Z piątku na niedzielę. Palindrom.

To…
…biec z powrotem…
…wyrażenie brzmiące tak samo czytane od lewej do prawej i od prawej do lewej strony…
…gra słowna…
…starożytna formułka magiczna…

ABBA

Witam.

Już za parę chwil nastanie kolejny rok.
Niech będzie spokojny i radosny. Niech obfituje w szczęśliwe wydarzenia, ziszczone pragnienia i wzajemną życzliwość.
Niech nam się darzy.

Pozdrawiam:)

Lena

Z piątku na niedzielę. Ida.

Początek zimy objawia się u mnie przeważnie tak zwanymi odgrzewanymi kotletami
Czyli – oglądam oglądane.
Tym razem wzięłam na tapet temat quasi-kontrowersyjny…
Pamiętam, jak pewien znajomy, który wrócił ze Stanów, z niejaką zazdrością zwrócił się do drugiego, mówiąc: „Ty to miałbyś dobrze w Ameryce.” [rzecz jasna – z akcentem na igrek, bo po co komu zasady…]. Tamten – lekko zdziwiony – spytał, czemu. „Bo masz taką żydowską urodę.”
Znajomy o semickich rysach nie wiedział, jak się zachować – cieszyć się, smucić, zignorować…
My też mieliśmy mieszane uczucia…
Trudno powiedzieć, kiedy tematyka eksterminacji Żydów stała się taka popularna [nieco światła rzuca tu może S. King w swoich Porach Roku].
Pamiętam [kompletnie, moim zdaniem, chybiony idiotyzm… oderwany od rzeczywistości, nieprawdopodobny i zakłamany nawet w scenografii…] Vaterland – Tajemnica III Rzeszy… Rzecz o holokauście właśnie.
Potem wpadła mi w ręce powieść Ewy Nowackiej Dzień noc i pora niczyja… z onirycznymi retrospekcjami żydowskiej dziewczynki [i – tak – takie ujęcie tematu jest o wiele bardziej uczciwe…].
Pominę [dość, moim zdaniem, dwuznacznie stawiającą sprawę polską a kwestię żydowską] Listę Schindlera, ponieważ filmu tego nie da się skomentować jednym zdaniem [chyba, że komuś wystarczy trącąca histerią opinia, że jest on plunięciem Polakom w twarz… mnie nie wystarczy, więc… może kiedy indziej…], a wspomnę o Pokłosiu Władysława Pasikowskiego z rewelacyjną rolą Macieja Stuhra, ukrzyżowanego niemal później przez i Prawdziwych i Polaków.
Miała to być reminiscencja zdarzeń w Jedwabnem, ale za dużo w niej wszystkiego. Najbardziej irytowała mnie niespójność kompozycyjna i gatunkowa, która nijak się miała do monotematycznej wielowątkowości [jasne, że to oksymoron – tak jak warstwa fabularna Pokłosia… może dookreślę – wtykanie wątków kryminalnych, historycznych, baśniowych, biblijnych i Bóg wie, jakich jeszcze, jest nieporozumieniem… eklektyzm nie zawsze bywa najlepszym rozwiązaniem… robienie bukietów było modne w Średniowieczu…]. Najgorsze jednak jest zakończenie [no co poradzę na to, że nie znoszę lizusostwa pod żadną postacią i u nikogo…] – takie piękne, sielankowe, Hollywoodskie [korzystając z form słownikowych – podkreślę: Hollywood-skie a’ choli-łódź-kie ]…
I wreszcie rok później pojawia się Ida Pawła Pawlikowskiego. Brawurowa gra Agaty Kuleszy [której długo nie znosiłam za wygląd… tak, wiem, że to paskudne, ale mam jeszcze dwie takie świetne polskie aktorki i jednego aktora, na których z tego banalnego powodu nie mogłam patrzeć… nic na to nie poradzę – każdy ma jakieś uprzedzenia…] nie podlega żadnej dyskusji – jest więcej niż oscarowa [ja dałabym jej halsztuk samego Mistrza Zelwerowicza…].
Tylko… za dużo tam, moim zdaniem, silenia się. Miała być alegoryczna opowieść o Everymance, a wyszło…
Ależ ja rozumiem dążenie do uniwersalizmu, ponadczasowości i wiekuistej symboliczności… Tia… Zamiast moralitetu wyszedł galimatias… Ja już nawet nie pytam, o czym jest ten film, ja pytam – po co?
Bo twierdzenie, że po to, żeby pokazać socjologiczno-psychologiczne wyalienowanie w naszym kraju po prawie całkowitej eksterminacji nacji żydowskiej wraz z jej religią i kulturą to są według mnie – zwykłe banialuki.
Czy w ogóle jest na świecie chociaż jedna istota, która mogłaby w imieniu swojego kraju odczuwać eschatologiczną pustkę po całej nacji? Nie da się odczuwać egzystencjalnego żalu po stracie niebliskiego. W dodatku – narodu.
Ale Krwawa Wanda chyba… odczuwała…

Z piątku na niedzielę. Django.

Ostatnio przysłuchiwałam się rozmowie jakiejś parki i nawet byłam nieco zdziwiona tematem – spór wiedli o westernach. To znaczy – ona była wyraźną przeciwniczką, on – zwolennikiem. Trochę rozbawiła mnie niewielka ilość argumentów. Ja na podstawie obejrzenia jednej tylko Nienawistnej ósemki nie odważyłabym się wypowiadać o całym gatunku. Oni się odważali…
Na poprawę humoru – a bardzo mi tego ostatnimi czasy potrzeba – włączyłam sobie taką oto grajkę [że pozwolę sobie zaanektować słowo wyczytane u innego Blogera…]:

z niepowtarzalnym głosem Deana Martina.

