Ułomność

Był odludkiem z wyboru. Zupełnie nie przeszkadzał mu brak towarzystwa. Po prostu lubił być sam. I ta jego ułomność nie miała tu nic do rzeczy. Tym bardziej, że nie rzucała się w oczy aż tak. Wystarczyło, że włożył luźniejszą bluzę i wypukłości na plecach prawie nie było widać.
Nie miał pojęcia, czemu właśnie dziś zgodził się pójść z chłopakami – przecież już kilkakrotnie proponowali mu wspólny wypad i zawsze odmawiał…
Postanowił nie zaprzątać sobie głowy dziwną decyzją. Na dachu wieżowca było całkiem fajnie – widać, że chłopaki bywali tu nie raz: ten stary materac, stolik zrobiony ze skrzynki po jabłkach, dwa szkolne krzesełka…
Rozejrzał się z ciekawością i postawił na skrzynce parę puszek piwa. Właściwie nie musiał nic kupować, ale głupio było przyjść z gębą na pączki. Wiedział przecież, że nie spotykają się tu, żeby odmawiać zdrowaśki. Ale też nie – żeby jakieś straszne pijaństwa uskuteczniali. Co to, to – nie. Po prostu wypijali po piwku czy dwóch, pogadali, pośmieli się i „na dziennik” grzecznie rozchodzili się do domów. Żadnych krzyków, żadnego chamstwa, żadnych rozrób. Miejsce miało klimacik i szkoda byłoby je stracić.
Otworzył piwo i przysiadł na jednym z krzesełek. Pod wieczór upał zelżał i zrobiło się całkiem przyjemnie.
Gadali w zasadzie o niczym. Też powiedział jedno albo dwa zdania, chociaż zdecydowanie wolał słuchać. Przymusu do gadania nie było – rozumieli, że nie każdy musi być duszą towarzystwa…
Upił łyk piwa i zapatrzył się na powoli rozbłyskujące w dole miasto. Wyglądało, jak wielka pulsująca mapa.
Po jakimś czasie zostali na dachu we dwóch. Gadali chwilę. I nagle opanowała go dziwna myśl.
Podniósł się ze swojego miejsca i zbliżył do krawędzi. Zerknął w dół. Potem przykucnął i usiadł, spuszczając nogi. Ściągnął koszulkę i poczuł chłód wieczora. Pociągnął jeszcze łyk piwa i odstawił pustą puszkę. Pochylił się do przodu i runął w dół.
Nie bał się. Po prostu czekał na nieuniknione…
Tuż nad ziemią usłyszał dziwny dźwięk. Coś, jakby rozdzieranie ortalionowej płachty. Dopiero wtedy przestraszył się i odruchowo podkurczył nogi. Zaraz jednak instynkt nakazał mu uspokoić oddech i złapać równowagę. Zrobił to i nagle zrozumiał, że nad jego głową rozpostarły się błoniaste skrzydła. Załopotał nimi. Najpierw niepewnie, bez wprawy, by po chwili poczuć jakimś tajemnym zmysłem podtrzymujący go, przyjazny powietrzny prąd. Odruchowo rozłożył ramiona. Skrzydła napięły się, wybrzuszyły. Spojrzał w górę i nieoczekiwanie zaczął wzbijać się w przestworza. Zachłysnął się. Zakręciło mu się w głowie. Po chwili zrobił gwałtowny zwrot i odetchnął, znacząc drogę wydobywającymi się z ust, ognistymi bańkami, które rozpękały się, pryskając deszczem złotych iskier…

Mroczna etiuda

Księżycowy promyk swawolnie myszkował po okolicy. Lawirował między źdźbłami rdestu, baraszkował wśród porzeczkowych krzewów, owijał się wokół wkopanych w ziemię kamieni. Wreszcie natknął się na brunatną, pobrużdżoną powierzchnię. Chwilę ślizgał się po niej beztrosko, rozszczepiając na świetlne zygzaki. Nieopacznie osunął się niżej. Między kępkami zdziczałego jarmużu natknął się na niewielki, ziejący matową czernią kwadrat.
Ostrożnie smyrgnął w głąb.

W oświetlonym rogu coś łysnęło.
Po chwili między betonowymi chropawościami zmaterializowało się oko. Zwykle oko. Idealnie kuliste, z niebieską tęczówką i strzępkiem górnej powieki. Z rozszerzoną źrenicą i śladami granatowego tuszu na rzęsach. Wykonało półobrót w prawo, potem w lewo, po czym powróciło do poprzedniej pozycji i zastygło, wpatrując się w przeciwległy kąt.
Dochodziły z niego podejrzane skrobania.
Oko drgnęło. Powoli zaczęło płynąć w kierunku chrobotów, ciągnąc za sobą smugę ciekawskiego księżycowego światła.
Promyk rozszczepił się, i, nieznacznie je wyprzedzając, otulił oko świetlistym welonem.
Z falującego blaskiem kąta wychynęła ręka. Była śniada i kończyła się tuż przed łokciem. Pod wpływem nagłego pobłysku niecierpliwie drapiące betonową podłogę palce zaprzestały tej czynności i zaczęły nerwowe postukiwania. Zrazu wolno, z wahaniem, potem coraz szybciej, aż wreszcie naprzemienne uderzenia zlały się w jeden przytłumiony szum.
Oko łypnęło niepewnie. Palce gwałtownie ucichły. Ręka zwinęła się w pięść, rozwinęła i uniosła na wysokość oka. Oskarżycielsko wymierzyła w nie wskazujący palec i – znieruchomiała.
Sparaliżowane strachem oko usiłowało zmusić strzępek powieki do odgrodzenia go od makabrycznego widoku, ale utraciło nad nią władzę. Tkwiło więc naprzeciwko prześladowczyni, starając się nawet nie drgnąć.
Ręka poruszyła się, zafalowała, zgięła gruzłowaty palec i pogroziła na poły filuternie, na poły – groźnie, po czym – odpłynęła majestatycznie w ciemność.
Oko – jak zahipnotyzowane – podążyło za nią.
W świetlistym obłoku z jednej ze ścian zaczął wyrzynać się prostokąt drzwi z fikuśną klamką. Tuż pod nią w dostatnio rzeźbionym szyldzie ziała czernią dziurka od klucza.
Ręka chwyciła klamkę, lecz manewr ten nie przyniósł pożądanego efektu. Po chwili zawieszenia ponownie uformowała się w pięść i kilkakrotnie uderzyła w zawarte drzwi. A kiedy i to nie odniosło skutku – sprawnie oceniła sytuację i gwałtownie opadła. Rozległ się metaliczny odgłos przesuwania czegoś po podłodze i niemal natychmiast ręka ponownie wynurzyła się z mroku, dzierżąc pokaźny, pordzewiały klucz.
Włożenie go w dziurkę i przekręcenie zajęło jej trochę czasu, ale wreszcie rozległ się dający nadzieję klekot zapadki i po krótkiej szamotaninie – drzwi stanęły otworem.
Za nimi falowała szyja. Była to piękna, alabastrowa szyja, długa i gładka. Nieskalana najmniejszą fałdką – szyja idealna.
Niewiele myśląc, ręka pchnęła drzwi, by otworzyły się szerzej i bez ostrzeżenia rzuciła się ku szyi. Ta, nieprzygotowana na atak, rozpaskudzona pozornym poczuciem bezpieczeństwa – nie zdążyła się cofnąć. Żylaste palce zacisnęły się na mlecznobiałej skórze, piętnując ją czerwonymi plamami. Plamy ciemniały, a na szyi pojawiły się, zrazu delikatne, potem wyraźniejsze, żyły. Pod wpływem uścisku uwypuklały się, tworząc coraz bardziej zapętlony, guzowaty wzór. Wreszcie chwyt stał się tak silny, że zaczęły nabrzmiewać, pęcznieć i pękać, wydając cichy, przypominający huk korka od szampana, dźwięk. Spomiędzy palców wypływały płaty białej skóry i skapywały na posadzkę.
Wreszcie szyja została unicestwiona, a jedynym śladem jej istnienia było kilka wilgotnych zacieków na podłodze i palce powalane rdzawo-czerwonymi kleksami.
Przerażone oko ani drgnęło.
Nawet wtedy, gdy ręka podpłynęła do niego i pstryknęła głośno palcami.
Ani wówczas, gdy tuż obok posłyszało dziwny charkot, a w następnym momencie tuż koło drzwi zmaterializowały się pełne, pomalowane zjadliwie różową pomadką usta. Usta, które wykrzywiły się okrutnie i wydobyły z siebie śmiech tak upiorny i nieludzki, że oku omal nie ścięło się białko.
W tym właśnie momencie ręka odsunęła się od oka, a palce zafalowały w dziecinnym geście pożegnania, robiąc niewinne Pa! Pa!. Ręka odwróciła się i statecznie odpłynęła w zadrzwiową przestrzeń.
Rozszerzone strachem oko spojrzało na usta, które właśnie uformowały się w asymetryczny dzióbek.
Oko ostatni raz zerknęło za odpływającą ręką. Jej odejściu towarzyszyła, wygwizdywana przez usta melodia z Mostu na rzece Kwai.
Oko zawisło tuż przy drzwiach i z całych sił zacisnęło strzępek powieki.
Zamarło..

