Lans lans lans…

Zapraszam najpierw tu:):

https://kartkazbrulionu.wordpress.com/2023/04/09/kiedy-dzieci-sie-nudza-drzewa-to-chmur-zgeszczenia/

Jak wiadomo – lubię różne precyzyjne robótki. Kiedy więc skontaktowała się ze mną koleżanka i poprosiła o pomoc – zgodziłam się chętnie. W paru słowach wyjaśniła, że uczestniczy w projekcie i spytała, czy nie zrobiłabym jej kartek i nie umieściła w nich kilku słów, najlepiej – jakichś własnych wierszy…
Tematem miały być drzewa w kontekście ekologicznym. Ponieważ zarówno temat jak i jego ujęcie są bliskie również mnie – zanim skończyłyśmy rozmawiać – miałam już parę pomysłów, jak by to mogło wyglądać. Nie ukrywam, że zabrałam się do dzieła z przyjemnością, a nawet – radością. Tym bardziej, że koleżanka dała mi w tym wszystkim wolną rękę – czegóż można było chcieć więcej. Zwłaszcza że i termin okazał się ludzki – miałam na to aż trzy miesiące.
Na początek wpadłam na pomysł, by zrobić moje ukochane brzozy w cyklu pór roku. Miało ich być cztery – jedna w odsłonie zimowej, druga – wiosennej, trzecia – letniej, a czwarta – jesiennej. Uznałam, że nie od rzeczy będzie wykonać te kartki, wykorzystując nici. Co pomyślałam – to uczyniłam. Była to dość żmudna praca, bo po wyklejeniu pni i gałęzi, chciałam je ozdobić liśćmi z węzełków. Nasupełkowałam się więc solidnie, ale efekt – moim zdaniem – wart był pociętych kordonkiem palców i zaczerwienionych od wpatrywania się w kartki przy klejeniu oczu. W trakcie tegoż klejenia czas nie płynął mi tak całkiem bezproduktywnie – w myślach już układałam sobie do każdej z tych brzózek stosowne haiku. Obmyśliłam też formę, w jakiej umieszczę te swoje utworki na kartkach, by nie zawadzały i dało się tam jeszcze wpisać tradycyjne powinszowania, czy co by tam sobie kto życzył. Nie będę rozwodzić się nad preparowaniem tła pod moje wierszydełka, ale chciałam, by imitowały brzozową korę nie tylko wyglądem, ale także czuło się tę specyficzną fakturę przy dotykaniu, zrobiłam więc tradycyjny papier czerpany – rzecz dość żmudną i czasochłonną. Myślę, że udało mi się to całkiem nieźle…
Potem zajęłam się kopertami – każdą zrobiłam w kolorze pasującym do pory roku i obszyłam ręcznie – nadając im formę okien. Uznałam, że będzie to bardzo efektowne i materiałowo korespondujące z każdą z wykonanych kartek.
Nie wiedziałam, czy to się koleżance spodoba, bo może i było w stu procentach drzewiaste, ale czy aby na pewno wystarczająco ekologiczne?
Na wszelki wypadek postanowiłam dać projektotwórczyni możliwość wyboru i zabrałam się za kolejną koncepcję.
Tym razem także podstawą uczyniłam kalendarz wegetatywny, ale postanowiłam korzystać wyłącznie z materiałów z odzysku. A natchnęły mnie – ni mniej ni więcej jak tylko – temperowiny. Gdy kiedyś ostrzyłam Smarkactwu kredki, pomyślałam sobie, że z tych różnokolorowych spiralek można zrobić coś fajnego. Wtedy myślałam o jakichś oryginalnych kolczykach czy wisiorku, więc na wszelki wypadek – zaczęłam te wiórki zbierać. Czas mijał, temperowin w pojemniku przybywało, i tylko ja jakoś nie mogłam się zebrać, by coś z nich zrobić. Uznałam więc, że teraz nadarza się świetna sposobność, by sprawdzić, jak ten materiał będzie się zachowywał w praktyce. Tak jak podejrzewałam – był bardzo kruchy i delikatny, ale przy odrobinie [no, może trochę bardziej niż przy odrobinie] cierpliwości spisywał się całkiem, całkiem. Po wyklejeniu [i wcześniejszym wyprodukowaniu własnego eko-kleju] koron moich drzew stwierdziłam, że pnie nie są gorsze i po różnych przymiarkach [łupinki fistaszków, suszone liście, suszona kora, skórki cytrusów, itp.] wybrałam… ususzone skórki avocado. Sprawdziły się świetnie. Dały efekt chropawej, ciemnej kory.
Wierszydełko, takie klasyczne, sylabotoniczne, z rymami, snuło mi się podczas całej pracy, wystarczyło je więc później tylko zapisać i uładzić, i już było gotowe do umieszczenia na kolejnych kartkach. Zależało mi, by zwrotki wiersza stanowiły całość, ale miały też sens, gdyby zostały rozdzielone.
Zrobiłam do tych kart klasyczne koperty z pakowego papieru z odzysku, a rogi ścięte z prostokątów wykorzystałam jako tło do umieszczenia wypisanych na białym tle zwrotek. Ozdobiłam koperty motywem roślinnym, ponieważ papier eko ma to do siebie, że bardzo trudno go przy cięciu nie poszarpać. Wprawdzie te ubytki nie były szczególnie widoczne, ale świadomość, że ranty nie są idealnie gładkie, zmusiła mnie do zasłonięcia ich.
