
Dziesięć minut później łomot garażowej bramy oznajmił mi, że Elwira nie żartowała.
Nie byłam w nastroju na gości, więc nie pofatygowałam się, by jej otworzyć, kiedy wreszcie znalazła się pod drzwiami mieszkania. Otworzyła sobie sama.
– Ola! – dobiegło mnie podejrzane sapanie. – No ruszże się wreszcie!
Ruszyłam się.
W wejściu uginała się moja przyjaciółka.
– Pomóż! – jęknęła. – Bądź człowiekiem!
Wzruszyłam ramionami i uwolniłam ją od ciężaru ogromnego torbiszcza.
– Ostrożnie! – zawołała, gdy ruszyłam do kuchni.
Za plecami posłyszałam szuranie. Odstawiłam torbę i obejrzałam się. Elwira przeciągała przez próg kuchni wielki orzechowy kosz.
– Jak udało ci się wejść z tym po schodach? – spytałam szczerze zaciekawiona, krytycznym wzrokiem taksując jej cieniutkie obcasiki.
– Nie wiem.
Przyjęłam to tłumaczenie bez mrugnięcia okiem i ruszyłam do zielonego. Miałam swoje plany i zamierzałam się ich trzymać.
– Nic z tego! – krzyknęła rozdzierającym głosem Elwira, podążając za mną. – Nic z tego! – wychrypiała, bo skutki taszczonego przez dwie kondygnacje balastu dopiero teraz zaowocowały brakiem oddechu.
– Zamknij oczy i policz w myślach do dziesięciu – poradziłam dobrotliwie i wcisnęłam Play. Jazzowa Szostakowicza popłynęła smyczkowo, a dęte rozhulały się do wtóru.
Zasiadłam w fotelu i przymknęłam oczy.
– Nie – usłyszałam w zaległej nagle ciszy.
Uniosłam powieki i zobaczyłam przed sobą wykrzywioną wściekłością twarz Elwiry. W ręce trzymała wtyczkę.
– Nie spędzisz kolejnego dnia w tym cholernym pokoju! Marsz do kuchni!
Przyglądałam się swojej przyjaciółce ze zdumieniem. Elwira – ta oaza łagodności – krzyczała na mnie!
Odrzuciła wtyczkę i szarpnęła mnie za rękę.
– Ola!
Jej twarz wyrażała taką determinację, że… wstałam.
Powlokłam się do kuchni, obojętnie rejestrując malujące się w jej oczach osłupienie.
– Warzywa przywiozłam – oznajmiła, gdy udało jej się wreszcie pojąć, że posłuchałam i dotarła za mną do kuchni.
– Widzę – mruknęłam. – I czego, w związku z tym, oczekujesz ode mnie?
– Pomocy?
Machnęłam ręką.
Elwira bez słowa zaciągnęła torbę na środek, przyklękła i zanurkowała w jej wnętrzu. Po chwili forbank zapełnił się ciemnozielonymi, drobnymi pałeczkami. Spojrzała na mnie, więc z westchnieniem sięgnęłam po korek. Strumień wody rozdudnił się rytmami taiko. Towarzyszyły mu pojedyncze uderzenia wrzucanych warzyw. Podeszłam bliżej i musnęłam palcami wodę. Jej chłód wbijał się w koniuszki palców cienkimi jak przy udrażnianiu meridianów igiełkami. Dotknęłam chropawej zielonej powłoczki i wpatrzyłam się w kolące, czarne punkciki. Przemieszałam zawiesinę. Po kuchni rozszedł się zapamiętany z dzieciństwa zapach. Zupełnie taki sam wydzielały poruszane ciepłym wiatrem cytrynowo-ogórkowe kwiaty z ciotczynego ogrodu.
Elwira wrzuciła do zlewu kolejną porcję, a ja zanurzyłam głębiej ręce i pozwalałam przepływać przez nie topornemu strumieniowi. Ciek miał w sobie coś z łkających skrzypiec z J’teim Andre Rieu. Poddając się pieszczącej dłonie melodii, zagarniałam cylindryczne pałeczki i przekładałam do wielkiej miski.
Zasiadłyśmy przy stole i, osnute orzeźwiającą wonią, w milczeniu odkrawałyśmy zgąbczałe końcówki.
Co jakiś czas zerkałam na przypominającą przestrzenny Pejzaż Arles Gauguina warzywną dorodność, wychodzącą poza wiklinowe ramy kosza.
Intensywny pomarańcz papryki mieszał się z beżem pieczarek i zielenią brokułów. Przechyliłam głowę i wsłuchałam się we wspomnienie Adagio de Albioni, usłyszane dawno temu w wykonaniu Karajana.
Kroiłyśmy ogórki, a Elwira nie mogła powstrzymać śmiechu, gdy złościłam się, bo nie wszystkie miały identyczną średnicę.
Potem obierałyśmy pieczarki. I znów poczułam się jak w dzieciństwie, gdy miałam jeszcze tak drobne palce, że mogłam manewrować nimi między brzegami kapelusza a trzonem i oddzielać delikatne błonki od wierzchów. Uwielbiałam wsłuchiwać się w szemranie odrywanej skórki, które kojarzyło mi się z pocieraniem kalafonią skrzypcowego smyczka. Lubiłam brać w palce wilgotną błonkę, czuć jej jedwabisty opór i nankinową fakturę.
Pasma pieczarkowego aromatu plątały się z dźwiękami gitary i oboju, gdy dzieliłyśmy na różyczki kędzierzawe kalafiory i układałyśmy je w rządkach na trzeszczącej bawełniano ściereczce.
Kiedy obierałyśmy szkliste szalotki i podługowate cukinie i przekrawałyśmy na pół maleńkie patisony, po domu snuł się zapach octowego wywaru, zaprawionego pieprzem i gorczycą. Pochylałam się nad perkocącą kipielą i przyglądałam niebieskawym pęcherzykom, pojawiającym się co chwila tuż przy powierzchni. Dosypywałam słodko-słone kryształki i rozgarniałam łyżką gęsty roztwór, starając się nie kaszleć, bo cierpkie obłoczki paraliżowały oddech.
Na koniec doprawiłam go do smaku kurkumą i patrzyłam na piruety złotych strzępków.
Wsypywałyśmy kolejno warzywa do wywaru i po paru minutach wyjmowałyśmy na wielki cedzak. Gdy ostygły, upychałyśmy oporną barwność w szklanych słojach, starając się zachować proporcje.
Wreszcie – zalałyśmy je wrzącym wywarem i wstawiłyśmy do wielkiego, kipiącego gara.
Wsłuchiwałam się w szum wody i klikanie wybrzuszających się pokrywek.
A kiedy ustawiałam zapasteryzowane bańki dnem do góry, słyszałam cichy śmiech Elwiry.
Stała obok i patrzyła na kilka odrzuconych przeze mnie słoików, które nie pasowały kształtem lub pojemnością.
– Pani Perfekcja – oznajmiła krótko.
Jej głos rozwarstwił się wysokimi, pojedynczymi szarpnięciami gitarowych strun…