Świetlisty obłok powoli wypuścił je z objęć.
Skupił się i po chwili znowu był swawolnym promykiem. Raz jeszcze omiótł niewielkie pomieszczenie. Obojętnie podświetlił ślady po kielni, prześliznął się po czarnych od kurzu, tłustych pajęczynach. Zawadził o fragment z okiem i wycofał się do niewielkiego otworu. Wypełzł spomiędzy kamieni i ździebeł i kropliście rozproszył pośród zroszonych nocnym deszczem lirowatych listków mniszka.

Łucik szczęścia

Frant wylazł z dziupli i podrapał się po owłosionym brzuchu. Przeciągnął się z lubością, a jego rudawe futro zjeżyło się z rozkoszy. Ziewnął potężnie, rozejrzał się wokół i naraz zachichotał złośliwie. Zatarł pazurzaste łapki i kilka razy podskoczył w miejscu, po czym nachylił się i nieśpiesznie zaczął coś wyłuskiwać spomiędzy kwiatów kartuzka.
Gdy skończył, wlazł do dziupli. Po dłuższej chwili wygramolił się z niej, przyodziany w za szerokie, turkusowe spodnie, starą pomarańczową marynarkę i śnieżnobiałe adidasy. Na skołtuniony łeb nacisnął malinową cyklistówkę.
Przejrzał się w pobliskim bajorku i uznał, że wygląda całkiem szykownie.
Nie marudząc dłużej, dziarsko ruszył w kierunku pobliskiej karczmy.

Właściwie karczma była tam dawniej, ale kiedy Stary Marczak przepisał wszystko na syna, ten przepędził wioskowych amatorów taniego piwka i wyszykował klubo-dyskotekę.
We dnie serwowano w niej cienkie zupki, do których głucha Radziakowa dolewała zimnej wody, żeby na wierzch wypłynęły oka tłuszczu. Oferowano tam również żylaste mielone ze sprzedawanego hurtem w miejscowej przetwórni mięsnego odrzutu oraz przeterminowany makaron, kradziony z kontenerów pobliskiego dyskontu. Wszystko to taplało się w cuchnącej spalonym tłuszczem, mącznej brei.
Pod wieczór lokal zamieniał się w błyskającą tandetnymi lampkami, rozsadzaną mechanicznym jazgotem tancbudę, w której serwowano kolorowe drinki z najtańszej wódki z przemytu i napojów zdobytych w tym samym miejscu co makaron.
Klientela tego przybytku rekrutowała się z mniej lub bardziej podstarzałej młodzieży, szastającej na lewo i prawo niezbyt legalnie zdobytą gotówką.

Już z daleka usłyszał charakterystyczne dudnienie i przyspieszył kroku. Był sobotni wieczór, więc tancbuda pękała w szwach.
Przyklepał cyklistówkę, wygładził poły marynarki i pewnym krokiem zbliżył się do drzwi. Przy wejściu dyżurował Sewer – jego niezbyt bystry, ale wzbudzający respekt opasłym cielskiem krewniak.
Frant pozdrowił Sewera machnięciem ręki i bez przeszkód wszedł do środka. Owionął go smród przesyconych alkoholem i nikotyną oddechów. Nabrał powietrza i, starając się nie oddychać, przepchał się przez szalejący na parkiecie tłum do królującego za barem Młodego Marczaka. Młody Marczak zbliżał się już do sześćdziesiątki, ale nazywano go tak dla odróżnienia od ojca, który w świadomości społeczności wciąż funkcjonował jako Stary.
Młody Marczak – właściciel i barman w jednym – skrzywił się na widok Franta, otarł ze świecącej twarzy pot i rozejrzał się po sali, pewnie w poszukiwaniu ratunku, a gdy go nie znalazł, uczynił ruch, jakby chciał zrejterować.

Frant patrzył na to wszystko ze stoickim spokojem. Wiedział, że ciekawość zwycięży. Tak się też stało, więc nieśpiesznie wdrapał się na wysoki stołek, zamajtał krótkimi nogami i kiwnął na Marczaka palcem. Ten, po krótkim wahaniu, pochylił się i spojrzał wyczekująco.
– Zarobić można – mruknął Frant i twarz właściciela straciła swój zwykły mułowaty wyraz, a chytre żółte oczka błysnęły zainteresowaniem.
Frant bez pośpiechu pogrzebał w kieszeni, wyciągnął dilerkę z drobnym czarnym granulatem i ostrożnie położył ją na barze.
Marczak przypatrywał się podłużnym drobinkom z mieszaniną zdziwienia i pożądliwości.
– Ziarno Seczuańskie – poinformował Frant lakonicznie, po czym wymienił cenę. Marczak zasapał, więc dodał – Nie targuję się. Towar jest nowy, więc i cena na razie promocyjna…
Na twarzy Marczaka zarysował się cały proces myślowy – od wyliczenia kosztów własnych, przez ustalenie narzutu, aż po obrachowanie zarobku. Wreszcie skinął głową na znak zgody.

Frant poczekał, aż na kontuarze pojawią się pieniądze i wyciągnął jeszcze cztery torebki, które właściciel zagarnął zachłannym ruchem.
Wychodząc z lokalu, Frant obejrzał się jeszcze i dostrzegł tłoczące się przy barze małolactwo pospołu z najznakomitszą starszyzną wsi. Uśmiechnął się pod nosem i odpalił bramkującemu Sewerowi parę groszy.