Na tym drugim komplecie miałam poprzestać, ale ukierunkowana myśl wystrzeliła jeszcze jedną koncepcją – uznałam, że super byłoby zrobić ukłon w kierunku Matki Natury i wykonać kartki odwołujące się do relacji Człowiek-Drzewo, a konkretniej – do podobieństwa między efektywnością ludzkiej myśli a owocującym drzewem. Potem pomyślałam, że nie od rzeczy będzie poszerzyć tę ideę o aspekt kobiecości Matki Natury.
Bo – czemu nie?
I tak zdecydowałam się wykonać cztery piękne drzewa owocowe w momencie ich owocowania. Śliwę, gruszę, wiśnię i jabłoń. Za podstawę posłużyły mi okładki bloku. Na nich wyszyłam korony w kształcie przywołanych owoców i nanizałam te-że owoce. Bardzo przyjemnie formowało mi się koraliki w kształcie wisienek, jabłuszek, gruszeczek i śliweczek. Równie miłe były poszukiwania odpowiednich, najbardziej przypominających naturalne – barw. Kolejnym wyzwaniem był dobór nici do pni. Myślę, że tu też efekt okazał się nie najgorszy.
W trakcie formowania owoców przyszły też odpowiednie słowa do kolejnych czterech wierszy. Te miały formę wolnych i – jako rzekło się wcześniej – odwoływały się do kobiecości Matki Natury.
Koperty zrobiłam z miękkiej, dość sprężystej tektury, która została mi po wykorzystaniu kolorowych papierów w rolkach. Ta sprężystość materiału przywiodła mnie do pomysłu, by przeszyć każdą planszę na maszynie, zszyć elementy i ozdobić brzegi jednym z ręcznych ściegów hafciarskich. I znowu: co umyśliłam – to uczyniłam. Trochę namęczyłam się nad przygotowaniem papierowego tła dla moich erotyków, ponieważ postanowiłam opalić brzegi, nim umieszczę spisane słowa na naturalnej kanwie. Pokasłując i popłakując – dopięłam swego. Tło nadało wszystkiemu swojskości i ładnie kontrastowało z kanwą. Oczywiście – obrębiłam ją, by nie pruła się przy każdym otwieraniu kartek. Doszłam też do wniosku, że warto, by koperty miały zamknięcie. Z tej samej kanwy zrobiłam więc plastyczne guziki, a z nitek wyciągniętych podczas mereżkowania uplotłam warkoczyki do pętelek. Przyklejenie wszystkiego zwieńczyło trzeci komplet kartek.
Wszystko zajęło mi około półtora miesiąca. Trwałoby pewnie krócej, gdybym nie musiała zajmować się też innymi rzeczami. Niemniej jednak – poświęcałam tym kartkom niemal każdą wolną chwilę i miałam z tego wielką frajdę. Cieszyłam się, że robię coś fajnego, co przyda się też jeszcze komuś. Mając na uwadze codzienne telefony z pytaniami o postępy, natychmiast gdy skończyłam, obfotografowałam wszystko, zapakowałam i zaniosłam na pocztę. Wysłałam koleżance swoje dzieło, a po powrocie do domu zawiadomiłam ją o skończeniu, o nadaniu paczki i zdjęciach, które miała sobie obejrzeć, zanim rzeczona paczka do niej dotrze.
Szczerze mówiąc – byłam bardzo ciekawa jej opinii.
Trochę mnie zdziwił esemes o treści: „Dobra, jutro zobaczę, co tam natworzyłaś”, ale nie jestem małostkowa, a ona nie jest literatką, więc „co tam natworzyłaś” nie musiało oznaczać lekceważenia, a – zainteresowanie…
Miałam dość gorący czas, więc nie czyhałam jakoś specjalnie na wiadomość od niej, ale gdy zadzwoniła po tygodniu, nie powiem, żebym odbierała telefon z całkowitą obojętnością.
W sumie – nie wiem nawet, jak to napisać…
Spróbuję może przytoczyć jej monolog…
– No wiesz? – usłyszałam na wstępie zamiast spodziewanego: „Cześć!”. – Podpisałaś się? Po co wwaliłaś tam swoje nazwisko? Pod tymi swoimi wierszami? Chciałaś się wylansować moim kosztem? Nie wyobrażaj sobie, że ci się uda! Nie jestem głupia! Nie spodziewałam się, że zrobisz mi takie świństwo! Zaufałam ci, a ty wpieprzyłaś tam swoje nazwisko? Tak się nie robi, wiesz?
Mówiła, i mówiła, i mówiła…
Na tyle długo, że zdążyłam pozbierać szczękę z podłogi.
– Zawiodłam się na tobie! – wyskandowała zjadliwie i wreszcie zamilkła.
– Przykro mi. Ale w takim razie odeślij mi moje kartki i poszukaj kogoś, kto cię nie zawiedzie – powiedziałam w miarę spokojnie. To zbiło ją z pantałyku na tyle, że miałam szansę dodać jeszcze:
– A tak w ogóle, to czyje nazwisko chciałaś umieścić pod moimi wierszami? Swoje?
W słuchawce sapnęło, a ja się po prostu rozłączyłam.
Nie muszę chyba wspominać, że było mi bardzo przykro.
Można mi wiele zarzucić, ale na pewno nie to, że chcę się promować cudzym kosztem. Nigdy nie pomyślałabym, że podpis pod własnym tekstem można potraktować jako próbę lansowania się. Dla mnie jest on po prostu wzięciem odpowiedzialności za wykonaną pracę. I tylko tym.
Na koniec dodam, że minął miesiąc, a ja wciąż czekam na zwrot kartek…