Mam nieodparte wrażenie, że z westernami jest jak ze szpinakiem – albo się je kocha albo – nienawidzi. Rzecz jasna nie będę nikogo przekonywać ani na tak ani na nie.

Swojego czasu wszedł na ekrany western z Willem Smithem pod wiele mówiącym tytułem Bardzo dziki zachód. Taka mieszanka komedii steampunku i westernu. Z perspektywy czasu obdarowanie go aż pięcioma Złotymi Malinami wydaje się być przesadą. Może scenariusz Thomasów istotnie nie powala na kolana, może reżyser też nie wspiął się na szczyty możliwości… Może…
A może po prostu – komuś zabrakło poczucia humoru i dystansu…
Dobrym tropem wydaje się być muzyka [rzecz jasna z kolejną Złotą Maliną w tle…].
Nie jest jej aż tak wiele, by nie można było się poświęcić i posłuchać. Nagle może się okazać, że…
W Loveless’Plan najbardziej podoba mi się fragment jakby żywcem wzięty z kina s-f lat pięćdziesiątych, ale połączenie pompatycznej muzyki amerykańskiej z wariacją brytyjskiego hymnu i latynoskich podryganek też nie jest złe. Że o melodyjce rodem z reklamy Arabiki nie wspomnę…
A The Cornfield czerpiąca z Chaczaturiana i czegoś na pograniczu muzyki z Bondów i Patetycznej
Zresztą, po co opisywać:

Parę lat później Quentiś nie spotkał się z tak paskudnym przyjęciem, choć jego western też nie należy do tradycyjnych. Tytułem nawiązuje do Djanga Corbucciego, [chociaż to raczej Wściekłe psy Quentisia ciążą ku okrucieństwu poprzednika…], a gatunkiem trochę do spaghetti westernów, a trochę do modnego w latach siedemdziesiątych kina dla Murzynów [ależ doskonale wiem, że teraz nazywa się tych obywateli Afroamerykanami, ale przecież każda farsa ma swoje granice i w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia były to filmy skierowane do publiczności Murzyńskiej… i daleka jestem od rasizmu – jakby co…] zwanego uczenie blaxploitation…

A jeśli chodzi o przywołane w tytule wpisu dzieło – najbardziej interesujący wydał mi się wykład Leonarda DiCaprio, jakby żywcem zaczerpnięty z antropometrycznych teorii Lambrosa…

Z piątku na niedzielę. Babie lato.

Wczoraj widziałem babie lato,
Wiatr je przeganiał w moją stronę,
Bielutką, cienką nić skrzydlatą…
Brałem ją w dłonie.
Jesień już blisko…

Wbrew temu, co może się wydawać, babie lato nie jest zjawiskiem charakterystycznym wyłącznie dla naszego kraju. Znane od czasów Arystotelesa, działało nie tylko na wyobraźnię malarzy czy poetów.
Wierzono, że nitki babiego lata to przędza z wrzeciona Matki Boskiej, która w ten sposób przypominać miała gospodyniom o zbliżającym się czasie przędzenia…

A jesienny był czas i z wiatrami nad las,
By ze szatek anielskich len biały
Pajęczyny we słońcu latały…

Inne źródła podają, że babie lato zawdzięcza swą nazwę wyglądowi – długie srebrne nitki kojarzyły się bowiem z włosami siwych kobiet zwanych często babami.
Jeszcze inne sugerują, iż pasemka te były oznaką chwilowego powrotu lata…

Babie lato! babie lato!
Pajęczyny srebrną szatą
Krzewy odział wiatr bogato,
Jak przejrzystą mgłą.
Zda się, wraca letnia pora,
Owad wije się z wieczora,
O południu u jeziora
Zioła warzy skwar.

Jedno z podań mówi nawet o uwijających się jak w ukropie, roznegliżowanych prządkach, dla których ten pracowity czas stawał się na moment babskim czy też właśnie babim latem.

Dziś wiadomo, że babie lato jest zmyślnym sposobem przemieszczania się wielu gatunków mikroskopijnych pajączków…

Patrz… między liśćmi chwieją się i świecą
Jakieś włókienka złote i pajęcze,
Słońce w sieć nitek cudne wpięło tęcze,

Wiatr je rozrzuca… zrywają się, lecą,
I płyną, płyną hen na łany żytne
Niby marzenia złote… nieuchwytne.

Bez względu na przyziemność hipotez o babim lecie, delikatne srebrne niteczki dla wielu wciąż pozostają działającym na wyobraźnię, tajemnym przędziwem:

Snuje się, snuje babie lato,
Po rżysku płynie, po zagonie,
I blaskiem dziwnym w słońcu płonie
Cieniuchna, mleczna nić —
Wrzeciono oto z bajki chwyć,
By wić przędziwo srebrne, wić!
Bo płynie nić,
Pajęcza nić,
Zaklęta, dziwna nić!…
.

O „Babim lecie” z: J. Chełmońskim, T. Szarwarynem, B. Ostrowską, Z. Przesmyckim, H. Zbierzchowskim, M. Markowską…

Z piątku na niedzielę. Księżyc.

Źle sprawowałam się wczoraj w kosmosie.
Przeżyłam całą dobę nie pytając o nic,
nie dziwiąc się niczemu.

Tak twierdziła w swojej Nieuwadze z figlarnym zawstydzeniem Wisława Szymborska, pora więc się poprawić i – odrobinkę podziwić.