Nawet leśne myszy mogą się na coś przydać – pomyślał i godnie pomaszerował do swojej dziupli na zasłużony odpoczynek.

Egzorcysta

– No to krewa! – powiedział Egzorcysta, jako że był człowiekiem wykształconym i nie nadużywał.
Wykształconym w stopniu co najmniej podstawowym, mogącym zatem popisać się znajomością lektur.
– No to krewa – powtórzył więc, niczym pilot samolotu w Cyryl, gdzie jesteś? Wiktora Woroszylskiego, po czym zamaszyście przełożył potężnego obrzyna z prawej ręki do lewej.
Patrząc na jego broń, można było dojść do wniosku, że należał do istot prostych i zakompleksionych. Przynajmniej pod pewnymi względami.
Nic bardziej mylnego, ale żeby się o tym przekonać, należało go bliżej poznać.
Podstawowy szkopuł tkwił jednak w tym, że Egzorcysta był człowiekiem wyjątkowo zapracowanym i nie miał czasu na znajomości.
Pomniejszy zaś w tym, że swoją aparycją nie zachęcał potencjalnych znajomych do zawierania.
– No to krewa – powtórzył Egzorcysta po raz trzeci i podrzucił dwie ostatnie srebrne kule, które z brzękiem spadły w jego ogromną dłoń.
Nie było tajemnicą, że srebrne kule działają raczej na wampiry, a skoro orientował się w tym byle laik, taki fachman jak Egzorcysta – wiedział to stokroć lepiej.
Pierwsza rzecz w tym, że współczesne demony uodporniły się na konwencjonalne metody. Nie pomagały fachowe modlitwy, krucyfiks ani święcona woda. Należało zatem poszukiwać sposobów niekonwencjonalnych, żeby nie powiedzieć – oryginalnych. Nietypowych i zaskakujących.
Druga rzecz natomiast sprowadzała się do tego, że Egzorcysta był minimalistą losowym i niewiele ruchomości znajdowało się w jego kawalerce. Nie tylko sprzętu nadającego się do walki z siłą nieczystą, ale – w ogóle – niewiele.
Po kilkudniowym przetrząsaniu pustawych kątów w poszukiwaniu natchnienia Egzorcysta natknął się wczorajszego wieczora na zostawioną przez byłą żonę bransoletkę. Wtedy zaświtała mu myśl o sporządzeniu kul. Niestety, nie był zawodowym rusznikarzem. W końcu jednak udało mu się utoczyć trzy srebrne kule i oto dziś dwie z nich trzymał w garści.
– No to krewa – powtórzył kolejny raz Egzorcysta i zamachnął się imponująco.
Pierwszy problem polegał na tym, że kule były nieforemne i nie dawały się załadować do samopowtarzalnego obrzyna.
Drugi z kolei dotyczył dylematu, czy kule rzeczywiście są srebrne. Znając swoją byłą żonę, Egzorcysta szczerze w to wątpił.
Tak czy siak – nie pozostawało mu nic innego, jak przekonać się o tym osobiście.
– No to krewa – powtórzył ponownie Egzorcysta i rzucił pierwszą kulą w opętanego.
Kula wysforowała w górę i zamiast dolecieć do obranego celu – zawisła złośliwie metr przed nim i bezczelnie spadła.
Egzorcysta zamachnął się ponownie.
Tym razem jego rzut był bardziej celny – trafił egzorcyzmowanego.
Zaległa cisza i przez chwilę Egzorcysta miał nadzieję, że udało mu się złą moc przepędzić.
Już nawet gotów był dać upust radości, gdy nagle posłyszał śmiech.
Śmiech był tak straszny, że zjeżył Egzorcyście nie tylko krótko przycięty włos na głowie, ale także mizerny, rudawy zarost.
Egzorcysta nie przepadał za swoim obecnym wyglądem, ale za takim, a nie innym wizerunkiem przemawiały dwa argumenty.
Po pierwsze – zaczęły mu się robić zakola. Podpatrzył, że najłatwiej zakamuflować je, strzygąc się prawie na zero – co też natychmiast uskutecznił.
Po drugie zaś – choć nie gustował w niedogolonych facetach, odkąd miał nową fryzurę, jego twarz nabrała średnio pożądanej pucołowatości. By nieco ją zatuszować i pozbyć się wyglądu jowialnego grubaska – zapuścił bródkę.
Nie było to rozwiązanie idealne, lecz na inne nie wpadł.
– No to krewa – powtórzył po raz nie wiadomo już który Egzorcysta i został ugodzony szatańską mocą.
Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale…
Po pierwsze – fala diabelskiej siły tchnęła takim odorem, że pozbawiła go możliwości wydobycia głosu.
Po drugie zaś – zemdlał.