Cisza waniliowej zatoczki

Leżeliśmy na nagrzanym słońcem mchu, a nad nami szeleściła zdziczała mirabelka.
Bulgocące przejrzałym miąższem owoce co chwila z miękkim pacnięciem uderzały o aksamitną membranę. Mamiły wspomnieniem trzepotu mocnych dłoni ałtajskiego szamana wprawiającego w wibracje rozpiętą na obręczy jelenią skórę śpiewającego łuku. Drobne listeczki szemrały do wtóru, układając się w porażającą symetrią Magii ryb mozaikę.
Chropawa tkliwość brzóz rozsiewała się aromatem fermentujących żurawin.
Wciągałam lepkie powietrze aż do bólu zatok. Od burgundowej słodyczy kręciło mi się w głowie. Uniosłam twarz i przymknęłam oczy. Koniuszkiem języka próbowałam zwilżyć pierzchnące wargi.
Wszystko wokół zamarło i tylko trzciny szeptały coś pluskającemu jezioru.
Pogładziłam kępkę mchu i po omacku odnalazłam mirabelkowy pień. Opuszki natychmiast przejęły seledynową cierpkość łuszczącej się kory.
Na przegubie poczułam twoje palce.
Miały fakturę poświaty, w której maszerował Szczełkunczyk z baletu Czajkowskiego i w podobnym tempie wtórowały mojemu przyśpieszającemu pulsowi.
Uśmiechnęłam się i odwróciłam głowę.
Mój popłoch rozstukał się marimbową melodyjką z Legend Zoldy i udzielił pobliskiej kruszynie.
Zadrżała, roniąc kilka bladoróżowych koralików.
W skrzyp przesuwających się po mojej skórze twoich palców wdarły się charakterystyczne, gardłowe poparskiwania przyczajonego w sitaku łabędzia. Piernikowa woń wodorostów zaklajstrowała gardło.
Machnęłam głową. Cynowe uderzenia młoteczków czelesty pośpieszające wiolonczelę z Koncertu… Szostakowicza ani myślały ucichnąć. Dawałam się prowadzić spazmatycznej muzyce, próbując ignorować miękkość twoich słów. Czekałam, aż wyszeptywane pragnienia umoszczą się i wtulą w zagłębienie między szyją a obojczykiem.
Dudnienie twojego serca rozchodziło się falami po moim ciele i wprawiało mostek w miarowe drgania.
Waniliowa goryczka spłaszczyła nasze wargi.
Stoczyła się po podniebieniu i skropliła w krtani. Łagodnie przeniknęła na zewnątrz i przeturlała po kręgosłupie, rozjarzając miedzią rudawe puszki płonnika.
Otworzyłam oczy.
Nade mną, między Błękitnymi filarami Pollocka migotała czwarta fuga Schumanna.