Z życia wzięte. Propozycja.

Witam.
Zdarzyło się to w niedalekiej przeszłości. Musiało jednak minąć nieco czasu, nim i ja uznałam to zdarzenie za zabawne…
Przywiązuję się do rzeczy (bardzo obrazowe wyszło mi to zdanie). Miałam ukochaną torbę. Niestety – przedmioty mają to do siebie, że ulegają powolnej, acz nieuchronnej zagładzie.
W torebce zepsuł się zamek. Był wszyty na tyle fikuśnie, że nie potrafiłam wymienić go sama.
Nie mogłam tego tak zostawić i poddać się bez walki. No – nie mogłam!
Znalazłam kaletnika.
Pełna nadziei zawędrowałam do niego pewnego pochmurnego dnia.
Wyłuszczyłam sprawę. Zademonstrowałam rodzaj zniszczenia.
Nie powiem – był nawet zainteresowany, współczujący. Życzliwie kiwał głową.
Na koniec, z zaaferowaną miną – odmówił.
Zasmuciłam się. Torebka naprawdę znaczyła w moim życiu wiele…
Schowałam ją pieczołowicie do reklamówki i właściwie już odchodziłam, gdy jakiś wewnętrzny głos szepnął, by spróbowała… Po raz ostatni…
Posłuchałam głosu…
– Proszę pana… – odezwałam się – Dam ekstra!
Chodziło mi oczywiście o dopłatę, ale już w momencie, gdy słowa brzmiały, zrozumiałam, co mu właściwie zaproponowałam…
Facet uniósł się zza kantorka. Z rozdziawioną gębulą taksował mnie od stóp do głów chyba z minutę…
Gdy udało mu się wreszcie odzyskać głos, wypalił:
– Pani! Ja nie mogę! Ja mam żonę! Ja mam dzieci! Nie – żebym nie chciał…
Po prostu stamtąd wyszłam…
Nie wiedziałam – śmiać się, czy płakać …
Byłam tym wszystkim trochę skołowana. Na szczęście nieco dalej dostrzegłam sklep, w którym pracuje moja dobra koleżanka.
Zaszłam tam i – trochę roztrzęsiona – opowiedziałam niefortunne zdarzenie.
Nie miałam pojęcia, że wśród wieszaków buszuje jakaś klientka. Dostrzegłam ją dopiero w momencie, gdy się odezwała…
– No zobacz, pani! To, że torby nie zrobił – to ch…j! Ale, że chłop dupy darmo nie wziął? Co to się z tym światem teraz wyrabia!
I… wyszła, z dezaprobatą kręcąc głową.
Miałam dość.
Na wszelki wypadek – żeby się bardziej nie wygłupić – pognałam prosto do domu.

Z życia wzięte. Zakupy.

Witam.
Wczorajszy dzień zaczął mi się całkiem fajnie, bo i słoneczko zatarło zapyziałe ślady po nocnym deszczu, i psia smarkatka (ok. półroczna) nie zostawiła żadnej kałuży, i nawet ani jeden prestidigitator od cudownych artykułów nie próbował mi niczego wcisnąć. Słowem – pięknie. Jak rzadko.
Ale życie jest życiem i nie ma tak, żeby wciąż trwała sielanka.
Po południu wybraliśmy się po zakupy.
Przeważnie robimy je raz w tygodniu. Częściej nie mamy czasu. Dzień wcześniej każdy wpisuje na listę rzeczy, których potrzebuje. Następnego dnia jedziemy do sklepu.
W dyskontach jest jeszcze względnie spokojnie, chociaż przy kasie słychać czasami niezadowolenie innych kolejkowiczów.
Gorzej jest w „wielobranżowcach”. W takich, co to i mięso, i owoce, i nabiał.
Robimy nawet czasem zakłady, ile osób zwieje z kolejki, gdy wyjmę listę. To ta zabawniejsza strona robienia zakupów. Jest i mniej zabawna – komentarze.
Ostatecznie, my również stoimy w kolejce i cierpliwie czekamy, aż jakiś niezdecydowany klient raczy kupić „mandarynki, nie – kiwi, nie – jabłka, nie – jednak mandarynki”, „chleb, nie – bułki”, „ser biały, nie – topiony”, „ogórki, nie – pomidory, nie – jednak pieczarki”. Nie wygłaszamy swoich uwag typu: „Trzeba było spisać.” albo: „W domu się zastanów, w sklepie – kupuj!”, i nie życzymy sobie, żeby ktoś komentował nasze sprawunki.
Nie dajemy się też już nabrać na puszczanie przed siebie kogoś, kto zapewnia: „Ja tylko chlebek…”. Oprócz chlebka kupuje jeszcze „tylko mleczko, tylko masełko, tylko jajeczka” i jeszcze „tylko” około piętnastu innych produkcików. Przecież nic się nie stało, że zaczekaliśmy te „tylko” dwadzieścia minutek dłużej.
Wczoraj pojechaliśmy do „naszego” sklepu. Odstaliśmy swoje (ok. czterdziestu minut). Wyjęłam kartkę. Sprzedawczynie nas znają – wiedzą, że się nie guzdramy. Ograniczamy czynności do minimum – ja wyliczam, pani podaje, pakujemy. Nic nie zalega na ladzie; czasem zamiast jednego produktu kupujemy inny, bo tamtego – nie ma, więc siłą rzeczy może to trwać nieco dłużej.
Podobnie było wczoraj.
Za nami stały cztery osoby. I zaczęło się:
– A skąd to ludzie tyle piniendzy majo?
„Gówno cię obchodzi…” – myślimy, ale milczymy.
– Że to stać na schabik, szyneczkę, winogronka…
Nie odzywamy się. Nie ma to najmniejszego sensu. Przyjechaliśmy tu na zakupy, a nie – dyskutować.
– A tak… Człowiek cały miesiąc haruje, ale go na takie luksusy nie stać!
My też ciężko pracujemy. Ja „na ten przykład” – po dziesięć, dwanaście godzin na dobę. A jeszcze, jak większość polskich kobiet, zajmuję się domem.
– Niektóre to się umią w życiu urzońdzić… Podatku takie nie płacą… Ludzi oszukują…
– Unijne pieniążki biorą…
Nie mam pojęcia, skąd takie skojarzenie…
Kończymy prawie, udając, że to nie do nas. Płacę. I wtedy słyszę:
– Tak… Różne są złodzieje na świecie…
Nie wytrzymałam! W życiu żeśmy grosza cudzego nie wzięli! Raczej – wręcz przeciwnie.
Odwróciłam się do pieniacza, który nas od złodziei wyzwał i wypaliłam:
– Nazwisko, proszę!
Zgłupiał chyba, bo podał(!!!).
Pogrzebałam w torebce, wyjęłam jakiś świstek i „kawałek” długopisu. Udałam, że spisuję.
– Adres?
Podyktował (???).
Odczytałam głośno. Potwierdził parokrotnym kiwnięciem głowy.
– Proszę się spodziewać wezwania do sądu za pomówienie, panie X. Bez grzywny się nie obejdzie! – postraszyłam z poważną miną.
– I państwa nazwiska proszę – zwróciłam się do reszty.
Zaburczeli nieprzyjaźnie.
– Obrażać to się nie baliście! Dawajcie nazwiska! A panią – spojrzałam na sprzedawczynię – poprosimy na świadka…
W ciągu kilku sekund trójka zniknęła ze sklepu.
Tylko „spisany” chłopina bełkotał bezładnie:
– Ja nic nie mówił… To tylko takie gadanie…
Nie wdawaliśmy się w dalsze dyskusje. Zostawiliśmy go takiego wystraszonego i wyszliśmy ze sklepu.