Fach

Czas na mnie – pomyślał, patrząc na zegarek i wbił się w niemodną marynarkę od studniówkowego garnituru.
To były piękne czasy – rozrzewnił się na wspomnienie licealnej beztroski.
Wyszedł z domu i majestatycznym krokiem ruszył w kierunku pobliskiego kościoła. Już z daleka dostrzegł niemrawo przelewający się z miejsca na miejsce tłumek. Z aprobatą pokiwał głową i przyśpieszył.
Do świątyni wszedł jako jeden z ostatnich i niepostrzeżenie przysiadł w lewej nawie.
Na badawcze spojrzenie sąsiadki uśmiechnął się trochę niepewnie. Oczy obserwatorki złagodniały i, po chwili wahania, odwzajemniła uśmiech.
Odetchnął i wolno odwrócił głowę, spoglądając w kierunku ołtarza. Jego twarz przybrała wyraz skupienia i stonowanej powagi.
Patrząc na duchownego, przypomniał sobie pierwsze, nieudolne próby.
Dziś – jako stary wyjadacz – stwierdzał, że w początkach towarzyszyło mu nieziemskie wręcz szczęście.
Usłyszał obok westchnienie i zerknął. Współczująco. Dostrzegł w załzawionych oczach wyraz wdzięczności, więc pozwolił sobie na delikatny uśmiech pokrzepienia. Kiedy sąsiadka pochyliła głowę, powrócił do rozmyślań.
Teraz mógł sobie pozwolić na komfort nieuważania – wyćwiczone latami praktyki ciało reagowało mechanicznie na to, co działo się wokół niego.
Ale na początku musiał ciągle mieć się na baczności.
Usłyszał chlipnięcie. Dystyngowanym ruchem sięgnął do kieszeni i wyjął otwarte opakowanie chusteczek higienicznych. Z wprawą wyciągnął jedną do połowy i podsunął sąsiadce. Skorzystała skwapliwie, ocierając oczy i głośno wydmuchując nos.
Doświadczenie podpowiedziało mu, że pierwsza część uroczystości ma się ku końcowi.
Istotnie – kapłan wypowiedział finalną formułkę i przy ołtarzu zrobiło się małe zamieszanie.
Poczekał, aż orszak ruszy i podniósł się ze swojego miejsca. Już miał wmieszać się w tłum uczestników, gdy przypomniał sobie o sąsiadce. Wstała również i zachwiała się niebezpiecznie. Bez wahania podał jej ramię. Przyjęła je z ufnością. Powoli wyszli przed kościół. Uważnie otaksował niewielkie, zebrane wokół samochodów grupki i w twarzy jednego z rozmawiających dojrzał coś na kształt ulgi. Domyślił się, że mężczyzna wypatrywał nieznajomej. Pewnie poprowadził towarzyszkę w tamtą stronę.
Pomógł podopiecznej wsiąść do samochodu i zajął miejsce obok niej, uważając, by nie zniszczyć powierzonej mu wiązanki.
Samochód ruszył. Szum silnika i pochlipywanie współpasażerki uniemożliwiały rozmowę.
Było mu to na rękę. Z doświadczenia wiedział, że im mniej słów – tym bezpieczniej.
Po dotarciu na parking wysiadł z samochodu i pomógł sąsiadce. Wziął ją pod rękę i wspólnie ruszyli za resztą.
Na miejscu stanęli nieco z boku. Gdy ceremonia dobiegła końca, wrócili do samochodu.
Dwadzieścia minut później znaleźli się pod niewielką restauracyjką. Po wejściu na salę pomógł towarzyszce zdjąć płaszcz i podprowadził ją do stołu. Cierpliwie wysłuchał modlitwy.
Zasiadł za stołem, podał sąsiadce pieczywo, podsunął półmisek z zimnymi przystawkami i wreszcie sam zajął się tym, po co tu przyszedł.
Mówił niewiele. Uśmiechał się za to od czasu do czasu, starając się jednocześnie nie tracić nobliwości. Gdy nie było innego wyjścia – oględnie odpowiadał na pytania, choć tych bardziej szczegółowych nauczył się unikać.
Już dawno zaobserwował, że większość ludzi woli mówić niż słuchać. Wystarczyło odpowiednio pokierować rozmową, by nie stać się jej tematem.
Delektując się gorącym daniem, rozglądał się po sali. Lubił studiować ludzkie twarze. Wiele mówiły o właścicielach. A na podstawie zachowań szybko umiał domyślić się panujących w rodzinie relacji.
Usłyszał cichy głos współbiesiadniczki i uprzejmie dolał jej wody. Wysłuchał opowiedzianej cichym głosem historii o bohaterze uroczystości, co jakiś czas wzdychając ze zrozumieniem.
Biesiada dobiegała końca. Wiedział, że lada moment przybyli zaczną się żegnać i opuszczać salę. Z zadowoleniem zauważył, że czasy się zmieniły i długaśne, alkoholowe libacje odeszły do lamusa.
Tak jak przewidział – zrobił się ruch i refleksyjnie nastrojeni najbliżsi zaczęli się żegnać. Jego towarzyszka także poruszyła się niecierpliwie.
Porozumiał się wzrokiem z kierowcą i ruszył po okrycia.
Grzecznie pożegnał się z pozostającą rodziną. Przy wyjściu został obdarowany pękatą reklamówką. Wymawiał się kurtuazyjnie, wiedząc, że to zawsze robi dobre wrażenie. W końcu – po wyważonym proteście – przyjął podarunek i podziękował gospodarzom, nie zapominając o stosownych do okoliczności słowach.
Podprowadził towarzyszkę do auta i pożegnał się z nią. Uścisnął rękę właścicielowi samochodu i spokojnie ruszył w swoją stronę.
Przez szum zsuwającej się szyby dobiegł go zmęczony kobiecy głos:
– Miły z niego chłopiec…
Spacerkiem doszedł do swojego bloku.
W domu rozpakował reklamówkę, ciesząc się z udanego wyjścia.
Przebrał się, umył ręce i zajął się studiowaniem w lokalnej prasie obwiedzionych wymyślną obwódką ogłoszeń.