Myślę, że Wacław z Szamotuł nie wziąłby mi za złe, że jego renesansową Modlitwę… potraktowałam mniej serio i postanowiłam rozpocząć nią swoje dywagacje na temat księżyca:

Już się zmierzcha, nadchodzi noc,
Poprośmy Boga o pomoc,
Aby On naszym stróżem był,
Od złych czartów nas obronił,
Którzy najwięcej w ciemności
Używają swej chytrości.

Księżyc. Nasz naturalny satelita.
Myślę, że nie pomylę się bardzo, gdy postawię tezę, że od zarania dziejów był jedną z najbardziej fascynujących ludzkość zagadek.
Osobliwością na tyle frapującą, że skłaniającą do snucia mnóstwa teorii dotyczących zarówno jego wpływu na otaczający świat jak i – na samego człowieka.
Nie będę, rzecz jasna, tych teorii przywoływać, choć wiele z nich bez wątpienia działa na wyobraźnię, przyprawiając co wrażliwszych o [co najmniej] gęsią skórkę.

Mondnacht Knuda Andreassen Baade (1808–1879) czyli w [bardzo] wolnym tłumaczeniu Księżycowa Noc to jeden z moich ulubionych obrazów. Czemu – rozwodzić się nie będę, bo z obrazami tak już jest, że albo przypadają do gustu, albo – nie.

Zamiast tego zajmę się bohaterem tego wpisu i napomknę, że jego nazwa wywodzi się od prasłowiańskiego kъnęgъ i oznacza władcę. Dodam też, że dawniej nasz współczesny księżyc miał formę kniężyc i pochodził od wszystkim znanego słowa ksiądz, które wówczas [jak nietrudno się domyślić] wymawiano jako kniądz. Tyle tylko, że ten kniądz-ksiądz nie był wtedy jeszcze zarezerwowany dla chrześcijańskich duchownych, a oznaczał dostojnika, pana i stosowano go wymiennie z [pochodzącymi od wspomnianego wyżej prasłowiańskiego pnia] nazwami kniaź i książę. Nasz kniężyc-księżyc znaczył natomiast ni mniej ni więcej tylko – kniężego-księżego syna [analogicznie do, choćby: wojewoda – wojewodzic].

Nie ma chyba poety, który nie uległby urokowi księżyca i nie popełnił przynajmniej jednego poematu ku chwale tegoż. Wyobraźnia twórców przy nadawaniu mu mian pozostawała nieograniczona…

Taki choćby Leopold Staff pisał:

Rzucony dla łaknących
Na pusty nieba step,
Księżyca bochen leży,
okrągły, srebrny chleb

Zazdrośnie lunatycy
Patrzą spod drżących rzęs,
Jak każda noc ukradkiem
Odgryza z niego kęs,

Lecz nim go nów pomnoży
Ponad snem wsi i miast,
Zostaje głodomorom
Dwanaście koszów gwiaz
d.

A George Byron dodawał:

Słońce bezsennych! nieba wieczornego oko!
Którego łzawy promień drżąc świeci wysoko,
I ukazuje ciemność — lecz jej nie rosproszy,
Jak podobneś do znikłéj, wspomnianej roskoszy!
Właśnie tak przeszłość, światło dni dawnych, jaśnieje;
Świeci ona, lecz promień wystygły nie grzeje;
Nieśpi Smutek i patrzy na jéj blask pogodny,
Widny, lecz zdala — jasny — lecz ah! jakże chłodny.

(tłum. A. Chodźko)

Maria Pawlikowska-Jasnorzewska zdawała się mieć jakieś osobiste porachunki z tym panem, nazywając go starą kwartą z wyszczerbionej blachy:

Akacja na ruchliwych palcach liści liczy
ilu ludzi przeżyła. Okna błyszczą złotem.
Na klombie krążą wkoło psy, cienie i strachy,
ku zabawie trzech w oknie liljowych obliczy.
W obłokach stara kwarta z wyszczerbionej blachy,
leje światło słoneczne, zmieszane z blekotem.

czy też szczerbatym ogromem:

Księżyc wisi nad ziemią. Płoszy radość wiosny.
Jest błyskotką dla oczu a dla serca zgrzytem.
Świat kościsty, zjeżony, szorstki i żałosny,
w plamach mórz, których gęby ziewają nigrytem.

Ta pęknięta skorupa, ten ogrom szczerbaty,
lśni, malejąc nad nami w wieczną niespodziankę…
Cięży nad naszem czołem, oszałamia kwiaty,
i powagi dodaje uściskom kochanki.

Zenon Przesmycki zaś, jak to młodopolski dekadenta, nawet w odniesieniu do księżyca potrafił zastosować znaną powszechnie maksymę Vanitas vanitatum et omnia vanitas…:

Kto cię zawiesił w niebios przestworzu,
Pośród obłocznych gniazd?
Kto ci rozkazał pływać po morzu,
Pełnem wysepek-gwiazd?

Kto cię rozpalił, srebrna latarnio,
I ziemi kazał strzedz,
I obojętnie ponad męczarnią
I szczęściem ludzkiem biedz?

W noc często, piękna, blada ty kulo,
Patrzę, jak niebem gnasz,
Czyś jasna, czysta, czy mgły otulą
Twą jaśniejącą twarz.

I myślę sobie: twój lot bez końca —
Marny to, próżny trud,
I nędza twa od innych tysiąca
Nie różna nędznych złud.

Wciąż naprzód biegniesz, a w miejscu-ś stale,
Bo szlak twój — błędny krąg,
I dzikie w sercu mem wstają żale,
Że człek też mrze śród mąk.

Za wymarzonym swym ideałem
Pośpiesza, co ma sił,
Wreszcie stanąwszy, okiem omdlałem
Poznaje: już tu był.