Rozumiem, że ludzie ubożeją, bo ceny rosną, a pensje – niekoniecznie, ale do furii mnie doprowadza ta werbalna agresja w sklepach.
Czemu żaden z tych oburzonych kolejkowiczów nie otworzył mordy, gdy facet przed nami brał dwadzieścia piw, dwa litry absoluta i zgrzewkę coli?
Wcale nie zapłacił mniej od nas.
Odpowiedź jest prosta: drab by nie milczał, krótko kazałby się odpieprzyć, a może i „doargumentował” pięścią.
No, i on nie kupował przecież schabiku i winogronek, tylko niezbędną do życia – „butelkę”.

Z życia wzięte. Znajomi.

Witam.
Mamy mniej więcej stałe grono znajomych. Parę lat temu znudziły nam się huczne zabawy w lokalach – może to kwestia wieku? Nad knajpiany blichtr przedkładamy zacisze domowych pieleszy. Spotykamy się przeważnie w dziesięć, dwanaście osób. Gdy ktoś zatęskni za „wielkim światem” – nie obrażamy się – przymusu wspólnych imprez nie ma.
Mamy dwie zasady.
Przede wszystkim nigdy nie robimy nalotu dwa razy pod rząd na jeden dom. Dodam, że nie stosujemy absolutnie żadnych form nacisku przy wyborze kolejnego miejsca spotkania i nie wpychamy się całą hordą – zaproszenie zawsze wychodzi od właściciela lokum.
Po drugie – nie zmuszamy biednych gospodarzy do wielogodzinnych przygotowań kulinarno-napojowych. Ustalamy wcześniej, kto co robi i kiedy ma to podrzucić.
Jakieś dwa lata temu dołączyło do nas pewne małżeństwo. Ktoś ich przyprowadził i… tak już zostali. Trudno mi powiedzieć, czy stosowali się do zasady „współkucharzenia”, bo nasz dom z powodów niezależnych był jakiś czas pomijany w organizowaniu imprez.
Zbliżał się sylwester i, jak co roku, postanowiliśmy go spędzić wspólnie. Właśnie wtedy owo małżeństwo zaprosiło wszystkich do siebie. Niedawno kupili dom i chcieli go nam pokazać.
Ustaliliśmy „kto, co, gdzie i kiedy” i jakoś więcej o tym nie rozmawialiśmy.
Nadszedł ostatni dzień roku. O umówionej godzinie całą zaproszoną grupą, z wałówką, zajechaliśmy pod bramę. Trochę nas zdziwiło to, że bramisko było zamknięte na głucho.
Nic to!
Niczego jeszcze nie podejrzewając, zaczęliśmy domofonić.
Cisza…
Po jeszcze kilku próbach wpadliśmy na pomysł by zadzwonić. W swojej naiwności sądziliśmy, że „może zasnęli…”, „może zapomnieli…”, „może – sroże…”!
Komórki, uprzejmie jak zwykle, poinformowały nas, że „abonent ple, ple”.
Nie staliśmy tam dłużej. Pojechaliśmy gdzie indziej.
To był naprawdę udany sylwester. Chociaż na początku było nam trochę przykro…
Nie podejrzewaliśmy ich o złą wolę – bo niby czemu? Nikt przecież nie zmuszał ich do udzielania nam gościny. Sądziliśmy raczej, że coś musiało im wypaść. Dziwiliśmy się tylko, że nas nie powiadomili. Jakoś specjalnie nad tym nie ubolewaliśmy – ostatecznie, mieliśmy się bawić, a nie psuć sobie humory z powodu czyjejś nierzetelności.
I pewnie, gdyby zadzwonili z przeprosinami i, najgłupszym nawet, wytłumaczeniem, odpuścilibyśmy im. W końcu każdemu może wypaść coś niespodziewanego. Tak się jednak nie stało.
Kilka tygodni później jeden z kolegów (również zaproszonych wówczas na sylwestra) obchodził imieniny. Wpadliśmy do niego z życzeniami. Było tam już sporo osób: ktoś z pracy, trochę rodziny… Ot! zwykły imieninowy spęd.
Na kolejny dzwonek do drzwi nie zareagowaliśmy jakoś szczególnie. Dopiero nieco podniesiony głos solenizanta dochodzący z korytarza zwrócił naszą uwagę.
Po dłuższej chwili kolega pojawił się w drzwiach z dość niewyraźną miną.
Na nasze pytania reagował kręceniem głowy. Tego dnia niczego z niego nie wydusiliśmy, ale nastrój wyraźnie mu siadł.
Dopiero parę dni temu, przy okazji kolejnego spotkania, opowiedział o imieninowym incydencie.
Okazało się, że „nasze” małżeństwo jakby nigdy nic zjawiło się na jego imieninach. A że solenizant miał już nieco w czubie, zbytnio się nie certolił: krótko i dobitnie powiedział, co myśli o sylwestrowym zachowaniu, chamstwie i bezczelności „niektórych”. W wyjaśnianie, czemu nie życzy sobie ich dalszego towarzystwa już się nie bawił, poprzestając na uprzejmym:
– Spierdalajcie.
I zatrzasnął im drzwi przed nosem.
Po tej spowiedzi popatrzył na nas, westchnął ciężko i dodał:
– A… ta wódeczka, co wam tak smakowała… to od nich…
Miał przy tym tak skruszoną minę, taki był zażenowany, że nie mogliśmy powstrzymać śmiechu.
Po długich i zawiłych tłumaczeniach, jak to się stało, że przyjął prezent i go nie zwrócił, dał się wreszcie przekonać, że nie uważamy go za „pazernego pijusa, co się na flachę połakomił”.
A nas kompletnie rozłożył komentarz jego przysłuchującej się z boku siostrzenicy:
– Czym ty się, wujek, przejmujesz? I tak się buractwo łatwo wykpiło. Mogłeś się przecież domagać odszkodowania!
– Odszkodowania? Za co?
– Jak „za co”? Za straty moralne, wujek! – palnęła.
W pierwszej chwili nie zrozumiał, spojrzał na nią i widząc, jak stara się nie roześmiać, sam wybuchnął śmiechem. Usłyszeliśmy w nim autentyczną ulgę.