Czary mary

– A bo to nie jest taki sobie zwykły lep na muchy – oznajmiła Tatarka, kładąc szeleszczący kłębuszek na biurku, i wszystkie koleżanki popatrzyły na nią zdumione.
Tatarka zamilkła. Wiedziała, że teraz trzeba dać im czas. Poczekać, aż rozpalona do żywego ciekawość skłoni je do zadania tego jednego, jedynego, najważniejszego pytania.
Podeszła więc do stolika, zabrała czajnik i poczłapała do łazienki. Nalała wody, przepłukała kubek po wczorajszej kawie i wróciła do pokoju. Pozornie skupiona na tej prozaicznej czynności, bacznie nasłuchiwała odgłosów, które dochodziły zza pleców. Zaciśnięte usta mogły zdradzić czające się w niej napięcie, więc przezornie nie odwracała się.
Wyjęła z szafki słoik z biurową kawą, odkręciła go, nasypała dwie czubate miarki brązowego pyłu, dopełniła trzema łyżeczkami cukru i zabielaczem w proszku, po czym wymieszała wszystko starannie. Poczekała na trzask wyłącznika w czajniku i powoli zalała przygotowaną mieszankę. Po pokoju rozszedł się kawowy aromat.
– Znaczy, że co?
Tatarka uśmiechnęła się. Miała pewność, że pierwsza nie wytrzyma Dońka.
Była chyba najgłupsza z nich wszystkich, a przy całym skretynieniu posiadała jeszcze tę tak pożądaną przez Tatarkę cechę – przekonanie o własnej nieomylności, które udało jej się zaszczepić także we współpracowniczkach. W ich oczach Dońka uchodziła za wyrocznię od spraw życiowych i nie tylko.
– Aaa… – udała, że się waha i popatrzyła niby to niepewnym wzrokiem na wpatrzone w nią, wodnisto-niebieskie oczy Dońki.
– No! – ponagliła ta z niecierpliwością.
– Kiedy nie wiem, czy mi uwierzycie…. – z pozorną bezradnością zerknęła na leżący nieopodal lep.
– To się zobaczy… – mruknęła Dońka. – Gadaj!
Tatarka rozejrzała się dookoła i w duchu zachichotała złośliwie.
– Bo to jest taki lep, co spełnia marzenia… – powiedziała niegłośno z udaną nieśmiałością i zawstydzeniem.
Teraz wszystko zależało od Beginki. Jeśli zareaguje tak jak trzeba…
– Co za bzdura! – prychnęła pogardliwie Beginka i Tatarka odetchnęła z ulgą.
Beginka była drugą wszechwiedzącą w ich pokoju. Nie znosiły się z Dońką i wciąż walczyły o palmę pierwszeństwa. Dońka – nie wiedzieć, czemu – przeważnie w tych rozgrywkach brała górę.
– Mówiłam, że mi nie uwierzycie… – mruknęła Tatarka.
– Nikt cię nie pytał o zdanie – powiedziała w tym samym momencie Dońka wyniośle. – Ja tam nie takie rzeczy widziałam – dodała z triumfem i pogardliwie popatrzyła na przeciwniczkę.
Beginka wzruszyła ramionami i pochyliła się ku ekranowi, markując robotę.
– Gadaj! – zażądała Dońka.
Trochę się jąkając, opowiedziała więc o spotkanym na bazarku człowieczku, który podszedł do niej i cichym głosem zapytał, czemu jest smutna. A miał w oczach coś takiego, że nie potrafiła się oprzeć i od razu mu odpowiedziała.
– Mówię wam, dziewczyny, tak na mnie patrzył… tak patrzył… – rozejrzała się wokół i wpiła się bezradnym wzrokiem w twarz Dońki, która pokiwała głową ze zrozumieniem.
Potem, udając, że sprawia jej to trudność, opowiedziała, jak człowieczek oznajmił, że ma na jej smutek sposób i wyciągnął zza pazuchy coś okrągłego. Na początku nie poznała, że to lep, a kiedy już poznała, człowieczek kazał jej pójść do domu, powiesić go w oknie, z którego widać zachód słońca, powiedzieć trzy razy, czego pragnie i czekać. Czekać, aż przylepi się do niego siedem much. Nie mniej, nie więcej, tylko właśnie – siedem. A kiedy już tak się stanie, miała te muchy delikatnie odczepić, położyć na talerzyku i spalić, jeszcze raz powtarzając życzenie.
– Mówię wam, dziewczyny – dodała dramatycznym szeptem – kiedy wypowiadałam to życzenie, to taki mnie dziwny dreszcz przeszedł… Włosy mi stanęły na rękach i serce tak mocno zabiło… A kiedy potem spaliłam te muchy, to tak mi się zachciało spać, że się nawet nie umyłam… A rano… Rano…
Udała, że nagle zabrakło jej tchu. Złapała się teatralnym gestem za serce.
– Usiądź – Dońka zerwała się zza biurka i podstawiła jej krzesło.
– I co? I co? – zawołała niecierpliwie Malusia, ale Dońka zgromiła ją wzrokiem i zawstydzona koleżanka umilkła.
Tatarka przyjęła z rąk Dońki kubek, upiła kilka łyków, odetchnęła głęboko dwa razy i wypaliła:
– A rano otworzyłam oczy i zobaczyłam twarz Kurczaczka! Pochylał się nade mną, a w ręce miał wielki bukiet czerwonych róż! Powiedział, że był głupi, ale teraz zrozumiał swój błąd… I czy mu wybaczę… I wybaczyłam, dziewczyny!
Rozejrzała się triumfalnie. Z tajonym politowaniem patrzyła na wzruszone koleżanki. Kilka z nich miało łzy w oczach, a Dońka szlochała histerycznie.
Tatarka odczekała kilkanaście minut.
– I wiecie, co? Ja go wczoraj spotkałam jeszcze raz! Tego człowieczka! – oznajmiła. – I… pewnie sobie pomyślicie, że jestem głupia… – zawiesiła głos – ale ja mu z tej wdzięczności… no… on nie chciał, ale ja mu wcisnęłam pieniądze…
Zaległa cisza.
Tatarka czuła, że nadszedł decydujący moment.
– Dobrze zrobiłaś – orzekła Dońka, a reszta odetchnęła z ulgą.
Ale najszczerzej odetchnęła ona – Tatarka.
Gdy dziewczyny trochę się uspokoiły, Malusia westchnęła.
– Myślisz, że ten człowieczek jeszcze tam jest? – spytała nieśmiało.
– Nie wiem – odparła Tatarka. – Ale jak go spotkam, mogę ci powiedzieć… A co? – udała naiwną.
– Nie… nic… – Malusia posmutniała.
Dziewczyny obróciły w jej stronę zaciekawione twarze.
– Bo ja… też mam takie jedno marzenie… – powiedziała cichutko.
Znowu zaległa cisza.
Tatarka pogłaskała skłębiony lep i wyszła do łazienki. Kiedy usłyszała trzask drzwi, nie drgnęła, udając, że jest zajęta myciem rąk.
– Tatarka… – usłyszała przymilny głos Dońki.
Nieśpiesznie odwróciła głowę.
– Ym?
– Bo tego… Słuchaj… Jakbyś spotkała tego człowieczka… No… wiesz… – wcisnęła jej do ręki banknot i uciekła.

Po powrocie do domu Tatarka skrupulatnie przeliczyła zebraną gotówkę i uśmiechnęła się z zadowoleniem. Zjadła obiad, pozmywała, ubrała się i spokojnie powędrowała do osiedlowego wielobranżowca po lepy.