W cieniu kalpataru

Upał był nie do zniesienia.
Wszechobecne wrażenie suchości objawiało się trzeszczeniem powietrza. Stopy, ramiona i twarze zanurzały się w piaszczystym obłoku falującym niczym ledwo okryte wdzięki dziewczyny z Shringaar Amrity Sher-Gil.
Nawet nasze ciała – lepkie przecież od potu – skrzypiały diamentowym pyłem.
Przemierzaliśmy uliczki ociekające złotem, by tuż za rogiem natykać się na ściany fetoru tak gęstego, że spowalniał ruchy niemal do zera. Pokonując opór własnych zbuntowanych ciał, mijaliśmy prężące się ludzkie fantomy bez nosów, oczu, nóg, wyciągające okaleczone ręce, rozsiewające zapach gangreny i psującej się krwi.
A potem znowu wkraczaliśmy w zaczarowany świat blichtru – oranżowo-szarych pudełek nakrytych kopułami oślepiającego blasku.
Oczy łzawiły nieustannie – od widoków, współczucia, temperatury.
Znużone stopy niosły nas ku cieniom przemykającym niczym skrzypcowe łkania w Szeherezadzie Rimskiego-Korsakowa.
Dławiły nas uderzenia zgiełku atakującego zlepkiem trudnych do rozpoznania, odstręczających zapachów.
Brnęliśmy przed siebie. Nasze zmysły krzyczały od przesytu doznań, niemal rozrywane szofarowym zawodzeniem ulic. Profuzja kształtów mieszała się z korowodem barw i woni, pulsując czernią tubafonów jak w Siedmiu Bramach Jerozolimy Pendereckiego.
Dawaliśmy się nieść rzece ludzkich ciał, niezdolni, by wyrwać się z jej wielobarwnego nurtu.
Bez udziału świadomości, jakby – mimo, rejestrowaliśmy zmieniające się nieustannie kadry rzeczywistości, analizę odkładając na później.
Wreszcie fala rzuciła nas w mikrokosmos miękkości i zwiewności.
Nasze ramiona spowiły zwoje wiotkości tak wzorzystych, że czyniących wrażenie nierealnego snu o seraju. Snuliśmy się pomiędzy, pozwalając, by przenikał nas gwieździsty mig lam i brokatów… By muskały nas miękkie fulary… By pieściły refleksy mieniącej się mory.
Łowiliśmy szmery lewantyn i atłasów. Wsłuchiwaliśmy się we frullato muślinów i szarmez.
Wpatrywaliśmy się w drobne śniade ręce o fluoryzujących rozbielonym różem paznokciach, które gestem prestidigitatora rozkładały przepych wypukłości, tumaniły mnogością faktur i splotów.
Zanurzyliśmy się w nie bez pamięci, jak dzieci, które pierwszy raz widzą ocean i nie potrafią oprzeć się jego bezmiarowi…
Wiele jeszcze nocy niepokoiło nas wspomnienie łowionego w tłumie ulotnego uśmiechu Jasody z portretu Varmy.
Przypominał o nim ból palców. Sygnalizowały pocięte żyłką opuszki, próbujące formować najwymyślniejsze kształty, eksponować najbardziej nieprawdopodobne wzory, uchwycić i zatrzymać nietrwałość.
Wreszcie pozostała już tylko radość, gdy nieznane dłonie unosiły efemeryczne kwiaty, zanurzając w nich twarze w poszukiwaniu zapachu…