Z życia wzięte. Profesjonaliści (psia ich mać).

Witam.
Temacik niby błahy, ale jestem wściekła i chcę sobie ponarzekać. Nie wiem, czy tylko mnie doprowadzają do furii takie rzeczy…
Jako nastolatka zaczęłam siwieć. Jest to, niestety, proces – póki co – nieodwracalny. Można go jedynie kamuflować.
Po powrocie do rodzinnego miasta trafiłam do maleńkiego salonu, który prowadzą dwie siostry – Monika i Ania. Mną od zawsze zajmuje się ta druga.
Nie należę do klientek, które robią „niespodziewanki” – zawsze umawiam się wcześniej i jestem punktualna.
Tak też było przedwczoraj.
Gdy pojawiłam się o umówionej porze, okazało się, że pani Ani coś wypadło. Nigdy się tak wcześniej nie zdarzało, więc musiało się naprawdę coś stać. Istotnie – powód był ważny – nie miała możliwości odwołać mojej wizyty.
Ores jest „gorący” – jak to przed sylwestrem.
Pani Monika miała mnóstwo własnych klientek, stanęłam więc bezradnie, trochę zła, bo wygospodarowanie sobie tych „dwóch, trzech godzinek” nie przychodzi mi łatwo. Wtedy na horyzoncie pojawiła się jakaś „nowa”. Nie znałam jej – bywam u fryzjera raz na półtora miesiąca.
No cóż… Jak się nie ma co się lubi – to się lubi, co się ma.
Rozczesałam się i usiadłam w fotelu przed panią Kasią.
Proces farbowania każdy z grubsza zna: nawilżanie, nakładanie farby, rozprowadzanie…
I tu pojawił się pierwszy problem. Moje włosy mają tendencję do plątania się – jest ich dużo i są długie.
Gdy zaczęła je tarmosić, poprosiłam grzecznie, żeby uważała, bo ciężko będzie je rozczesać.
– Ja sama wiem lepiej! – odburknęła.
Nie mam w zwyczaju wchodzić w kompetencje profesjonalistów, ale jeszcze ze trzy razy poprosiłam:
– Proszę tak nie szarpać.
– Ja sama wiem! – słyszałam za każdym razem opryskliwą odpowiedź.
Miałam ochotę wstać i wyjść. Ale jak? Z połową ufarbowanych włosów?
Następne etapy to: czekanie, spłukiwanie, odżywka, suszenie i rozczesywanie.
Podczas mycia panią Kasię bardzo zdziwił fakt, że notoryczne lanie wody do uszu nie sprawia mi absolutnie żadnej przyjemności, ale chociaż tego głośno nie komentowała. Ot, tak tylko sobie coś tam mamrotała pod nosem. Albo ja – z powodu zatkanych wodą uszu – miałam ograniczone pole słyszenia.
Mniejsza o to…
Z myjki poszłyśmy na fotel.
Rozzłościłam panią Kasię niewinną sugestią, by skorzystała może z suszarki, zanim zabierze się za czesanie. W odpowiedzi mało delikatnie (czytaj: boleśnie) „przetarmosiła” mnie ręcznikiem i zaczęła rozczesywać.
I tu pojawił się przewidziany przeze mnie kłopot.
Wszechwiedząca pani Kasia nie dała rady wbić grzebienia. Na moją, już mniej uprzejmą propozycję, by posłużyła się szczotką – tylko prychnęła.
Niestety – przy następnej grzebieniowej próbie – wrzasnęłam. Nie zdążyło mnie tym razem zaboleć, krzyknęłam sobie profilaktycznie, ale dało to zamierzony efekt – pani Kasia odskoczyła. Stanęła bezradnie i pierwszy raz nie miała pojęcia, co robić.
Ja – miałam. Rozdzieliłam włosy na dwie części i zaczęłam żmudne rozczesywanie. Nie mogłam wyjść na mróz z mokrymi kołtunami!
Na pomoc przybyła mi pani Monika, gdy tylko uporała się ze swoimi klientkami. W „małe dwie godzinki” uporałyśmy się z problemem.
Pani Kasia nie czułą się winna. Zamiast spodziewanych przeprosin usłyszałam:
– A bo te pani włosy to jakieś głupie są. Jak się ma takie kudły, to się po fryzjerach nie łazi!
I wtedy nie wytrzymałam:
– Ty jesteś fryzjerką? Wracaj do swojego chlewa i dalej taplaj się w gnoju!
Na początku nie zrozumiała. Dopiero, gdy wychodziłam, usłyszałam, jak pyta panią Monikę:
– To ona mnie świnią nazwała? Tak? Tak, pani Moniko?
Odpowiedzi już nie słyszałam. Wyszłam.
Pozostawię bez komentarza fakt, że miałam pofarbowane uszy, czoło i kark, bo gdy poprosiłam, by uważała, usłyszałam:
– Sie zmyje!
– „Sie”, kurwa, nie zmyło!
Miałam też pofarbowane spodnie i bluzkę, ale to zauważyłam dopiero w domu, bo – z tyłu.
Co z tego, że nie zapłaciłam ani grosza, a pani Monika przepraszała mnie chyba z dziesięć razy, gdy wróciłam dziś na poprawki?
Co z tego, że po pani Kasi „nie został nawet ślad” (za wyjątkiem ciemnych kropek na ścianach; nie – nikt pani Kasi nie zmiksował, zwyczajnie ją wyrzucono – to była moja farba)?
Nie wiem, może jestem przewrażliwiona…
Czy tylko mnie wkurza, że im mniej kompetentny człowiek – tym bardziej agresywny i chamski?
To jakaś nowa, chora norma – im mniej wiem, tym bardziej „pokażę” innym, ile pojadłem rozumów.

