Z piątku na niedzielę. Przesyłka bez wartości.

przesyłka bez wartości

Nie czuć.
Nie czuć tej przynależności do wspólnoty zwanej ludzkością. Czy może – inaczej – do ludzkości to i owszem, ale tak indywidualnie, tu i teraz, ze wskazaniem konkretnych wspólnot z krwi i kości – nie.
Żadne znaki pokoju, żadne wspólne skandowanie, żadne płomyki z zapalniczek – ni cholery.
Być.
Być sznurkiem wrzynającym się między dwa całkowicie obce sobie światy. Elementem zbędnym, czy wręcz – niepożądanym…
Z jednej strony beznadziejność i przeczucie rychłego końca. Z drugiej – bezsilność maskowana obojętnością. Albo tajona obojętność i… ulga.
A pomiędzy ten elegancki powrózek…

Sznur przydaje się w życiu.

Z piątku na niedzielę. Wróbelek.

Za oknem upały, więc aż prosi się o zagajenie łatwe, lekkie i przyjemne.
Nie mam pojęcia, czy wróbelki to stworzenia łatwe i przyjemne, ale na pewno są lekkie:

Wróbelek jest mała ptaszyna,
wróbelek istota niewielka(…).
Więc wołam: Czyż nikt nie pamięta,
że wróbel druh nasz jest szczery?!
………………………………………………..
kochajcie wróbelka, dziewczęta,
kochajcie do jasnej cholery!

Nim przejdę dalej, jeszcze kilka dźwięków. Może nie tyle dla urody, co – ochłody:

Nie słyszałam chyba niczego mniej udanego niż próba zaśpiewania tekstów Staszka Staszewskiego przez Jacka Kaczmarskiego. Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że nawet najlepsi mogą czasem chybić…
Miałam wrażenie, że to po prostu nie jest poetyka, w której pan Kaczmarski dobrze się czuje, a ponieważ bardzo cenię jego twórczość [ i nie – nie myślę tu o Naszej klasie, albo – może nie tę piosenkę uważam za sztandarową…] – nigdy już do tego wykonania nie wróciłam.
Za to z niekłamaną przyjemnością wracam do płyty Tata Kazika, a szczególnie do utworu Wróci wiosna, baronowo! z tekstem K.I. Gałczyńskiego…

Mówisz, że cię miłość mierzi,
zmierź mnie sobie, wołam, zmierź…

Czy tylko ja mam wrażenie, że niektóre słowa aż iskrzą od perwersji…

Pozwolę sobie pozostawić tę kwestię otwartą i wrócić do sprawy wróbelka.
Otóż…

Wróbelek… wciąż brzydką stonogę pochłania…

Z piątku na niedzielę. Missisipi w ogniu.

AC75 Z. Beksiński

Muzyka operowa nie cieszy się wielką popularnością, ale melodyjkę do idiotycznych słów:

Zabiłem byka!
Cóż to dla mnie byk!
Krew z niego sika!
Siku, siku, sik!

zna niemal każdy.
Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że nie ma homine civilis, który choć raz by jej nie zanucił.

W 1954 roku sfilmowano operę Bizeta, a tytuł Czarna Carmen sygnalizował, że czołowe role powierzono czarnoskórym aktorom:

Najbardziej utkwiła mi w pamięci scena, w której bohaterka jako utytułowana już gwiazda – Carmen Jones – zanurza stopę w basenie dla białych i koniuszkami palców ze śmiechem rozpryskuje wodę, a wieczorem z poczuciem winy przemyka obok czyszczących ten basen po jej ekscesie czarnoskórych robotników.

Nie zajmuję się tu tworzeniem postów zaangażowanych, agitacyjnych i tym podobnych, więc i tym razem nie będę nikogo przekonywać, że segregacja rasowa była czymś paskudnym.

Zamiast tego przypomnę scenę z powstałego w 1988 roku filmu wymienionego w czołówce notki, z rewelacyjną rolą Gene Hackmana:

Teraz zaś przywołam termin metaforyka w kontekście innego, absolutnie nieprzypadkowo wybranego utworu:

 

Z piątku na niedzielę. Matkamanastroje.