Więc droga jego — w zaklętem kole?
Więc mknie — gdzie — nie wie sam?…
I serce żrą mu straszliwe bole,
A ja z nim razem łkam.
*
Toż i na ciebie z współczuciem patrzę,
Księżycu biedny ty!
Lecz może ty masz serce bogatsze
W nadzieję, albo w łzy…

Jasna gwiazda Johna Keatsa wydaje się być dość banalnym określeniem, tym bardziej, że niektórzy uważają, iż pisał raczej o słońcu…:

Jasna gwiazdo, o, gdybym mógł tak nieprzerwanie
Jak ty — nie, nie promienieć samotnie, wysoko
Jak na wieczność rozwarte, w natury otchłanie
Bezsennie zapatrzone pustelnika oko;
Nie śledzić, jak w odwiecznym kapłańskim mozole
Wody mórz obmywają ludzkich lądów brzegi,
Lub jak na ostre rysy łańcuchów gór w dole
Maską czystą i miękką opadają śniegi;
Nie — raczej nieprzerwanie jak ty i niezmiennie
Trwać jak teraz, skroń tuląc do piersi dziewczęcej,
Czuć bez końca, jak oddech unosi ją sennie,
Na sen nie tracić odtąd ani chwili więcej
I wciąż, wciąż słyszeć równy puls serca w tej piersi,
I żyć tak wiecznie — albo zapaść w wieczność śmierci.

Większą inwencją wykazał się w tym względzie Allan Edgar Poe, choć odbiorcy pozostawił dywagacje, czy Wieczorną gwiazdę wypada nazwać seniorem, czy – nie:

Lato było w pełni,
Noc w pełni. Plejadą
Gwiazdy przez poświatę
Migotały blado,
Gdy księżyc lśniąc zimno
Wśród planet-wasali
Smugę blasku z niebios
Kładł na morskiej fali.

W uśmiechu na licach
Zimnych księżyca
-Zbyt zimnych! patrzyłem chwilę.
Skrył go pomału
Obłok jak całun.
Ku tobie oczy zwróciłem,
Gwiazdo wieczorna
W chwale dalekiej
Mojemu sercu tak miłej!
Z radością zawsze
Na ciebie patrzę,
Gdy w górze dumną masz wartę.
Wolę twe błyski
W dali niż bliskie
To światło zimne i martwe.

Kolejny autor czyli Vicente Huidobro miał [jak się wydaje] niejaką trudność z określeniem, czym lub kim jest właściwie księżyc, ale to jeden z moich ulubionych księżycowych wierszy, więc, choć jest długaśny, pozwolę sobie przytoczyć go w całości:

Gwiazda

Książka
I drzwi
Zatrzaśnięte wiatrem
Moja głowa schylona
Nad cieniem dymu
I biała stronica która się oddala

Posłuchaj jak tykają żywe popołudnia
Zegar horyzontu

W postarzałej mgle
To jakby sprężynowa gwiazda

Alkowa moja drży jak okręt

Ale ty jesteś
Właśnie ty
Gwiazdą na moim suficie

Patrzę w twe zatopione wspomnienie

I na tego naiwnego ptaka
Który pije wodę ze zwierciadła

Księżyc

Byliśmy tak dalecy od życia
Że wzdychaliśmy z każdym podmuchem wiatru

KSIĘŻYC BIJE JAK ZEGAR

Na próżno uciekaliśmy
Zima zagrodziła nam drogę
I przeszłość pełna zeschłych liści
Zgubiła ścieżkę w zagajniku

Wypaliliśmy wśród drzew tyle papierosów
Że migdałowce pachną tytoniem

Północ

Nad odległym życiem
ktoś płacze
I księżyc zapomniał wybić godzinę

Pływak

Tej nocy
Niebo jest tak ciemne
Że włosy są tylko dymem

Mam w palcach sekrety alchemii

Za naciśnięciem guzika
Zapalają się wszystkie gwiazdy

A ty
który śpiewasz daleko między delfinami
Pośród żywych planet

Zamyślony pływaku
Wszelkich ogrodów

Któregoś wieczoru przyniosłeś
Naręcza lilipucich planet

Pływaku: zamyślony
Wśród wieczornej mgły

Wczoraj
chory księżyc umarł w szpitalu

(tłum. Krystyna Rodowska)

Uznałam, że właśnie utwór Marka Stranda zasługuje na muzyczne zilustrowanie, więc:

Otwórz księgę wieczoru na stronie, gdzie księżyc,
Zawsze księżyc, zjawia się między chmurami

i wędruje tak wolno, że zdają się mijać godziny,
nim dotrzesz do następnej, gdzie księżyc,

już jaśniejszy, spuszcza świetlistą ścieżkę
prowadzącą daleko od tego, co znasz,

tam, gdzie się dokonuje to, czego pragnąłeś,
i czeka – jego sylaby jak zdanie, zawieszone

na skraju sensu – aż raz jeszcze, podnosząc
oczy sponad strony i zamykając książkę,

wymówisz jego imię, wciąż czując wokół siebie
to światło, tę nagłą błogość dźwięku.

(tłum. Agnieszka Kołakowska)

proszę bardzo:

A dla kontrastu Gwiazda autorstwa Pentti Holappa [w rewelacyjnym tłumaczeniu Łukasza Sommera]:

Gwiazdo wśród stada elektrycznych lamp,
nie zasłużyłem na ten blask.

Ale świeć dalej.