Mimikra

Podkredensiak Łysy cierpiał.
Całe jego jestestwo buntowało się przeciwko takiemu okrucieństwu świata.
Czemu? Czemu akurat jego musiał spotkać ten los!
Może był przeklęty?
– Jestem przeklęty! – zawołał dramatycznie i z rozpaczy zaczął rwać włosy.
Z klatki piersiowej, bo, jako rzekło się wcześniej, należał do Podkredensiaków Łysych.
I pomyśleć, że jeszcze parę dni temu żył sobie beztrosko, nieświadom zbliżającej się Katastrofy.
A Katastrofa nadciągała wolno lecz nieubłaganie.
I właśnie tego ranka objawiła się w swej całej, wstrętnej Podkredensiakowi, postaci.
Była wielka i nalana. W twarzy o kształcie odwróconego trapezu pobłyskiwały złośliwością mętne oczka.
Człapała na grubaśnych kończynach, sapiąc i mamrocąc pod nosem.
Już wtedy Podkredensiak miał przeczucie, że stanie się coś niedobrego.
Ale nawet w najczarniejszych snach nie przypuszczał, że to będzie aż tak straszne.
Kiedy cień padł na jego wiotkie, ukryte pod starym kredensem ciało – zadrżał i instynktownie cofnął się. Przycupnął za nóżką od kredensu i miał nadzieję pozostać niezauważonym, dopóki zagrożenie nie minie.
Skulił się strategicznie i nawet wstrzymał oddech. Zamknął rozszerzone strachem oczka i przyłożył do uszu ręce, które niemal natychmiast odjął z powrotem, logicznie rozumując, że nie wolno mu pozbawiać siebie wszystkich atutów.
I ta przezorność uratowała Podkredensiakowi coś więcej niż życie. Uratowała jego godność. Osobistą i obywatelską.
Ponieważ kiedy jego mały światek otulił się tyleż błogą, co pożądaną (głównie przez Podkredensiaka) ciszą, a w nim samym zatliła się mikra iskierka nadziei, że oto wszystko wraca do normy, usłyszał.
Tak. Najpierw, nim poczuł drgania powietrza, usłyszał dalekie człapanie. Człapanie było podwójne, co najpierw uznał za efekt echa, dopiero po paru chwilach odgadując, że to nie dźwięk odbija się od ścianek jego niewielkiego świata, ale, tenże światek jest eksplorowany przez dwóch intruzów na czterech (w sumie) kończynach.
Zanim zdecydował, co dalej, nóżka kredensu, za którą był ukryty, drgnęła i, ślamazarnie, acz nieuchronnie, zaczęła się przesuwać. A wraz z nią zadygotała cała Podkredensiakowa rzeczywistość. Tak dobrze znana mu i bliska!
Nim zdążył uskoczyć, zalała go fala obrzydliwej jasności, w którą wdarł się rozdzierający szumo-warkot. Naprzeciwko Podkredensiak dostrzegł okrągłą, wsysającą czeluść. Resztką instynktu schował skołataną głowę w ramiona, rzucił się w dół i przeturlał do ostatniego, tonącego w półmroku kątka.
Gdy wreszcie przestał dygotać, zebrał się na odwagę i zerknął. Warcząca czeluść szalała po jego światku, wsysając wszystko, co spotkała na swojej drodze. Po paru oddechach nie pozostało tam już nic!
Znikły płachty przepięknych pajęczynowych arrasów – dzieł sztuki tkackiej zaprzyjaźnionych sióstr Prząśliczek Odwłocznych.
Kartonowe Szczyty ułożone wieki temu przez Dryblasa Pryszczatego rozsypały się w proch! No, może niedosłownie, bo ich smętne resztki wciąż jeszcze poniewierały się wokół, ale dla Podkredensiaka było to właśnie pełne symboliki rozsypanie w proch czegoś najbardziej trwałego i nienaruszalnego.
Przywodząca tyle ciepłych wspomnień, przytachana w pomrokach dziejów przez Klamotnika Chwiejnego, Diabelska Taczka z karuzelą, kaskaderską trasą wspinaczkową i odkrytym basenem, z hukiem wyleciała do jakiegoś bliżej niesprecyzowanego Nikąd.
Nawet sukcesywnie zapełniana i opróżniana Cudownym Sposobem, dostarczająca w podkredensiakowym dziecięctwie niezapomnianych emocji, Skrzynia Życzeń została brutalnie zlikwidowana.
Podkredensiak patrzył na to spustoszenie z bólem serca, powstrzymując cisnące się do oczu łzy i czując, że na to jawne bestialstwo włosy stawałyby mu dęba, gdyby tylko takowe posiadał.
Bezwiednie zacisnął oczy, a kiedy je otworzył, ponownie zaatakowała go potworna jasność, która niemal natychmiast przygasła, a Podkredensiak poczuł, jak głowę i ramiona mota mu coś obrzydliwie mokrego i lepkiego. Czuł, że przylepia się do nieznanego wroga i mimo wysiłków, nie jest w stanie uwolnić się z unieruchamiającego uścisku. Podkredensiak daremnie szarpał się i wierzgał – agresor ani myślał ustąpić!
Nagle z przerażeniem skonstatował, że jego drobne ciałko odrywa się od ziemi i leci w nieznanym kierunku, by nagle zanurzyć się w odmętach cuchnącej detergentami kipieli. Poniewierany, wciskany i wypychany, próbował resztką sił łapać oddech, nie bacząc na strzępy ohydnej piany wciskającej się w każdy przytwarty otwór. Po trwającej wieki kotłowaninie w czymś przypominającym studnię, znowu przeleciał w powietrzu i boleśnie wylądował na twardym gruncie. Nim zdołał pomyśleć, został brutalnie przeciągnięty po chropowatej powierzchni i ponownie wtłoczony w pienistą topiel.
Po jakimś czasie przestał liczyć cykle powtarzających się tortur. Stracił też nadzieję na ocalenie. Marzył już właściwie tylko o tym, by po raz ostatni odetchnąć podkredensowym powietrzem.
Mężnie czekając najgorszego, nie zauważył początkowo zmiany. Nie dostrzegł, że lot trwał tym razem znacznie dłużej i – miast skończyć się zanurzeniem w smrodliwej cieczy – został zwieńczony nawet dość miękkim lądowaniem. Odeszło go też uczucie spętania.
Odurzony rozwojem sytuacji, dopiero po chwili poczuł, że się dławi. Rozpaczliwie próbował wyrównać oddech, czekając nieuniknionego.
Ponieważ nie nadchodziło, odważył się wreszcie otworzyć lewe oko.
Blask słońca uczynił go niemal ślepym, parząc białko i wypalając źrenicę.
Z wrażenia zapomniał o wyrównywaniu oddechu i zaciągnął się pełną mocą zmaltretowanych płuc.
Smród świeżego powietrza, trawy i drzew oszołomił go. Czuł się jak oczadziały.
W głowie zakołatała mu pełna rozpaczy myśl: oto upadł tak nisko, że stał się jednym z – pogardzanych przez cały jego ród – emigrantów-banitów!
I, że wobec utraty azylu, nie pozostało mu nic innego, jak dobrowolnie dołączyć do wyrzutków!
Oszołomiony, uniósł się do pozycji siedzącej i spojrzał na wygrzewającego się w słońcu Ździebłoja Pręgowatego.
Westchnął z rezygnacją.
– Dzień dobry – odezwał się, podchwyciwszy zaciekawione spojrzenie – Jestem… Śródtrawiak Łysy…