Nie ukrywam, że wpis od początku nastręczał wiele trudności, nad którymi nie zamierzam zbyt obszernie się rozwodzić, by już na wstępie nie uśpić potencjalnego Czytelnika.
Napomknę tylko zatem, że – istotnie – matka ma (czy raczej miała) nas troje, a nawet czworo. Z tym, że tak naprawdę to zaledwie – jedno, choć pozostałych dwoje (a w porywach troje) też uważało, że ich ma.

Przechodząc dalej, z niejaką [czy wręcz – pewną] dozą nieśmiałości przyznam się, że – miewa. Ta matka. Czyli – w konkretnym przypadku – ja, ponieważ też jestem matką. A co takiego mam? Ano – na stroje. Jak sobie zarobię.
Niby mogłabym korzystać z zarobionego przez innych, ale taka już dziwna jestem, że nabyte za zarobione podoba mi się bardziej. Zatem słusznym byłoby tytułowe matka ma na stroje uzupełnić bo sobie zarabia.

I wreszcie z [ bodaj, czy nie większą] dozą nieśmiałości postawię kropkę nad „i”, i – napiszę, że matka ma nastroje i nie zamierza [a raczej – nie zamierzam – ja, ta matka] się tego wypierać.
A żeby już całkowicie zagmatwać, dodam, że owe nastroje owocują.
Z lepszym lub gorszym skutkiem, ale – zawsze i niezmiennie…

Jeśli komuś wydaje się, że do tej pory było mało zrozumiale, bez sensu i celu, ale wciąż pozostały w nim okruchy cierpliwości, powinien teraz spuchnąć z dumy.
Ponadto – zaufać i powtarzać. Autorce bezgranicznie zaufać i jak mantrę powtarzać sobie, że ona [to znaczy – ja, ta autorka… znowu…] niczego nie robi bez powodu, bardzo szanuje słowo i waży je z aptekarską skrupulatnością.
I jeszcze – uwierzyć. Że powyższy manewr gmatwający ma na celu przygotowanie do przebrnięcia dalszej części wywodu…

2book8-678x1024

Tak się składa, że kolejny raz na piątkowo-niedzielny termin przypada tak zwana okoliczność.
Podwojona. Należałoby ją zatem uczcić, a choćby tylko delikatnie zaznaczyć.
Niełatwo jednak znaleźć punkt styczny między Światami Matki i Dziecka. Przynajmniej w kontekście, który zwykłam prezentować na łamach tego cyklu…

By – jak w horrorze kategorii S – dodać tekstowi nieco dramatyzmu, nie omieszkam napomknąć o chronicznym braku snu i nerwowym tiku ocznym podczas poszukiwań tegoż punktu. Jak również o drętwiejącym karku, łzawieniu wynikającym z darcia resztek owłosienia i skrajnym wyczerpaniu organizmu, nim wreszcie wpadłam na cień pomysłu…

Jabberwocky!

Twas brillig, and the slithy toves
Did gyre and gimble in the wabe;
All mimsy were the borogoves,
And the mome raths outgrabe.

Wiersz Lewisa Carolla ma siedem zwrotek, ale kto by się tym przejmował.

No cóż…
Wbrew pozorom – przejmowało się wielu, a niektórzy na tyle, że pokusili się o tłumaczenie.

Osobiście ograniczyłam się wyłącznie do przełożenia tytułu – Żaberłok.
Mogłabym zasłaniać się koszmarną, nieuleczalną i niedającą się złagodzić alergią na język angielski, ale zamiast tego wolę tkwić w euforycznym podziwie dla tych, którzy na tytule nie utknęli:

Brzdęśniało już; ślimonne prztowie
Wyrło i warło się w gulbieży;
Zmimszałe ćwiły borogowie
I rcie grdypały z mrzerzy.

Sądzę, że już pierwsza zwrotka delikatnie sugeruje, czemu właśnie Alicję po drugiej stronie lustra uznałam za pomost między Matczynym i Dziecięcym Światem.

Gdyby jednak pierwsza strofa sugerowała zbyt delikatnie, proponuję kolejną:

O strzeż się, synu, Dziaberłaka!
Łap pazurzastych, zębnej paszczy!
Omiń Dziupdziupa, złego ptaka,
Z którym się Brutwiel piastrzy!

Jako dziecko uwielbiałam wszelkiej maści Bohaterów. Kochałam ich za szaleńczą odwagę i strategiczną mądrość:

A on jął w garść worpalny miecz:
Nim wroga wdepcze w grzębrną krumać,
Chce tu, gdzie szum, wśród drzew Tumtum
stać parę chwil i dumać.