A żeby nie nadużywać cierpliwości Czytającego, zakończę część poetycką Księżycem [wszystkie niezatytułowane wyżej wiersze noszą taki właśnie tytuł] Edith Södergran:

Wszystko, co martwe, jest wspaniałe
i niewymowne:
martwy liść i martwy człowiek,
i martwa tarcza Księżyca.
I wszystkie kwiaty, znane tajemnice,
i las, który je przechowuje,
orbita Księżyca wokół Ziemi
jest martwą drogą.
Księżyc przędzie swoją wspaniałą tkaninę,
miłość kwiatów,
i przędzie swoje bajeczne sieci
wokół wszystkiego, co żyje.
Księżycowy sierp kosi kwiaty
późnojesiennej nocy,
i wszystkie kwiaty czekają na księżycowy
pocałunek,
w niekończącej się tęsknocie.

(tłum. Ryszard Mierzejewski)

Żeby nie było zbyt monotonnie, zamieszczam poniżej bardzo nastrojowy obraz Caspara Davida Friedricha o wdzięcznym tytule Dwóch mężczyzn kontemplujących księżyc. A choć niektórzy uważają, że na obrazie znajduje się raczej para mieszana, nie będę się nad tym rozwodzić, ponieważ mnie interesuje drugi człon czyli – księżyc.

Zrobię teraz kaskaderski przeskok tematyczny i pochwalę się, że jakiś czas temu wpadł mi w ręce artykuł o pełniach księżyca. Rdzenni Amerykanie na każdą z co[średnio]miesięcznych pełni mieli bowiem swoją nazwę. Mnie najbardziej przypadły do gustu lutowy Księżyc Lodu i kwietniowy Księżyc Kiełkującej Trawy. Jak nietrudno się domyślić, nazwy te były ściśle powiązane z kalendarzem wegetatywnym Indian.
A skoro już dziś przed nami kolejna pełnia, zaczęłam się zastanawiać, jaką nazwę można by jej nadać, pamiętając, że Indianie wrześniową pełnię przemianowali na Księżyc Kukurydzy. Rozglądając się wokół, doszłam do wniosku, że Księżyc Szeleszczących Topoli bardzo pasowałby do tego, co dzieje się aktualnie za moim oknem. Ale równie dobrze dzisiejsza pełnia mogłaby nosić nazwę Księżyca Urodzaju lub Księżyca Wyciszenia

I – tak już na sam koniec – powtórzę za naszą noblistką:

Kosmiczny savoir-vivre
choć milczy na nasz temat,
to jednak czegoś od nas się domaga:
trochę uwagi, kilku zdań z Pascala
i zdumionego udziału w tej grze
o regułach nieznanych.

Z piątku na niedzielę. Charon.

Tatarska baśń o słowiku, który udawał martwego, by podpowiedzieć sposób ucieczki uwięzionemu krewniakowi, jest pewnie znana.
Podobnie jak idea psychopompa, którego zadaniem było nie tylko towarzyszenie duszom w drodze do Podziemnego Świata, ale także sprowadzanie na nasz tych nowo narodzonych…
Niektórzy doszukują się w filmie Pawła Hejbudzkiego taniego kaznodziejstwa…
Warto czasem darować sobie dosłowność i spojrzeć nieco szerzej niż tylko przez pryzmat Dekalogu czy Codex Gigas.
Wtedy można dostrzec coś, co przesłoniła nadbudowa ideologiczna…

Z piątku na niedzielę. Motyl.

Parę dni temu odwiedził mnie taki oto gość i, robiąc zdjęcie Rusałce pokrzywnikowi, pomyślałam, że napiszę kilka słów o motylach.

Według starożytnych Greków Prometeusz stworzył człowieka, ale to Atena tchnęła w niego duszę, kładąc człowiekowi na języku motyla. Stąd greckie słowo psyche oznacza i motyla i duszę.
Według niektórych tekstów chrześcijańskich podobnie uczynił Bóg, darując duszę Adamowi.

Etymologia naszego prasłowiańskiego motyla wywodzi się najprawdopodobniej od motati – motać, kręcić, trzepotać, kołysać, sugerując, że motyl to: ten, który lata nierówno, trzepotliwie.
Nie da się obok motyla przejść obojętnie, więc nie zdziwi nikogo fakt, że stał się on symbolem nie tylko duszy, ale także szczęścia, natchnienia, lekkości i urody. Jak również – znakiem zewnętrznej i wewnętrznej przemiany. Symbolizował oświecenie, świadomość, głębsze wejrzenie w naturę zewnętrza oraz przebudzenie się w miłości do świata…

Nie będzie też zaskoczeniem, że stał się inspiracją wielu artystów.
Pisano o nim na frywolnie:

Rzekła lilia do motyla:
Nikt nie patrzy, niech pan zapyla!

(Motyl – J. Sztaudynger)

Na wesoło:

Niepoważny stosunek do życia
figla ci w końcu wypłatał:
nadmiar kolorów, brak idei
zawsze się kończą wstydem i
są wekslem bez pokrycia,
mój ty Niprzypiąłniprzyłatał!