Poranek na trzy głosy i wiatr

Za oknem prószyło. Błękitnawe kryształki uderzały o szyby i zsypywały się na parapet. Siedziałam przy stole, a marakasowy szurgot snuł mi się po głowie brazylijskimi rytmami, by po chwili zagruchać grzechotkami z piosenki Wioletty Villas.
Roziskrzony świat ulicy zwodził złudnym ciepłem.
Usłyszałam skrzypnięcie furtki i dobry nastrój nieco oklapł. Z podwórka doszedł mnie charakterystyczny klekot zapadki, szuranie podeszew, i po chwili rozkwilił się domofon.
Zwolniłam blokadę i leniwie ruszyłam w kierunku drzwi. Otworzyłam.
– Jestem baba… – wydobyło się z głębi stojącego przede mną szmacianego tłumoczka.
Spojrzałam nierozumiejącym wzrokiem. Spod kraciastej chusty wyrwało się zniecierpliwione westchnienie, a grube frędzle zafalowały.
– Baba Janina – dobiegło mnie z węzełka. – Śmietannę sprzedaję…
Z bezkształtu wysunął się czarno-biały róg i zmusił mnie do spojrzenia w dół.
Dojrzałam solidny, owalny kosz, przykryty białym płócienkiem.
– Śmietannę… Ale nie jakąś tam ze sklepu… przelewaną… – prychnęło spod chusty pogardliwie – tylko dobrą, tłustą… Od naszej Koluśki… Jedną ją mamy, jedyną. To i dbamy. Jak o członka rodziny – żeby nie powiedzieć. Stary jej boki czyści codziennie. I obmyta zawsze. I karmiona – nie byle czym…
Pokiwałam z aprobatą głową.
– I jajeczka. Od kurek. Swoich. Po podwórku sobie do nocki biegają… Tu mleczyka skubną, tam trawki… Ziarnek im stary podsypuje co i rusz… To i jajeczka – sam smak…
Chciałam spytać, jak one w środku zimy ten mleczyk, bo wyobraźnia podsuwała mi dość drastyczne wizje, ale na słowo „ziarnko” – zrezygnowałam.
Milczałam, nieco przytłoczona własnymi projekcjami, więc tłumoczek wziął sprawy w swoje ręce:
– Pokażę.
Po ostukaniu brązowych kozaczków, przygiął się, dźwignął kosz i zrobił krok do przodu.
Usunęłam się i wpuściłam go do środka.
Nieomylnie skierował się do kuchni.
– Ciepło – skonstatował z zadowolonym uśmiechem.
Rozejrzał się bystro, postawił kosz na stole i zaczął rozsupływać się z warstw.
Na pierwszy ogień poszła chusta, która, pieczołowicie złożona w kostkę, spoczęła na krześle.
Spod niej wyłoniła się Baba Janina w całej swej drobniutkiej postaci.
Odwiesiła na oparcie całkiem modną, brązową jesionkę. Rozwiązała kwiecistą chustkę i położyła na jesionce. Zawahała się przy zielonym, wełnianym swetrze, ale po chwili podzielił los jesionki.
– No! – orzekła i spojrzała na mnie.
Pod wpływem tego wzroku przypomniałam sobie o tradycyjnej kresowej gościnności.
– Zmarzła pani?
– Nie za bardzo. Ale herbatką nie pogardzę…
Uśmiechnęłam się. Patrzyły na mnie pełne blasku oczy kobiety z Niedobrego małżeństwa Gossaerta.
Nalałam wody do czajnika i postawiłam na podstawce.
– My wciąż naparzamy na kuchni. Woda bardziej gorąca i dłużej trzyma… Lubię mocną… – dodała, widząc, że wsypuję do zaparzacza czarne igiełki. – I mocno słodką.
– To może soku z malin?
– Sama robiła?
Wyciągnęła rękę po zakorkowaną butelkę z magentowym ulepkiem, otworzyła i powąchała.
– Sama – odpowiedziała sobie. – I maliny leśne. Nie z bazaru… – popatrzyła przychylniej. – Ja to poznam…
Nalała solidną porcję, zamieszała i objęła kubek dłońmi. Powąchała i popatrzyła na mnie.
– Jakiś prundzik by się przydał…
Zerknęłam na szafkę, w której trzymałam różne alkohole przydatne do gotowania.
– A – nie! – roześmiała się nagle. – Prundzikiem to ja uraczę.
Odchyliła sztywne od krochmalu płócienko i wyciągnęła z koszyka płaską flaszeczkę z przejrzystym płynem w kolorze palonego cukru.
Podniosła się z trudem i chlapnęła do mojego kubka.
– Spróbuje… – zachęciła z uśmiechem.
Pociągnęłam łyk.
Prundzik pachniał miodem i wanilią. Umoczyłam usta w gorącym naparze i kilka sekund delektowałam się aksamitną goryczką…
– A co? Nie mówiłam? – roześmiała się z dumą, a we mnie rozdźwięczał się suchy trzask shekere.
Nie mówiła, ale samogon bronił się sam.
– Jak mój stary zajzajerek naczyni, to… – cmoknęła w trzy złożone jak do przeżegnania palce. – Na gruszkach pędzony. Naszych. Z sadku. Gnojowiczką podlewanych, żegawką pryskanych…
Pokiwałam głową, starając się, by nie dostrzegła drgnienia ust na tę gnojowiczkę.
– Ale my tu gadu gadu – obejrzała się nagle – a ja za interesem przecież…
Odsłoniła perkalik i wyjęła dwa litrowe słoje. Odkręciła jeden i podsunęła mi pod nos.
– Powącha, śmietanna jaka… Słodka. I tłusta w sam raz. Ja swoich klientek nie oszukuję. Byle czego nie wciskam… A jak skwaśnieje – łyżką krajać możno – śmietanna taka…
Rzeczywiście. Była słodka i gęsta. Pachniała masłem, a gdy się ją zamieszało – migotała kusząco kremowymi wstążeczkami.
– I jajeczka dobre mam.
Wyjęła wiklinową płaską krobkę i postawiła na stole.
– Sama zobaczy… Wyjmie i rozbije sobie na spróbowanie – zachęciła.
Wyjęłam i rozbiłam. Na spróbowanie. Żółtko było duże i jędrne, a białko przejrzyste. W nozdrza wkradł się charakterystyczny solno-wapienny zapach.
– Świeżutkie – zapewniła.
Po dobiciu targu zaczęła się ubierać.
– Raz na tydzień przychodzę. O słoiku na podmiankę niech zawsze pamięta. Wtedy mogę nawet w ogródku zostawić, jakby co…
Zapewniłam, że będę pamiętać.
– Za herbatkę dziękuję – powiedziała, stojąc w drzwiach. – A sok – dobry robi – dodała, a ja przypomniałam sobie o flaszeczce z prundzikiem.
– To dla nich. Niech sobie wypiją za moje i starego zdrowie…