Z życia wzięte. Sąsiedzi.

Witam.
Posypało dziś u nas. Wyszłam z Psiunią, zmarzłam i zatęskniłam do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych…
No i – skojarzyło mi się…
Jestem szczęśliwą posiadaczką maleńkiego domku w Głuszy. Okolica cudna: las wokół, jezioro pod nosem i kilku sąsiadów znanych od lat.
Wśród nich jest para niepowszednia:
Ona – na oko ze sto pięćdziesiąt kilo wagi, potężna, o wdziękach tak obfitych, że mogłaby obdzielić niewielką osadę – trochę niedowidzi. Mąż nazywa ją „Kindziorkiem”, my – z respektem – panią Kingą. Pani Kinga jest posiadaczką basu, któremu chrypka tylko dodaje uroku.
On – równie wysoki, ale dla odmiany przeraźliwie chudy, piszczy falsetem i – niedosłyszy. Na imię ma Centuriusz. Kindziorek zwraca się do niego per „Centuszka”.
Dodam jeszcze, że Kindziorek jest starszy od Centuszki jakieś dwadzieścia lat, a razem mają około stu dziesięciu.
Miejsce, w którym się te nasze włości znajdują, nie nadaje się do uprawy, ani żadnych tego typu czynności, więc ludzie głównie łowią ryby, pływają na czym kto ma i opalają się.
Woda niesie, dróg w pobliżu nie ma, więc jeden drugiego słyszy, czy chce, czy nie.
Któregoś razu stałam się mimowolnym świadkiem ich rozmowy. Do dziś na samo wspomnienie nie mogę powstrzymać śmiechu.
Kindziorek łowił ryby na pomoście, Centuszka w domku oglądał wiadomości – wiem, bo ryczało okrutnie.
Gdy na górze zaległa wreszcie cisza, przerwał ją sznaps-basik Kindziorka:
– Centuszka! Kawkie mnie zrób!
– Co ci zrobić, Kindziorek! Co zrobić? – zapiszczał Centuszka.
– Kawkie mnie zrób! I śmietanki nalej! Śmietanki! Słyszysz? – chyba wszyscy w promieniu stu kilometrów słyszeli, tak krzyczała.
Po, może, dziesięciu minutach schodzi Centuszka z góry i z dumą powiada:
– Ja tobie, Kindziorek, kawkie zrobił. Ja i śmietanki nalał, choć ty nie prosiła!

Niby nic, a wkurza…

Witam.
Generalnie nie należę do czepliwców. Nie jestem nabuzowana agresją i nie próbuję na siłę pokazywać każdej napotkanej istocie, gdzie jest jej miejsce, ale są rzeczy, które doprowadzają mnie do szewskiej pasji. Nie znaczy to, że od razu bluzgam jadem i biorę się do bicia, choć – przyznaję – ręce czasami świerzbią.
I właśnie dzisiaj jakiś typas omal nie zepsuł mi humoru na resztę dnia.
Wybrałam się po zakupy. Pod sklepem, tuż przy wejściu, rozstawiły się trzy osoby i rower – dwie dwudziestolatki i trochę starszy typas rowerzysta. Przejścia zero!
Chęć wejścia do sklepu zasygnalizowałam zwyczajowym:
– Przepraszam.
Dziewczyny się przesunęły, a typas, że tokował w uniesieniu, nie usłyszał.
– Przepraszam! – powtórzyłam głośniej.
Żadnej reakcji.
Dodałam więc:
– Proszę się trochę przesunąć, bo tarasuje pan wejście.
Typas wreszcie zareagował. Cóż – nie tak, jak się spodziewałam. Zmierzył mnie od stóp do głów, prychnął lekceważąco i oznajmił:
– Nic ci się nie stanie, jak się trochę przejdziesz!
Ni pri czom była ta jego odzywka, bo niby dokąd miałam się przechodzić? Do innego sklepu?
– Nic mi się nie stanie, jeśli będę chciała się przejść. Teraz chcę wejść do sklepu, a kultura wymaga, żeby nie tarasować przejścia.
Dziewczyny próbowały go mitygować, ale on miał wyraźną ochotę na sprzeczkę. Wziął się pod bok i otworzył usta, nie zdążył jednak nic powiedzieć, bo – już trochę wkurzona – dodałam:
– I proszę ze mną nie dyskutować, bo doskonale pan wie, że to ja mam rację. Proszę zejść mi z drogi!
W tym czasie trzy osoby zdążyły ustawić się pod sklepem – też nie mogły wejść.
Typas zabrał rękę spod boku, oparł łokieć na siodełku, wypiął cztery litery (wyglądało – jakby na dziewczyny) i szykował się do dłuższej perory. Znowu go uprzedziłam:
– Rozumiem, że bardzo chce się pan popisać przed koleżankami… Szkoda tylko, że – chamstwem. Proszę mnie przepuścić!
Dziewczyny zdążyły już odejść kilka kroków, ale usłyszały, co mówię i zachichotały.
W tym samym momencie z typasa uszła cała para – zmalał, odwrócił wzrok i chyłkiem zaczął się wycofywać, zabierając rower.
W pierwszej chwili nie załapałam, że to nie moja perswazja zadziałała.
Niestety!
Po prostu jakichś dwóch rosłych młodzieńców dołączyło do podsklepowej kolejki. Nie wyglądali na potulnych: jeden miał złamany nos, drugi – imponującą, choć nieco już zżółkłą śliwkę pod okiem.
Droga do sklepu stanęła otworem. Uśmiechnęłam się pod nosem, zadumałam chwilę nad marnością świata tego i ruszyłam. Nagle poczułam czyjąś dłoń na ramieniu. Odwróciłam głowę. To był ten ze śliwą.
– Czepnął cię, królewno? – zagaił. Zrozumiałam, że pyta o umykającego dyskutanta.
Nim zdążyłam odpowiedzieć, drugi burknął:
– Tyyy, zostaw! Ty wiesz, kto to jest?
Nachylił się nad kompanem i zaczął mu coś szeptać do ucha, popatrując na mnie, jak mi się wydawało, znacząco.
Nie dowiedziałam się kto ja jestem, ale właściwie wszystko mi jedno. Grunt, że bez dalszych przeszkód zrobiłam zakupy.