Samo życie

Mateuszek zaginął.
Ta wieść obiegła wioskę lotem błyskawicy. Niby to wszyscy współczuli Aguni, ale tak w duchu to każdy się cieszył.
Nie z tego, rzecz jasna, że się Mateuszkowi coś mogło stać, ale, że trochę strachu mu nie zaszkodzi. Nikt tam przecież na poważnie nie myślał, że się nie odnajdzie.
No bo czemu niby? Ani to wielkie miasto, żeby go jaki samochód potrącił, ani taka metropolia, żeby się zabłąkał. Rzeki ni jeziora też w pobliżu nie było. Las tylko. A właściwie – lasek, co w nim pięć brzózek na krzyż rosło.
Nie takie tam też znowu u Aguni bogactwa, żeby dla okupu ktoś chciał Mateuszka porywać. Ani dla urody, bo – szczerze mówiąc – paskudny był dosyć. Włos miał rzadki, ryży, policzki buraczane i oczy wyłupiaste. Na krótkich nóżkach się kolebał i okrągłym zadkiem zarzucał.
Pewnie znowu wlazł w jakąś dziurę, a teraz się z tych niepokojów Aguni śmieje.
Nawet sama Agunia polatała trochę po uliczkach, pokrzyczała, a potem spokojnie do Zakroczymskiej na kawkę pobiegła. Na kawkę i ploty. Przecież wszyscy wiedzieli, że Agunia bez plot by umarła, choć ona sama mówiła, że – bez kawki.
Ale kiedy pod wieczór Mateuszka wciąż nie było, ludzie zaczęli się martwić. Nawet Kowalek, co tu policjantem był. Zorganizował paru chłopa i łąkę postanowili przeczesać, bo im do głowy przyszło, że może w jaki wykrot Mateuszek wpadł i nogę złamał. Choć w duchu myśleli, że chyba taki głupi by nie był, żeby o pomoc nie wołać wtedy.
– Chyba, że zemdlony – rezolutnie zauważył Wasiak.
– Chyba że – przytaknęli zgodnie inni i już bez ociągania na łąki wyruszyli.
Agunia zaś z tego zmartwienia jeszcze raz do Zakroczymskiej poleciała. Na herbatkę, bo kawka z wieczora szkodzi.
Mimo że szukający wykazali się niespotykaną gorliwością – zguby nie odnaleźli. Skonsternowani nieco, zebrali się pod gospodą i głośno deliberowali. Nic nie wymyślili. Nawet wtedy, gdy dołączyła do nich wracająca od Zakroczymskiej Agunia, która udawała, że nie rozumie znaczących spojrzeń rzucanych w kierunku gospody i ponaglających chrząkań.
– Nic tu chyba po nas, chłopy – znowu bystro zauważył Wasiak.
Poszukiwacze niemrawo przytaknęli, oglądając się na Agunię.
I wtedy w pobliskiej kałuży coś zabulgotało, a na wierzch wypłynął wielki, błotnisty bąbel, który zaraz pękł. Wszyscy odwrócili się w tamtym kierunku. Po dłuższej chwili na powierzchni pojawiło się jeszcze kilka bąbli, a potem wynurzyła się głowa. Obserwujący cofnęli się przezornie parę kroków. Tymczasem za nosatą głową pokazały się ramiona, a zaraz po nich wydatny brzuch i odstający zadek. Ubłocony stwór wypełzł z kałuży i niepewnie stanął na krótkich nóżkach. Rozejrzał się niespiesznie i zrobił:
– Bu!
Na to oniemiała gromada zafalowała i cofnęła się jeszcze trochę.
Stwór zaś pochylił się nad zmętniałą taflą i zanurzył w niej rękę. Parę sekund później obecni dojrzeli ułapiającą solidny przegub mniejszą dłoń, ramię i głowę. Zaraz też obok kałuży stanął drugi dziwoląg, a apetyczne krągłości sugerowały, że jest odmiennej płci.
Stwory popatrzyły na tłumek, spojrzały sobie głęboko w oczy i – nie odzywając się do nikogo – ruszyły przed siebie.
Gromadka podążyła za nimi. W bezpiecznej odległości.
Szli tak jakiś czas, mijając kolejne zabudowania, aż stało się jasne, że kierują się do domu Aguni.
Kiedy wszyscy znaleźli się pod bramką, męski stwór odwrócił się, tupnął nogą i powtórzył:
– Bu!
Następnie zniknął za bramką, przepuszczając przodem towarzyszkę.
Po jakimś czasie w domu rozbłysło światło, a z wnętrza zaczęły dochodzić dziwne odgłosy.
Agunia bezradnie rozejrzała się po zbaraniałych twarzach.
– Ani chybi, złe do waszej chałupy się sprowadziło – po raz trzeci tego dnia popisał się umiejętnością wnioskowania Wasiak.
– Ani chybi! – potwierdziły zatroskane głosy.
– I co ja mam teraz robić, sierota! – załamała ręce Agunia.
– Trzaa stworę przepędzić – zaopiniował ktoś z tłumku.
– Ano – trzaa. Ale nieczysta to jakaś siła i bez wielebnego nie poradzimy… Idź dziś Agunia do Zakroczymskiej, a jutro z księżą pomocą złego się pozbędziemy.
Agunia popatrzyła na gromadkę, wydęła usta, wzięła się pod boki i zajazgotała:
– O ludzie, ludzie! A co ja jakaś szmaga jestem, żeby cudze kąty wycierać? Czy to ja swego domu nie mam! A niedoczekanie! A choćby i złemu – to nie popuszczę!
Przygięła się, uniosła wojowniczo ramiona, pochyliła się, jakby zamierzała nieznane zaprawić bykiem i – nim ktokolwiek zdążył ją powstrzymać – wkroczyła na dróżkę za furtką.
Nie minęło wiele czasu, gdy rozległ się wrzask Aguni.
Ludzie rzucili się na ratunek.
Wpadli do domu.
Przy stole siedział spokojnie Mateuszek i właśnie podawał pajdę posmarowanego masłem chleba zielonej stworze. Ta – chwyciła ją błoniastą łapką, uniosła do szerokich mięsistych ust, rozwarła je i z lubością odgryzła kawałek.
Nad tym wszystkim szalał tajfun w postaci Aguni.
– Toś ty taki! – krzyczała. – Wywłokę jakąś żabiastą do domu przyprowadzasz? Własnej matki uszanować nie potrafisz! Patrzcie, ludzie – obejrzała się na falujący tłumek – kochanicę z błota sobie sprowadził, krzywdziciel jeden! A won mi stąd, szkarado!
Mateuszek spokojnie smarował masłem kolejną kromkę chleba. Stwora mrugała wypukłymi oczkami, pomlaskując cichutko.
Ludzie powoli zaczęli się wycofywać i – jeden po drugim – znikali w mroku.

Windą do nieba

Rozochotek Kolczasty nie należał do najszczęśliwszych na świecie.
Skonstatował to pewnego pięknego dnia – chyba poniedziałku – a ponieważ z urodzenia był filozofem, westchnął sobie cichutko i zadumał się nad naturą rzeczy. Potem na paluszkach podkradł się do kredensu i, rzucając raz po raz płochliwe spojrzenia w kierunku rozpartej na drewnianym krzesełku Megierki Notorycznej, wyciągnął mały pakunek owinięty sfatygowaną papierową torbą.
Zamknął drzwiczki i z gracją primabaleriny przemknął obok podrzemującej z otwartymi ustami żony. Przez chwilę dzielnie walczył z pokusą, by nie włożyć w jej rozwarte paszczęki palca.
Zwyciężył!
To, i udana akcja nastroiły go przyjaźnie do świata.
Rozochotek potruchtał do namiastki przedpokoju, ucapił pantofle i skupił się na bezszelestnym naciśnięciu klamki. Zamek puścił, a drzwi rozwarły się cichutko. Było to tylko i wyłącznie jego zasługą, ponieważ raz w tygodniu, gdy Megierka biegła na zebranie CBR-u*, starannie oliwił zawiasy.
Przez chwilę butnie podziwiał własną zapobiegliwość, ale zaraz porzucił tę przyjemną czynność i ostrożnie przekroczył próg mieszkania.
Wbrew pozorom – nie było to łatwe, ponieważ Megierka jako fanatyczka porządku czyściła stare gumoleum z zapałem godnym lepszej sprawy. Używała do tego jakichś sobie tylko znanych mikstur, które śmierdziały niemożliwie, ale efekt rzeczywiście był powalający. I to – dosłownie. Nie raz i nie dwa wykopyrtnął się na śliskiej podłodze, sunąc na pośladkach lub brzuchu przez cały korytarzyk i zatrzymywał się dopiero pod kuchennym oknem. Było to dość upokarzające i Rozochotek podejrzewał nawet, że całe dbanie o porządek miało na celu tylko i wyłącznie zdyskredytowanie jego osoby. W słuszności takiego mniemania utwierdzało go zachowanie Megierki – nigdy w podobnej sytuacji nie szczędziła mu złośliwych prychnięć i szyderczych uwag.
Westchnął i szczęśliwie bez przygód wydostał się na klatkę. Zamknął drzwi i podążył w kierunku jedynego miejsca, w którym Megierce nie przyszłoby do głowy go szukać – do windy.