Śnieg za oknem wyczyniał harce w tonie guiro. Popatrzyłam na jajeczną piramidkę. W oddali rozkołysały się oboje i klarnety, a w nie wplotło się dyskretne mormorando skrzypiec i pomrukiwanie waltorni.
Poranek…
Często towarzyszył wczesnym sobotnim godzinom mojego dzieciństwa. Pachniał złotym biszkoptowym omletem, posypanym na grubo cukrowym pudrem albo lśniącymi rubinowo wiśniami z konfitury.
Uśmiechnęłam się.
Podeszłam do zamrażarki i wyciągnęłam niewielką paczuszkę. Rozmarzła, nim doniosłam ją na blat i zdążyłam przesypać kurki do porcelanowej miski.
Wyłuskiwaliśmy oranżowe łebki w początkach września spomiędzy łodyżek pędzliczka albo podbieraliśmy rozłożystym orlicom i drobnym dziwożonom. Wspinaliśmy się po nagrzanym słońcem, piaskowym zboczu i zapełnialiśmy nimi łykowe kobiałki…
Z przyjemnością patrzyłam teraz na maleńkie pomarańczowawe lejki. Przepłukałam je, odsączyłam i wrzuciłam na rozgrzany tłuszcz, z niecierpliwością oczekując kakofonii grzybowego aromatu, zalewającego kuchnię. Patrzyłam na kurczące się delikatnie kapelusze i pęcherzyki powietrza buzujące w kurkowym sosie.
Przyglądałam się asymetrycznemu kwiatowi z wybitych jaj, różowawym kryształkom soli i drobinkom czarnego pieprzu, wirującym w roztrzepywanym, pachnącym mlekiem białku.
Koronkowe płatki, fakturą przypominające Wodne lilie z obrazu Moneta kołysały się łagodnie.
Zapach ścinających się pod wpływem temperatury żółtek mieszał się z wonią grzybów.
Zestawiłam jajecznicę z ognia i posypałam po wierzchu grubo mielonym, zielonym pieprzem. Z oliwkowego obłoku wypłynęły żylaste figurki matki i dziecka z Narodzin Dalego.
Przysiadłam i wsłuchiwałam się w cichutkie bulgotanie.
Zza pleców dobiegło mnie skrzypienie schodów.
Brzęk talerzy uświadomił, że maminy sposób na wywabianie z łóżek jest wciąż skuteczny.
Po chwili siedziałam za stołem i przyglądałam się małym łapkom, smarującym masłem kolejną kromkę.
Patrzyłam na mocne palce, zbierające popękaną skórką chleba nadmiar jajeczno-grzybowego sosu z talerza…
– A jajeczka są od Baby – oznajmiłam zgodnie z prawdą, gdy przebrzmiały we mnie ostatnie takty Griegowego Poranka.
Moi mężczyźni popatrzyli na mnie ze zdumieniem.