Na dobry wieczór…

Witam.
Już od dawna noszę się z zamiarem podzielenia się z kimś myślami. Wokół dzieją się rzeczy fascynujące: smutne, irytujące, zabawne. Wystarczy tylko słuchać i patrzeć.
Słucham więc i obserwuję. Czasem skrobnę coś w kajecie, częściej – zanotuję w pamięci; a że latek już parę mam – nazbierało się tego trochę, oj, nazbierało…
Z tym skrobaniem różnie bywa: a to popełnię jakieś wierszydło, a to sklecę opowiadanko. Lubię też sobie pobajdurzyć, ot tak, z biegu.
Przeważnie forma zależy od rodzaju nagromadzonych emocji, czasu, którym dysponuję, albo od chwili, która zaraz umknie, jeśli się jej nie utrwali.
Najczęściej inspirują mnie błahostki – słowo, gest, grymas. Wywołują lawinę skojarzeń i… dalej już jakoś samo płynie.
Ktoś kiedyś powiedział, że lubią mnie nietypowe wydarzenia. Śmiem twierdzić, że każdego „lubią”, tylko nie wszyscy potrafią je wyłuskać. Bo niby jak rozpoznać, które wydarzenie jest typowe, a które – nie?
Korci mnie, by w odpowiedzi zacytować Bardzo Niemądrego Pana z Telewizji: „No i właśnie, proszę państwa, wkrada nam się tutaj aspekt bardzo indywidualny…”
Ano – wkrada się, wkrada.
A mówiąc po ludzku, to, co mnie wydaje się drobiazgiem, ktoś inny może uznać za sprawę życia lub śmierci. Cóż… tak to już jest, że najbardziej boli to, co dotyczy nas samych…

Nie wiem, czemu właśnie dziś przyszedł czas na założenie bloga, więc nie będę tworzyć legend.
Zamiast tego opowiem, co przytrafiło mi się ostatnimi czasy.

