Nie ukrywam, że wpis od początku nastręczał wiele trudności, nad którymi nie zamierzam zbyt obszernie się rozwodzić, by już na wstępie nie uśpić potencjalnego Czytelnika.
Napomknę tylko zatem, że – istotnie – matka ma (czy raczej miała) nas troje, a nawet czworo. Z tym, że tak naprawdę to zaledwie – jedno, choć pozostałych dwoje (a w porywach troje) też uważało, że ich ma.
Przechodząc dalej, z niejaką [czy wręcz – pewną] dozą nieśmiałości przyznam się, że – miewa. Ta matka. Czyli – w konkretnym przypadku – ja, ponieważ też jestem matką. A co takiego mam? Ano – na stroje. Jak sobie zarobię.
Niby mogłabym korzystać z zarobionego przez innych, ale taka już dziwna jestem, że nabyte za zarobione podoba mi się bardziej. Zatem słusznym byłoby tytułowe matka ma na stroje uzupełnić bo sobie zarabia.
I wreszcie z [ bodaj, czy nie większą] dozą nieśmiałości postawię kropkę nad „i”, i – napiszę, że matka ma nastroje i nie zamierza [a raczej – nie zamierzam – ja, ta matka] się tego wypierać.
A żeby już całkowicie zagmatwać, dodam, że owe nastroje owocują.
Z lepszym lub gorszym skutkiem, ale – zawsze i niezmiennie…
Jeśli komuś wydaje się, że do tej pory było mało zrozumiale, bez sensu i celu, ale wciąż pozostały w nim okruchy cierpliwości, powinien teraz spuchnąć z dumy.
Ponadto – zaufać i powtarzać. Autorce bezgranicznie zaufać i jak mantrę powtarzać sobie, że ona [to znaczy – ja, ta autorka… znowu…] niczego nie robi bez powodu, bardzo szanuje słowo i waży je z aptekarską skrupulatnością.
I jeszcze – uwierzyć. Że powyższy manewr gmatwający ma na celu przygotowanie do przebrnięcia dalszej części wywodu…
Tak się składa, że kolejny raz na piątkowo-niedzielny termin przypada tak zwana okoliczność.
Podwojona. Należałoby ją zatem uczcić, a choćby tylko delikatnie zaznaczyć.
Niełatwo jednak znaleźć punkt styczny między Światami Matki i Dziecka. Przynajmniej w kontekście, który zwykłam prezentować na łamach tego cyklu…
By – jak w horrorze kategorii S – dodać tekstowi nieco dramatyzmu, nie omieszkam napomknąć o chronicznym braku snu i nerwowym tiku ocznym podczas poszukiwań tegoż punktu. Jak również o drętwiejącym karku, łzawieniu wynikającym z darcia resztek owłosienia i skrajnym wyczerpaniu organizmu, nim wreszcie wpadłam na cień pomysłu…
Jabberwocky!
Twas brillig, and the slithy toves
Did gyre and gimble in the wabe;
All mimsy were the borogoves,
And the mome raths outgrabe.
Wiersz Lewisa Carolla ma siedem zwrotek, ale kto by się tym przejmował.
No cóż…
Wbrew pozorom – przejmowało się wielu, a niektórzy na tyle, że pokusili się o tłumaczenie.
Osobiście ograniczyłam się wyłącznie do przełożenia tytułu – Żaberłok.
Mogłabym zasłaniać się koszmarną, nieuleczalną i niedającą się złagodzić alergią na język angielski, ale zamiast tego wolę tkwić w euforycznym podziwie dla tych, którzy na tytule nie utknęli:
Brzdęśniało już; ślimonne prztowie
Wyrło i warło się w gulbieży;
Zmimszałe ćwiły borogowie
I rcie grdypały z mrzerzy.
Sądzę, że już pierwsza zwrotka delikatnie sugeruje, czemu właśnie Alicję po drugiej stronie lustra uznałam za pomost między Matczynym i Dziecięcym Światem.
Gdyby jednak pierwsza strofa sugerowała zbyt delikatnie, proponuję kolejną:
O strzeż się, synu, Dziaberłaka!
Łap pazurzastych, zębnej paszczy!
Omiń Dziupdziupa, złego ptaka,
Z którym się Brutwiel piastrzy!
Jako dziecko uwielbiałam wszelkiej maści Bohaterów. Kochałam ich za szaleńczą odwagę i strategiczną mądrość:
A on jął w garść worpalny miecz:
Nim wroga wdepcze w grzębrną krumać,
Chce tu, gdzie szum, wśród drzew Tumtum
stać parę chwil i dumać.
Do tej miłości przyczyniał się również dreszczyk emocji towarzyszący zbliżającemu się niebezpieczeństwu:
Lecz gdy tak tonie w dumań gląpie,
Dziaberłak płomienistooki
Z dala przez gąszcze tulżyc tąpie,
Brdli, bierze się pod boki!
I – oczywiście – konfrontacja. Bohatera bez udziału zmysłów rzucającego się w wir walki z silniejszym przeciwnikiem; Bohatera skazanego – zdawałoby się – na zagładę, a jednak wychodzącego z potyczki bez uszczerbku na ciele i umyśle:
Ba-bach! Ba-bach! I rach, i ciach
Worpalny brzeszczot cielsko ciachnął!
A on wziął łeb i poprzez step
W powrotny szlak się szlachnął.
Z wypiekami na twarzy czekałam na słowo uznania i spontaniczne utulenie, które – co tu kryć – były też przecież skierowane do mnie – biernej, ale jakże wytrwałej uczestniczki śmiertelnych zmagań:
Tyżeś więc ubił Dziaberłaka?
Pójdź, chłopcze, chlubo jazd i piechot,
Objąć się daj! Ho-hej! Ha-haj!,
Rżał rupertyczny rechot.
Jako matka natomiast…
Jako matka odkryłam w sobie niewiarygodne pokłady cierpliwości, gdy własnemu dziecku po raz tysięczny odczytywałam przekład Stanisława Barańczaka i starałam się objawić magię każdego słowa; gdy powtarzałam każdy wyraz i próbowałam przetłumaczyć. Też po raz tysięczny:
Brzdęśniało już; ślimonne prztowie
Wyrło i warło się w gulbieży;
Zmimszałe ćwiły borogovie
I rcie grdypały z mrzerzy.
Mało tego. Jako matka poznałam smak bezgranicznego poświęcenia, na jakie nigdy nie potrafiłabym się zdobyć będąc dzieckiem.
A efekty…
Mam nadzieję, że choć w minimalnym stopniu dowiodłam, iż po takiej traumie homonim całkowity matkamanastroje nabiera specjalnego charakteru i zasługuje na krótką wzmiankę…