Rozdarcie fiołkowego świtu

Za oknem wzbierało deszczem.
Stałam po lewej stronie szyby wpatrzona w symetrycznie pokwadratowany przestwór.
Twój cień nieuchronnie wtapiał się w szelest złotego wąwozu. Przylgnęłam do chłodu policzkiem i wsłuchałam się w kontrabasowe rozstanie, zniewalające staromodnością koncertów Kusewickiego.
Przymknęłam oczy, wyczekując delikatnego wibrowania, które otuliłoby moje ramiona pocieszającą miękkością. Projektowałam zewnętrzną barwność, a rozstrojony mózg domagał się pastelowych ukojeń.
Ogrzana oddechem tafla podsycała obietnicę spełnienia.
Ufnie rozwarłam powieki. Kręta dróżka wyszczerzyła się fosforyzującymi piszczelami sędziwych lip.
Przerażenie łupnęło z tyłu głowy. Ciepło-brzozowe zwoje parapetu nie oddały pieszczoty palcom. Rozkurczałam je jakiś tysiąc lat, mozolnie wydobywając z bursztynowej lawy. Odwracałam się kolejne milenium, nie mogąc oderwać wzroku od urągliwego chichotu korzeni.
Burgundowy koncert basów w moim ciele umilkł na dobre. Bezgłos ścian zaciskał się sinymi pierścieniami.
Oślepiona własnymi fantazmatami dobrnęłam do drzwi. Bezszelestnie odgradzałam się od szyderczych brzęknięć. Ciche kliknięcie zamka zerwało lepką więź.
Odzyskałam siebie i ruszyłam w mrok. Stopy zapadały się w deliryczny trzask podłogi.
W nieoddali majaczył kłąb lazuru. Każde stąpnięcie powiększało go, utwardzając kontury, aż wreszcie wykwitł plątaniną przydymień i błękitów Deszczowego dnia Paula Klee okiełznanych ramą framug.
Pod wpływem pulsujących we mnie, nieśmiałych smyczkowych wizgów Main Title Schifrina zewnętrze objawiło się złowróżbnym rozedrganiem. Ku niemu drobnymi, coraz szybszymi kroczkami skradała się perkusja. Nagle zazgrzytało alarmem trąbek i, nim zdążyłam zareagować, ukoiło czułością kołatek, utuliło gitarowym flauszem.
Uwiedziona gracją perkusji, świergotem fletu i tajemniczością saksofonu, płynęłam ku drżącej projekcji zmierzchu.
Byłam tuż tuż, gdy nade mną rozhuczał się świat. Skuliłam się mimowolnie i iskrzącym strumieniem wtargnęło we mnie Prelude Waxmana. Poddałam się szaleństwu smyczków i psychotycznym ostrzeżeniom trąbek. Ugięłam pod zatrważającym szczękiem klawiszy, wybrzuszającym sufit jedną z wariacji Constellation Miro. Każdy kształt ział czeluścią, każde oko raziło przenikliwością. Cienie figur wybijały na moim ciele piętna, mamiąc nozdrza odorem przypalanej skóry, uszy – skwierczeniem żywej tkanki. Doznawałam wrażenia, że lada chwila utonę w tumanach poczerniałego, tłustego dymu.
Fortepian kusił melodią kroków. Dławiąc się i dysząc, ruszyłam ku schodom. Pokonywałam je etapami, przypływy lęku zagłuszając balsamicznym smakiem skrzypiec.
Dobrnęłam na szczyt i zawahałam się. Rumor wdarł się blaszanym wystukiwaniem SOS z początku Preludium.
Pchnęłam drzwi.
Pierwszy grzmot napęczniałej nocą burzy rozjęczał się Koncertem na dwa kontrabasy Kaserna.
Obca nagle przestrzeń rozgrzechotała się martwym klekotem klawiszy. Poszarpana ciemność zafalowała.
Kolejny impuls objawił się fetorem pozieleniałych wnętrzności, mikro-błyskami rozgardiaszu. W popękanej przestrzeni dojrzałam kanciasty, nastroszony zamierającym dygotem kształt.
Z rozszerzonymi strachem ślepiami. Z drgającym instynktem ogonem.
Kot.
Picassowski.
Bez kraba.