Wpadła wczoraj do mnie Gobunia. Znamy się już jakieś… pięćset lat? No, coś koło tego.
W przypływie weny rodzice nazwali ją Boguchwałą. Imię piękne, tylko nieco, hmm, kłopotliwe i Gobunia bardzo się przez nie nacierpiała. Głównie za sprawą skretyniałych przedszkolanek, które, objawiając zwyrodniałe poczucie humoru, wołały do niej: „Chwała Bogu, chodź tu!”. Dzieciaki, jak to dzieciaki, zmałpowały, i Gobunia wiele nocy przepłakała, nie chcąc być „Chwałą Bogu”. Sama imienia wymówić nie umiała, bo i długie, i zlepek spółgłosek trudny, a na dodatek Gobunia się jąka. Nie, żeby jakoś strasznie, ale Boguchwała była nie do przebrnięcia. Przechrzciła się zatem na Gobunię. I tak już zostało. Nawet jej facet do dnia ślubu myślał, że żeni się z Gobunią, a nie z Boguchwałą.
Nie o tym jednak chciałam.
Gobunia to fajna, ciepła kobietka, przeważnie pogodna i uśmiechnięta, kiedy więc pojawiła się u mnie zielona jak młody jarmuż na wiosnę, wiedziałam, że coś się święci.
Pierwsza myśl – może coś z jej mamą, bo młoda już nie jest i jakieś problemy z serduchem ma.
Nie.
Gobunia wpadła do kuchni, klapnęła na krześle, sapnęła z irytacją, podparła brodę rękoma i zastygła.
– Kawy? – spytałam, bo jestem gościnna.
Cisza.
– Hej! Gobunia, kawy chcesz? – zagaiłam głośniej i bardziej natrętnie.
– Wódki chyba… – ocknęła się.
– Mogę dać ci i wódki – oznajmiłam i poczułam mrowienie w okolicach lędźwi.
Gobunia jeśli już coś pijała, to piwo. Po wódce zaraz ją gotowało i resztę imprezy spędzała samotnie, blokując toaletę.
Skoro „wódki”, zrozumiałam, że sprawa jest poważna.
Zrobiłam kawę, do ręki wcisnęłam jej obranego batona i czekałam.
„Wódki dać zawsze zdążę…” – myślałam.
Gabunia żuła w milczeniu, z cierpiętniczą miną popijając kawę. Tak wyglądała, że zaczęłam się martwić, czy nie kupiłam jakiejś trefnej paczki. Dyskretnie wstałam od stołu i zajrzałam do pojemnika. Nie. Pachniało jak zwykle.
Po batonie Gobunia zjadła pół miski krówek. Przy mlecznej z orzechami trochę mnie zemdliło. Od patrzenia.
Ale chyba jej ta słodyczowa terapia pomogła, bo zmełła opakowanie od czekolady, rzuciła ze złością w okolice kubła i spojrzała przytomniej.
– Ale syf! – poinformowała dobitnie.
Milczałam. Gobunia podłubała w zębie, dożuła coś, przełknęła i skrzywiła się.
– To zrobisz tej kawy?
Zrobiłam.
– Coś ci pokażę – warknęła i zerwała się od stołu. Po chwili wróciła z reklamówką. Poszeleściła i rzuciła na stół coś czerwonego. Nie wiedziałam, czy mogę dotknąć i zawahałam się. – A zobacz sobie, zobacz! – sarknęła.
Zobaczyłam.
Bielizna. Piękna, koronkowa bielizna – majteczki, biustonosz i haleczka.
– Kupiłaś? – spytałam niepewnie, bo Gobunia to typ sportowy: bawełna na dzień i na noc.
Gdyby spojrzenia mogły zabijać, pewnie bym już tego nie pisała.
– Nasrałaś! – oznajmiła mało elegancko i dodała: – Paczkę dostałam…
Nie zrozumiałam, więc westchnęła nade mną i kontynuowała mętnie:
– Nie ja, Grzesiek…
Po długim wyciąganiu z niej końmi każdej informacji, zyskałam z grubsza obraz sytuacji.
Grzesiek ma firmę i wszelkie służbowe pakunki przychodzą na tamten adres. Gobunia pracuje w domu i co dostanie, otwiera, jak leci. Tak było i tym razem: podpisała i otworzyła.
– A tu jakby kto w mordę dał! Jakaś kurewska bielizna!
Tyle rozpaczy było w jej głosie, że zrobiło mi się jej żal.
– Myślisz, że mnie zdradza? – zapytała cienkim głosikiem i pociągnęła nosem.
Nie myślałam. Grzesiek to porządny facet i kocha swoją Gobunię na zabój. Ale… jak powiedzieć jej, że po tylu latach małżeństwa mogły mu się już opatrzeć bawełniane piżamki w miśki ze ściągaczem przy szyi i na kostkach u rąk i nóg.
– A może to dla ciebie? – bąknęłam nieśmiało.
– Dla mnie? W paczce na niego?
– No… Wiesz… – brnęłam, choć nie znoszę wtrącać się w takie sprawy. – Może chciał ci zrobić niespodziankę?
– Piękna niespodzianka! – zabulgotała ze złością. – Że niby co? – załapała nagle – Że ja miałabym w tym… – pogardliwym ruchem ręki trzepnęła w czerwony tłumoczek. – W tym… paskudztwie?
– To nie jest paskudztwo. Zobacz! – Wzięłam do ręki biustonosz. – Bielizna jest elegancka, dobrze wykończona, nie żaden chłam.
Gobunia zamilkła. Coś przetrawiała, zerkając od czasu do czasu na bieliznę. Już jakby z mniejszym wstrętem.
Nie odzywałam się. Rozumiałam, że na moich oczach dokonuje się przemiana.
– Słuchaj… A… może byś go zapytała? – spojrzała nagle na mnie z nadzieją.
„Co za idiotka!” – pomyślałam z lekkim niesmakiem, ale głośno odparłam:
– Zwariowałaś? Jak to sobie wyobrażasz? Że co? Że idę do Grześka, rzucam mu to na biurko i walę „To dla Gobuni, czy masz kochankę?”.
– Nno nie… Może nie tak ostro…
– Mowy nie ma! – pokręciłam głową.
– To co ja mam zrobić? -zawołała płaczliwie.
– Ja bym się w to wieczorem odstroiła i poparadowała po sypialni.
– A jak to nie dla mnie?
– Przecież się nie przyzna! – stwierdziłam złośliwie, bo już mnie diabli brali na tę jej tępotę.
– A ja jeszcze, głupia, z tej złości opakowanie porwałam. – biadoliła.
Znowu milczałyśmy. Długo. Bardzo długo.
– To mówisz, żeby włożyć? – odezwała się wreszcie. Pokiwałam twierdząco głową.
– Hmm… Tylko kiedy, cholera? – przerwała ciszę po kolejnym kwadransie. – Może… w sobotę, jak dzieciaki pójdą do teściów? A w sumie to mógł mi powiedzieć, a nie tak… z przyczajki…
Dyplomatycznie zapatrzyłam się w okno.
– Ale to nawet ładne jest, nie? – wzięła do ręki haleczkę i oglądała z uwagą.
– Bardzo ładne.
– I ten haft taki delikatny… Nie jakaś tandeta, nie? I mój rozmiar… I miła w dotyku…
Gobunia pomyślała jeszcze chwilę, spakowała bieliznę i pieszczotliwie pogłaskała reklamówkę. Sapnęła, wstała od stołu i dopiła zimną kawę. Ze wstrętem popatrzyła na stertę papierków po cukierkach.
– To lecę.
Odprowadziłam ją do wyjścia.
– Dzięki. A ty nie jedz tyle tego słodkiego, bo ci jeszcze kiedy zaszkodzi – dodała już w drzwiach z zatroskaną miną.
Taktownie milczałam. Co jej będę wypominać. I tak pewnie spali te krówkowe kalorie w najbliższy sobotni wieczór.