Nacisnął guzik i, niecierpliwie przestępując z nogi na nogę, czekał na swój azyl. Kiedy rozległo się miłe dla ucha łomotanie i winda stanęła, otworzył drzwi i skierował się do swojego kącika. Rozsiadł się na wydeptanej wykładzince, wzuł pantofle i zaszeleścił zawiniątkiem.
Sięganie do pogniecionej torebki uważał za jeden z najcudowniejszych momentów dnia. Odkąd pamiętał, czynności tej towarzyszyło zawsze radosne bicie serca, a na widok omszałej flaszeczki oczy przyjemnie wilgotniały. Dźwięk zgrzytającego o gwint korka brzmiał jak najpiękniejsza muzyka, a szklany dotyk szyjki chłodził spragnione wargi. Pierwszy łyk rozkosznie szczypał w język i łagodnym pieczeniem pieścił gardło. Potem spływał do żołądka, sympatycznie rozgrzewając jego ścianki.
Rozochotek przymykał z lubością oczy, opierał potylicę o ścianę i upajał się czarownością tej chwili.
Łagodne bulgotanie przywoływało go do porządku – unosił się lekko i naciskał klawisz z literką N. Dźwig dygotał i majestatycznie unosił go w górę. Do nieba. Rozochotek był przekonany, że to właśnie oznacza symbol na guziczku…

Finezyjka Zaprzestała siódmy raz z rzędu nacisnęła przycisk windy. Jej nalana twarz zaczerwieniła się z irytacji, a skrzydełka okazałego nosa rozdęły od posapywania. Zatupała w miejscu i ponownie dźgnęła palcem przycisk. Potem spojrzała na wypakowane do granic możliwości reklamówki. Oparte po obu stronach nóg uniemożliwiały poruszanie się, o czym na moment zapomniała. Ze zgrozą patrzyła na bardzo wolno przesuwające się bułki. Schyliła się, by pochwycić rączki i zapobiec nieuchronnej katastrofie i… zamarła. Nastawiła ucha, bo wydało się jej, że słyszy charakterystyczny łomot.
Nie pomyliła się. O! Słuch Finezyjka miała rewelacyjny!
Choć niewygodna pozycja przypomniała jej o chorym krzyżu, zmobilizowała się i dźwignęła siaty. Wprawnym ruchem stopy szarpnęła drzwi, które rozwarły się na całą szerokość i sprężystym krokiem weszła do windy.
Nieprzyjaznym wzrokiem omiotła stojącego obok Rozochotka i odmruczała powitanie.

Jadąc w dół, Rozochotek powstał. Pieczołowicie owinął swoją flaszeczkę, ukrył ją i grzecznie stanął w kąciku.
Kiedy otworzyły się drzwi, dobiegł go szelest reklamówek i ciasne pomieszczenie wypełniło się Finezyjką.
Rozochotek stał skromnie z tyłu i ukradkiem przyglądał się towarzyszce.
Kiedyś chwila, w której wsiadała do windy, była jedną z tych najbardziej wyczekiwanych. Właściwie, na samym początku, najbardziej wyczekiwaną.
Finezyjka przyjaźniła się z Megierką i – w przeciwieństwie do jego żony – była piękna. Rozochotek kochał się w niej bez opamiętania. Mógł godzinami wpatrywać się w nią, gdy siedziała przy kuchennym stole, popijając małymi łyczkami cienką kawinę. Mógł słuchać szemrania jej głosiku i dzwonienia jej śmiechu. Przyglądać się drobnym, białym ząbkom i pąsowym usteczkom.
– I co to się z tej Finezyjki zrobiło? – zadał pobrzmiewające cierpieniem pytanie i spłoszył się.
Spojrzał na masywny kark Finezyjki. Na szczęście akurat coś chrobotnęło i jego słowa utonęły w hałasie…

Finezyjka nie raczyła odwrócić głowy, choć dobrze słyszała niewyraźne mamrotania Rozochotka.
Nie znosiła go.
O! Już ona dobrze wiedziała, co to za ziółko! Megierka nie raz żaliła się na tego nieudacznika!
Tu rozmyślania Finezyjki o Rozochotku urwały się raptownie, ponieważ winda stanęła. Chwyciła ciężkie torby i godnie wyszła przez usłużnie przytrzymywane przez Rozochotka drzwi. Nie zadała sobie nawet trudu, by mu podziękować.
Też!

Gdy półtoratonowe żelastwo ruszyło w górę, Rozochotek sięgnął za pazuchę.
Przy akompaniamencie miłych dla ucha szelestów zgniecionego papieru pociągał z flaszeczki i przez szybkę przyglądał się mijanym widokom. Mimo, że znał je na pamięć, zawsze jakoś ta pierwsza jazda wywoływała wzruszenie.
Była zapowiedzią czegoś nieoczekiwanego…
Każdy nieplanowany przystanek mógł zainicjować przygodę…

* CBR – Ciche Bohaterki Rodzinne

Pokusa

– Jesteś.
Tak. Jestem i zawsze będę.
– Bałem się… Nawet nie wiesz, jak bardzo się bałem…
Czego?
– Że cię tu nie zastanę.
Ale jestem…
– Ale jesteś… Obiecaj… Obiecaj mi, że nigdy się nie rozstaniemy…
Nie mogę ci tego obiecać.
– Chcesz odejść?
Nie…
– Więc czemu…
Bo to ty zostawisz mnie… Nadejdzie dzień, w którym przestaniesz mnie potrzebować i odejdziesz…
– Nigdy do tego nie dojdzie!
Ależ tak. Już teraz przychodzisz dużo rzadziej…
– Przecież wiesz – czemu. Tłumaczyłem ci tyle razy.
Tłumaczyłeś…
– No właśnie… Nie wierzysz mi?
Wierzę…
– Nie wierzysz…
Wierzę. Tylko… trochę zapomniałem…
– Wytłumaczę ci jeszcze raz.
Nie trzeba.
– Trzeba.
Nie. Porozmawiajmy o czymś miłym.
– Na przykład?
Opowiedz mi, co robisz, kiedy nie ma cię ze mną.
– Przecież wiesz. Mówiłem ci ostatnim razem.
To było tak dawno…
– Wczoraj…
Przecież mówię, że bardzo dawno.
– Nie kłóćmy się!
Czy ja się kłócę? Mówię tylko…
– Wstałem jak zwykle… Umyłem się. Zjadłem śniadanie i już musiałem biec…
Nie musiałeś…
– Przecież wiesz, że musiałem.
Ale nie lubisz tego…
– Nie znoszę!
A co lubisz?
– Najbardziej?
Najbardziej.
– Być z tobą.
Nie wierzę ci… Gdyby to była prawda, nie odchodziłbyś…
– Nawet nie wiesz, jak bardzo chciałbym zostać…
I co ci przeszkadza?
– …
Widzisz? Sam wiesz, że nic cię nie trzyma. Mógłbyś robić wszystko, na co masz ochotę. Oddychać wolnością… Ale nie chcesz…
– Chcę…
Więc co cię powstrzymuje?
– Ja…
Ostatni raz.
– Co – ostatni raz?
Spotykamy się.
– Nie żartuj!
Nie żartuję.
– Ale czemu?
Nie jesteś już taki sam.
– Jestem!
Nie… Powoli oddalasz się ode mnie. Nadejdzie czas, w którym będę czekać daremnie…
– To nigdy się nie wydarzy!
Nie. Masz rację. Nigdy się nie wydarzy, bo odejdę wcześniej…
– …
Zaraz…
– Proszę…
Teraz.
– Nie… Nie!
Jest tylko jeden sposób, byśmy zostali razem… Wiesz – jaki.
– Wiem…
Widzisz? Nie chcesz!
– Chcę… tylko…
Tylko – co?
– Trochę się boję…
Nie bój się… Pomogę ci…
– Dobrze…
Jesteś zdecydowany?
– Tak…
Siedzisz?
– Tak…
Przełóż nogi… Już?
-…
Zamknij oczy.
– Pochyl się.
– Jeszcze.
– Jeszcze trochę…
– Spokojnie…
– Spokojnie…
– Rozluźnij palce…

– Zrobiłem to! Teraz już zawsze będziemy razem! Zrobiłem to!
– …
– Hej! Jesteś tu? Odezwij się! Odezwij się. Odezwij się…