Szelest mrożonego altembasu

Był jeden z tych lipcowych, białych dni.
Skąpane w słońcu Miasteczko dyszało żarem.
Skwar wyprał domy z barw i wyludnił świat. Nawet sklepowe ościeże falowały nudą i kłębami kurzu. Najbardziej dotkliwy był ten o zapachu morskich ryb. Tekstylny drażnił nozdrza pasemkami sztruksu, a księgarski układał się w spirytusowy smak rozlanych flamastrów.
Wędrowałyśmy rozmiękłym asfaltowym chodnikiem. W uszy wdzierał się krzyk pustych ulic i pulsował usłyszanym w radiu Królem Edypem Strawińskiego. Tym bardziej natrętny, że nuciłaś partię tenora.
Upał łzawił między naszymi palcami, więc zacisnęłam swoją, moszczącą się w twojej, rękę w piąstkę. Poczułam mocniejszy uścisk i wydało mi się, że ze współbrzmienia skrzypiec i trąb wyławiam plusk kropli potu łagodnie żłobiących ścieżki w naszej skórze.
Mijałyśmy senne wystawy – dwa fantomy w zwiewnych sukienkach, szczupłe i drobne. W ostatniej szybie odbił się twój uśmiech. Łagodnym pasmem rozmazał się na framudze, załamał na kancie ściany i rozszczepił na tysiące promyków. Świetlne igiełki zaanektowały pnie starych drzew w wyłaniającym się nagle parku.
Jesiony pochylały się w naszym kierunku. Wyglądały jak sterani robotnicy układający tory w czterdziestostopniowym upale, których widziałam kiedyś, przejeżdżając przez las. Lancetowate liście szemrały żarem. Drgały w rytm tub i bębnów.
Wiekowe klony poszarzały. Roniły kanciaste liście, trzeszczące smutkiem u naszych stóp.
Tylko ogromne świerki nie utraciły nic ze swojego dostojeństwa. Jakby były ponad wszystkim – znudzone upałem i zmęczeniem innych drzew – płynęły polifonią męskich głosów, spokojne, stateczne.
Wędrowałyśmy piaszczystą alejką, a ja przyglądałam się półokrągłym krawężnikom, których nie znosiłam, bo nie można było po nich chodzić. Pożółkła trawa wtapiała się w siną ziemię.
Przeszłyśmy obok ławeczki. Znałam ją ze starych zdjęć i wiedziałam, że wiele lat wcześniej lubili przesiadywać na niej mój tata z bratem. To zawsze jednakowo mnie zdumiewało: dwóch małych chłopców – w żołnierskich mundurkach z kozackimi grzywkami – bez cienia uśmiechów na twarzach.
Ruszyłyśmy wzdłuż klombów, które od czasów ich dzieciństwa nie zmieniły się ani odrobinę. Wciąż kwitły na nich żółte i czerwone, jakby nawoskowane tulipany.
Minęłyśmy drewnianą muszlę koncertową porzuconą nawet przez dzieci. Wyblakłą zielenią wtapiała się w równiutko przystrzyżone krzewy karagany, tak samo jak one – umęczona i smutna. Twoje mormorando umknęło spomiędzy drzew i odbiło się od półokrągłych ścian. Uleciało w górę i znikło pod sklepieniem.
Labirynt starego dworca zionął pustką. Okna kamieniczek przekomarzały się z gałęziami wiekowych lip. Matowiały dźwiękiem rogów i kornetów.
Dotarłyśmy do końca uliczki i weszłyśmy na kruszące się stopnie. Ciemne wnętrze przywitało nas chłodem i głosem odpustowego dzwoneczka.
Za kontuarem zaszeleściło. Wykrochmalony kitel zdawał się żyć własnym życiem, ograniczając mocne, owłosione ręce i potężny kark. Pod czapeczką pulsowało bruzdowate czoło. Trójkątna twarz, rzucająca zielonkawe refleksy przywodziła na myśl starego, spasionego kocura. Był w niej jakiś nieuchwytny urok. Była w niej tajemnica. Oddzielone od uniformu ręce zniknęły pod ladą. Rozległ się metaliczny klekot, a po chwili jedna z nich wysunęła się w naszym kierunku.
Zawahałam się. Spojrzałaś na mnie i, nie przerywając nucenia, wyciągnęłaś swoją maleńką dłoń. Jej palce zacisnęły się na rożkowym kształcie i przesunęły w moim kierunku. Dźgnęłam swoją na oślep, nie mogąc oderwać oczu od kociej twarzy.
Opuszki rozpoznały nakrochmaloną koronkę. Szorstką i ostrą. Mózg zarejestrował słodkawą woń dopiekanego ciasta. Chwyciłam foremkę i uniosłam rękę. Po ustach i podbródku rozpełzł się chłód. By przerwać katatoniczną więź z turmalinowymi błyskami, przymknęłam oczy i pozwoliłam pociągnąć się do wyjścia. Oplótł mnie betonowy zaduch ulicy. Dałam się przeprowadzić przez jezdnię i usadzić na parkowej ławeczce. Sztywność koronki została złamana. Pochyliłam się i przytknęłam usta do waflowego kubeczka.
Nigdy już nie udało mi się odnaleźć podobnego smaku waniliowych lodów…

Muśnięcie letniego stringendo

Jeszcze minutę wcześniej świeciło słońce. Tafli nie kalała nawet jedna zmarszczka.
Przechylałeś się przez burtę i leniwie zanurzałeś palce, rozcinając jeziorną gładź.
Huknęło.
Niebo zaciągnęło się zżółkłym ołowiem. Chmury napłynęły nie wiadomo skąd. Na naszych oczach uformowały się w obraz tak przypominający lipską wersję Wyspy Umarłych Bocklina, że aż – nierealny.
Nim zdążyliśmy zrzucić żagle – pociemniało. Krople deszczu zaczęły wystukiwać na moich obnażonych ramionach marsz z Miłości Do Trzech Pomarańczy.
Błysnęło.
Zgęstniało.
Gryszpanowe potoczki spływały z twoich włosów, znacząc plecy i dżinsowe spodenki. Na lewej kieszeni utworzył się zaciek w kształcie Ischii. Roześmiałam się, a kiedy spojrzałeś zdziwiony, powiedziałam ci o tym.
Naszemu rozbawieniu zawtórowała kolejna eksplozja.
Zerwałeś się i, ślizgając po mokrym pokładzie, zbiegłeś do kabiny. Po chwili wróciłeś z plandeką. Rozsiewała wokół oliwkową woń kauczuku. Skryliśmy się pod nią, dygocąc z zimna, i z zapartym tchem obserwowaliśmy widowisko na jeziorze.
Błyskawice wyglądały jak rosochate badyle. Rozdzierały atramentową materię i pikowały powierzchnię, roztrzaskując się w kaskady iskier.
Czupurne fale przy akompaniamencie trąb z Jupitera Holsta unosiły zygzakowaty swąd ozonu. Grzmiały umbrą waltorni i pląsały wiolonczelowym szewrem. Co chwila wdzierało się w nie niepokojące bębnienie kotłów, dające nadzieję na rychły finał.
Światło – podsycane nieśmiałym mormorandem platynowych harf i szarmezowych fletów – rozwarstwiało się sopranami i tenorami Zmartwychwstania Mahlera. Finiszowało dramatycznym tremolo kotłów.
Rozjaśniło się i wiatr przepędził część chmur.
W nozdrza wdarł się ten nieznośny petrichor i zapach zamulonych wodorostów.
Nagle pociemniało znowu. Niebo zespoliło się z jeziorem, okalając nas rozkołysaną czaszą z poczernionego szkła.
Błysnęło zupełnie blisko i dobiegło mnie dudnienie Sonaty Becka.
Przytłoczona dookólnym bezmiarem – zadrżałam. Wrażenie zamknięcia w rozhuśtanej, przydymionej kuli sprowokowało klaustrofobiczne odruchy. Zacisnęłam oczy, starając się wyłowić z kanonady świst własnego oddechu.
Poczułam kojący dotyk twoich palców między łopatkami.
Przywróciły niebu należne miejsce.
Rozdudniły świat Fantazją Glassa.