(Na śmierć motyla… – K.I. Gałczyński)

Na dramatycznie:

Gdzie jesteście, okrutne motyle,
Pawie oczy, żałobniki, admirały,
Fruwające kwiaty i robaki,
Wytarzane w czarodziejskim pyle,
Który nocą ze skrzydeł strząsały
Obłąkane, rozśpiewane ptaki!
Przecież dawniej bywało was tyle,
Kiedy byłem szalony i mały,
I goniłem was w pożodze białej
Z zadartymi, ślepymi oczyma,
Nakłuwałem was żywcem na szpile,
Wy, okrutne arabskie motyle,
Jaka wiedźma w uwięzi was trzyma?
O, na łące w złote dni gorące
Drgał i skakał pęd dzikiej obławy,
A gdy siatka zielona spadała
Na splątane jadowite trawy,
To pod merlą biło-trzepotało
Me schwytane serce fruwające
I jak motyl z rąk się wymykało.
Czarne cętki, zielone obwódki,
Wycinanki, jaskółcze ogony,
Purpurowe i pomarańczowe
Gąsienice w puszce, szpilki, trutki,
Myśli jasne – wody kolorowe –
Pył roztarty – eteryczne zgony!
O, chaosie! O, barwne miliony!
Śnie najdroższy i tak bardzo krótki!
Gdy mnie ciemne wino otumani,
Gdy upiorna księżna ocygani
Srebrnym sierpem na sierpniowym niebie,
Wyjdę wtedy na łąkę cichaczem
I przywołam was dziecięcym płaczem
Do siebie.
Przyfruniecie, opadniecie w bezsile,
Trupie główki, ostatnie motyle…

(Motyle – J.Tuwim)

I na lirycznie:

Dotknęłam pana jak motyl egretą
Przepraszam
to było niechcący
Pan jest jak czarny irys smukły i gorący
Zapomniałam
że jestem kobietą

(Motyl – M. Pawlikowska-Jasnorzewska)

Jednym z moich ulubionych wierszy o motylach jest natomiast ten niezwykle uroczy utwór autorstwa pani Wandy Chotomskiej:

Jednemu panu na skwerku
motyl siadł na gazecie.
A pan powiedział ponuro
I po co to żyje na świecie?
Ani to z pierza, ani z mięsa,
z kwiatka na kwiatek się wałęsa,
na kotlet to się nie nadaje,

nie znosi tak jak kura jajek,
choćbyś i w ulu go zamykał,
nie da ci miodu do piernika,
nie daje mleka tak jak krowy
i jakiś taki – za kolorowy…
A dwaj poeci, patrząc
jak motyl skrzydła rozchyla,

I bardzo cichutkim szeptem
szepnęli do motyla:

Gdyby nie było motyli,
my byśmy cię wymyślili.
I chronili przed tym panem,
chronili!
(Motyl)

Mnie fascynują wszystkie motyle, także te nocne, o których B. Leśmian powiedział, że przychodzą nieustannie z tamtej strony ciszy…
Napomknę więc tylko, że słowo ćma pochodzi od praindoeuropejskiego pierwiastka tem(ə) ciemny i oddam głos poetce:

Ćmy srebrne, ślepe i ciche lecą w ogniste sidła,
nie widzą złotego ciernia, który się chwiejnie żarzy.
Lecz czemu ja wpadłam w ogień, czemu spaliłam skrzydła?
Widać mam oczy na skrzydłach, zamiast mieć je na twarzy…
Oczy na skrzydłach nie widzą, choć są otwarte szeroko.
Tęczowe oczy na skrzydłach nie wiedzą, gdzie lecieć trzeba.
I zawsze zmylą drogę. Bo na cóż skrzydłom oko?
Wpatrzy się ślepo w błysk świecy i myśli, że leci do nieba.
(Oczy na skrzydłach
– M. Pawlikowska-Jasnorzewska)

Ta pani nie jest wprawdzie srebrna, lecz staro-złota, ale równie zagubiona. A nazywa się Przezierka dziewannówka.

Z piątku na niedzielę. Noc Kupały.

Płoną mchy i płoną drwa.
Oj, kupało, oj, kupało,
Płoną mchy i płoną drwa.

Nie będę rozwodzić się nad tym, że przypadająca na 21 czerwca słowiańska Kupalnocka związana z letnim przesileniem Słońca nie jest tym samym co chrześcijańska Noc Świętego Jana. Nie będę, ponieważ tę informację każdy szanujący się Słowianin [bez względu na płeć] z pewnością wyssał z mlekiem swej [równie słowiańskiej] matki.
Nie będę dociekać, czy nazwa obrzędu miała coś wspólnego z ofiarowaniem innym bogom palącej się słomianej kukły-kupały, czy może rzeczywiście w panteonie wspomnianych bogów zasiadało również bóstwo miłości o tym wdzięcznym imieniu, a podejrzenia o tak zwaną wtórną personalizację mało zrozumiałego słowa są tylko wrednym pomówieniem.
Nie zamierzam nękać Czytającego deliberacjami, czy wyraz kupała pochodzi od indoeuropejskiego pierwiastka kump [jak w: kupa, skupić] oznaczającego gromadę, zbiorowość, czy też od [także indoeuropejskiego] kup oznaczającego pożądanie [którego echa odnaleźć można choćby w swojsko brzmiącej nazwie innego bożka miłości – Kupidyna].
Nie chcę też wytaczać ciężkiej artylerii przeciwko twierdzeniu, że rzeczone słowo kupała miało bezpośredni związek z rosyjską kąpielą i w gruncie rzeczy powiązanie owo było li tylko zabiegiem Kościoła, który, nie mogąc wykorzenić z obyczajowości ludowej corocznych obchodów pogańskiego obrzędu, podjął próbę zasymilowania święta z obrzędowością chrześcijańską i przydał jej nawet jako patrona tego właśnie nieszczęsnego świętego Jana.
Za tym twierdzeniem też nie chcę wspomnianej artylerii wytaczać.