Szept tęczowych mgławic

Ogród był zaniedbany i sprawiał wrażenie skurczonego.
A jednak było w nim coś intrygującego… Coś, co nie pozwoliło nam odejść.
Gruzłowata, omszała jabłonka, osaczona próchniejącymi żerdziami, drżała, wystukując ksylofonowo kilka pierwszych taktów Marsza Tureckiego.
Zrobiłeś parę niepewnych kroków, a cienie rozkołysały się Zaproszeniem do tańca – nieśmiałym początkowo i rzewnym, by nagle wybuchnąć nieokiełznaną radością i triumfem.
Weszliśmy przez skrzypiącą jedynym zawiasem furtkę i rozglądaliśmy się z zaciekawieniem.
Kilka stareńkich wiśni pochylało się ku sobie. Wyglądały jak okutane babuleńki, naradzające się w rogu ryneczku. Szelest podsuszonych listków mieszał się z brzękiem leśnych os, przywodząc na myśl godzinki wyszeptywane przez izbowe baby.
Kolczaste śliwy panoszyły się buńczucznie niczym podchmieleni bywalcy wiejskich gospód. Ich wszędobylskie pędy pleniły się wokół, jakby obawiały się, że jeśli tylko umilkną – natychmiast zostaną zapomniane.
Sękata grusza przypominała powykręcanego dziada, okupującego barłóg na schodach przydrożnego kościółka. Zupełnie tak samo jak Zielone drzewo Mondriana wyciągała okaleczone gałęzie w proszalnym geście, w który wpisany był brak nadziei na powodzenie.
Pod walącym się płotem przy najlżejszym podmuchu białymi łzami rozpłakiwała się jasnota, muskając mięsistymi liśćmi trawę.
Pokrzywy kładły się pokotem na omszone kamienie i falowały zapachem zdziczałej zielonej herbaty, przyprawiając o zawrót głowy.
Przystanęliśmy i patrzyliśmy na tę orgię niepamięci. Nasze ręce spotkały się i już nie rozluźniły uścisku. Zrobiliśmy krok i wąską ścieżynką ruszyliśmy ku zapadniętej studni. Zajrzeliśmy w głąb. Pachniała żabim skrzekiem.
Pochyliłeś się i szepnąłeś dwa słowa, które, spadając, obijały się o krzywe kręgi. Powróciły po chwili zapachem mułu i przepłoszyły zegarmistrzowską niemal precyzję Weberowskiego walca.
Ciepło twoich palców rozlało się nagle Sonatą in E minor Romberga. Poczułam obejmujące mnie ramię i zaczęliśmy skradać się w gąszcz łozin, a we mnie wciąż pulsował chropawy śpiew wiolonczeli.
A potem stanęliśmy oboje, porażeni widokiem tak niespodzianym, że aż boleśnie chłoszczącym myśli.
Ciemne tony fortepianu rozmodliły się smyczkami Cantaty Profana Bartoka i rozbujały kobaltem kosaćców.
Tkwiły tam – nieruchome, jakby sprowadzone z innego świata, nieporadne i zakłopotane. Nagle trzy z nich rozkołysały się arytmicznie, jak gdyby usłyszały pląsające we mnie dysonanse sopranów i tenorów.
Staliśmy – urzeczeni, zastygli, niezdolni oderwać oczu – gdy do kolebania dołączały nowe i nowe, by po chwili zlać się w harmonię tak doskonałą, że aż niewiarygodną.
Wsłuchiwaliśmy się w ten balet, podziwiając występy krnąbrnych, mimowolnych solistów, z niewysłowionym wdziękiem powracających po nagłym buncie do szeregu.
I wtedy w ten finał wkradło się skrzypienie ołówka. Zerknęłam na kartkę, pewna, że dostrzegę tam łan irysów, a ty szkicowałeś… mój profil…