Zamiast tego wolę wspomnieć o kilku urokliwych zwyczajach tej ceremonii.
Jedyną pewną rzeczą jest, że Noc Kupały była świętem ognia i wody, słońca i księżyca, świętem urodzaju i płodności, radości i miłości.
Średnio wiarygodne źródła podają, że obchody rozpoczynało ułożenie potężnych stosów drewna. A było to drewno nie byle jakie lecz – jesionowe i brzozowe. Miało to oczywiście związek z symboliką obu drzew.
Jesion jako powiązany z Jessem [według niektórych badaczy najwyższym bogiem] lub Jaryłą utożsamiano z bóstwem, pomocnikiem bogów lub magicznym tworzywem. Jego żółtawą żywicę nazywano potem niebios, a z okazji Kupalnocki uszczelniano tymże potem, liśćmi i gałązkami ściany i strzechy domów, by chronić je przed gadami i demonami.
Jako drzewo święte [najważniejsze obok rosnącego w świętych gajach dębu] symbolizował jesion słońce i ogień, a jako drzewo często ściągające pioruny, poświęcano go Perunowi.
Symbolizował także pierwiastek męski – nasiona i owoce jesionu, nazywane w starych zielnikach ptaszym językiem uważano nawet za wyjątkowo skuteczny afrodyzjak.
Brzozę dawni Słowianie kojarzyli przede wszystkim z wodą, wiosną i kobiecością, głównie za sprawą wiotkości i delikatności tego drzewa. A choć brak jej było okazałości i siły jesionu, również wynoszono ją do rangi drzewa boskiego. Z brzozą łączono kult słowiańskiej Matki Ziemi – Mokoszy.
To właśnie brzozowymi witkami smagały się w czasie przedkupalnych ablucji słowiańskie niewiasty, chcąc w ten sposób zapewnić sobie zdrowie, płodność i atrakcyjność.
Po tej obowiązkowej kąpieli oraz natarciu się liśćmi nasięźrzału [co miało zwiększać atrakcyjność niewieściego ciała] i zmianie odzienia – przygotowywano wielką ucztę.
Wraz z nadejściem wieczora wygaszano w paleniskach stary, niemal pozbawiony już sił witalnych ogień i przystępowano do świętowania.
W obranym miejscu wbijano w ziemię brzozowy słup, po czym zakładano nań jesionowe koło ze szprychami owiniętymi smoloną słomą. Następnie obracano piastę tak szybko, by w wyniku tarcia zapłonęła. Wtedy zdejmowano ją i, płonącą, toczono do przygotowanych nieopodal, układanych zazwyczaj na wzgórzach, stosów.
Blaskowi płonących ognisk i ziołowemu aromatowi dymu przypisywano inicjującą zabawę Moc.
Skakanie przez ogniska i tańce wokół nich miały oczyszczać, chronić przed złem i chorobą. Magia świętego ognia skaczącemu samotnie miała gwarantować czystość i światłość myśli, skaczącym w parach mężczyznom bądź kobietom obiecywała wzajemną dozgonną przyjaźń i braterstwo, a parom mieszanym zwiastowała długie wspólne życie i liczne potomstwo.

Do nieodzownych rytuałów należało też wicie wianków i nie był to wyłącznie niewieści przywilej.
Wianki zdobiące dziewczęce główki wito z siedmiu ziół : dziurawca, bylicy, koniczyny, krwawnika, mięty, rumianku i kwiatu dzikiego bzu czarnego, czasem wykorzystywano też dziewannę, szałwię bądź rutę. Kawalerowie, jako się rzekło, także je wyplatali, nie z kwiecia jednak, a z bukowych i dębowych witek, by, ustroiwszy własne skronie, przydać sobie sił, odwagi i męskości.
Dziewczęta natomiast puszczały swoje w nurty rzek z zapalonymi świecami. Jeśli wianek został wyłowiony przez kawalera, oznaczało to szybkie zamążpójście. Jeśli płynął, dziewczyna nieprędko miała wyjść za mąż. Jeśli zaś płonął, utonął lub zaplątał się w sitowiu, wróżyło to staropanieństwo.
Ponieważ ta noc była również nocą łączenia się w pary, nienarzeczonym dziewczętom, które pragnęły uniknąć zwyczajowej formy dobierania partnerów, wspomniane święto dawało szansę zdobycia ukochanego. Młode niewiasty plotły wianki z kwiatów i magicznych ziół, wpinały w nie płonące łuczywo i w zbiorowej ceremonii ze śpiewem i tańcem powierzały je wodom rzek i strumieni. Poniżej czekali chłopcy, którzy – czy to w tajemnym porozumieniu z dziewczętami, czy też liczący na łut szczęścia – próbowali wyławiwać wianki. Każdy, któremu się to udało, wracał do świętującej gromady, by zidentyfikować właścicielkę wyłowionej zdobyczy. W ten sposób dobrani młodzi mogli kojarzyć się w pary bez obrazy obyczaju, nie narażając się na złośliwe komentarze czy drwiny. Owej nocy przyzwalano im na wspólne oddalenie się od zbiorowiska i samotny spacer po lesie w charakterze męża i żony, i tylko od nich zależało, czy stan ten potrwa do wschodu słońca czy – do końca życia.

W kupalną noc używano wianków do innej jeszcze wróżby i w niej także wykorzystywano brzozy. Odwrócone plecami do drzewa panny próbowały wrzucać nań swe wianki, by dowiedzieć się, ile lat przyjdzie im czekać na zamążpójście i im niżej wianek zawisał, tym krótszy czas oczekiwania to zwiastowało. Do brzóz też – uosobienia kobiecej siły – przytulały się dziewczęta, prosząc drzewa o ochronę i łaskę macierzyństwa. Te zaś, które były w ciąży, modliły się o lekkie rozwiązanie.

Do kupalnockowych tradycji należało także poszukiwanie kwiatu paproci, nazywanego zamiennie perunowym kwieciem. Zdobycie rośliny nie było łatwe – strzegły jej widzialne i niewidzialne straszydła, czyniące straszliwy łoskot, gdy tylko ktoś próbował się doń zbliżyć. Po zerwaniu gorejącego kwiatu należało wyrzucić go jak najwyżej w powietrze i szukać skarbu tam, gdzie spadnie.
Przy okazji wspomnianego wcześniej małżeńskiego spaceru młode dziewczęta i młodzi chłopcy poszukiwali na mokradłach kwiatu paproci, wróżącego im pomyślny wspólny los. To odnalezienie go pieczętowało zazwyczaj decyzję, by, po powrocie o świcie do wciąż płonących ognisk, przepasać się bylicą, i, trzymając się za ręce, przeskoczyć przez płomienie. Skok ów kończył obrządek przechodzenia przez wodę i ogień, i w tym jednym dniu w roku był tożsamy z rytuałem zawarcia małżeństwa.


Poza skakaniem przez ogień i szukaniem kwiatu paproci, w noc Kupały odprawiano również gusła, które miały pomóc poznać przyszłość. Wróżono ze zrywanych w całkowitym milczeniu kwiatów rumianku i dzikiego bzu, z cząbru, ze szczypiorku, z siedmioletniego krzewu kocierpki, z bylicy, a także z wody w studniach i strumieniach. Powszechnie wierzono też, iż osoby biorące czynny udział w owych uroczystościach przez kolejny rok będą żyły w szczęściu i dostatku.

Wspomnę jeszcze, że poświęconym wiankom i bukietom przypisywano różnorodną moc. Przechowywano je cały rok, wierząc, że chronią przed nieszczęściami, chorobami i pożarami. Wiankami tymi okadzano podejrzanych o zauroczenie i palono je, gdy grzmiało, a wyciągnięte z bukietów zioła uważano za szczególnie skuteczne w leczeniu ludzi i zwierząt.

Jednym radość, drugim grzech,
A nam radość, a nam śmiech.
Oj, Kupało, oj, Kupało,
A nam radość, a nam śmiech.

Z: S. Jesieninem…

Z piątku na niedzielę. Fraszka.

To…
…drobiazg, błahostka, gałązka…
…krótki utwór liryczny o różnorodnej tematyce…
…zazwyczaj rymowany lub wierszowany…
…kończący się wyraźną puentą…

Folgujmy paniom, nie sobie — ma rada,
Miłujmy wiernie, nie jest w nich przysada,
Godności trzeba, nie zanic tu cnota,
Miłości pragną, nie pragną tu złota,
Miłują z serca, nie patrzają zdrady,
Pilnują prawdy, nie kłamają rady,
Wiarę uprzejmą, nie dar, sobie ważą,
W miarę, nie nazbyt ciągnąć rzemień każą.
Wiecznie wam służę, nie służę na chwilę,
Bezpiecznie wierzcie, nie rad ja omylę.

Raki Jana Kochanowskiego

Z piątku na niedzielę. Tramwaj zwany pożądaniem.

O roli przypadku bardzo interesująco opowiada John Fowles w Magu. Jest to – oczywiście – tylko jeden z wątków tego wielowymiarowego dzieła.
Na kartach tej serii nie param się – co łatwo zauważyć – profesjonalną analizą i interpretacją utworów. Jest ona raczej pretekstem do dywagacji, często odległych od tytułowego tropu.
Piszę o tym, ponieważ każdy ma swoją metodę na obcowanie ze s[S]ztuką. Ja najpierw zawsze oglądam, czytam, słucham, a dopiero potem szukam informacji.
Idealnie byłoby być owym odbiorcą naiwnym i kontemplować każde dzieło bez szlifu kulturowego. Niestety – jest to niemożliwe. Nie da się przy takiej dostępności medialnej pozostawać głuchym, ślepym i bez węchu [jak to mawia się o miłości…] – a co za tym idzie – nie sugerować się. Zawsze jakaś informacja przecieknie (o twórcy, odtwórcy, tytule), sprawiając, że podświadomie zaczynamy mieć pewne oczekiwania. Można ten proces nieco spowolnić, ograniczając napływające informacje do niezbędnego minimum…
Cel jest jeden – by jak najbardziej autentycznie przeżyć oczyszczenie. Ponieważ nie należy zapominać, że każde dzieło powinno wywołać w odbiorcy szereg przeżyć i doprowadzić do katharsis [czy komuś się to podoba, czy – nie, takie jest główne założenie s[S]ztuki…].
Zatem – przystępując do aktu obcowania – staram się jak najmniej sugerować.
Dopiero po przemyśleniu zaczynam szukać informacji…
Dochodzę wreszcie do sedna – Tramwaj… obejrzałam po raz pierwszy bardzo dawno temu, mając dość mgliste pojęcie zarówno o Tennesseem Williamsie – autorze dramatu, jak i o Eli Kazanie – reżyserze. Nazwisko Vivien Leigh kojarzyłam z Przeminęło z wiatrem z 1939 roku, w którym jej partnerem był Clark Gable. Marlon Brandon natomiast miał już wówczas w swoim dorobku wiele późniejszych świetnych ról, co sugerowało, że oglądanie Tramwaju… nie będzie kompletną stratą czasu.
Nie było.
Dziś – wzbogacona wieloma informacjami, z ekwipażem iluś tam przeczytanych, obejrzanych, wysłuchanych utworów – często myślę sobie, że w doborze takich a nie innych odtwórców nie ma przypadku, lecz… pewien rodzaj intuicji kreatora, która podpowiada – czasami wbrew logice – że wspólnie mogą stworzyć coś bliskiego ideału…