Do tej miłości przyczyniał się również dreszczyk emocji towarzyszący zbliżającemu się niebezpieczeństwu:

Lecz gdy tak tonie w dumań gląpie,
Dziaberłak płomienistooki
Z dala przez gąszcze tulżyc tąpie,
Brdli, bierze się pod boki!

I – oczywiście – konfrontacja. Bohatera bez udziału zmysłów rzucającego się w wir walki z silniejszym przeciwnikiem; Bohatera skazanego – zdawałoby się – na zagładę, a jednak wychodzącego z potyczki bez uszczerbku na ciele i umyśle:

Ba-bach! Ba-bach! I rach, i ciach
Worpalny brzeszczot cielsko ciachnął!
A on wziął łeb i poprzez step
W powrotny szlak się szlachnął.

Z wypiekami na twarzy czekałam na słowo uznania i spontaniczne utulenie, które – co tu kryć – były też przecież skierowane do mnie – biernej, ale jakże wytrwałej uczestniczki śmiertelnych zmagań:

Tyżeś więc ubił Dziaberłaka?
Pójdź, chłopcze, chlubo jazd i piechot,
Objąć się daj! Ho-hej! Ha-haj!,
Rżał rupertyczny rechot.

Jako matka natomiast…

Jako matka odkryłam w sobie niewiarygodne pokłady cierpliwości, gdy własnemu dziecku po raz tysięczny odczytywałam przekład Stanisława Barańczaka i starałam się objawić magię każdego słowa; gdy powtarzałam każdy wyraz i próbowałam przetłumaczyć. Też po raz tysięczny:

Brzdęśniało już; ślimonne prztowie
Wyrło i warło się w gulbieży;
Zmimszałe ćwiły borogovie
I rcie grdypały z mrzerzy.

Mało tego. Jako matka poznałam smak bezgranicznego poświęcenia, na jakie nigdy nie potrafiłabym się zdobyć będąc dzieckiem.
A efekty…

poskromienie żaberłaka selena

Mam nadzieję, że choć w minimalnym stopniu dowiodłam, iż po takiej traumie homonim całkowity matkamanastroje nabiera specjalnego charakteru i zasługuje na krótką wzmiankę…

Z piątku na niedzielę. Lubię, kiedy…

Ponieważ ja również bywam czasami [albo – jak mawiali niektórzy moi przodkowie – inogda tudzież – manchmal] leniwa, dziś postanowiłam pójść na łatwiznę i posłużyć się formą muzyczno-tekstowo-obrazową. Co z tego wyniknie – zobaczymy…

Mam słabość do starych polskich filmów. Myślę o tych przedwojennych – z Eugeniuszem Bodo, Mieczysławą Ćwiklińską, Aleksandrem Żabczyńskim…
Szczerze mówiąc – najmniej chodzi o dość naiwne perypetie bohaterów, choć nie ukrywam, że motyw komedii pomyłek wyciągnął mnie parę razy z depresyjnego bagna…
Tym, co zawsze przyprawia mnie o paroksyzm jest… gra aktorów.
Przede wszystkim – wznosząca intonacja zdaniowa. Poza tym – dykcja. A także – to wywołujące łezkę gładkie „ł”.
I – piosenki.
Nieważne – czerpiące z rytmów latynoamerykańskich, czarnego jazzu czy miejskiego kresowego folka – zawsze świetnie zaaranżowane i zaśpiewane, poparte ruchem scenicznym oraz odpowiednią ekspresją…

Oczywiście – wraz z upływem czasu pewne gesty stały się wyświechtane i zamiast efektu dramatycznego wywołują – w najlepszym razie – parodystyczny. Trudno się temu dziwić – przez te lata ewoluował nie tylko sprzęt filmowy i warsztat aktorski, ale także – widz. To za przyczyną tego ostatniego zmieniło się tempo scen, skomplikowała akcja, rozwinęły się dialogi…
Nie ma jednak tego złego…
Nie można bowiem wykluczyć, że te zabiegi wymusiły rozwój odrębnego, wciąż przeobrażającego się gatunku – piosenki aktorskiej.

Tym, co przykuwa uwagę, pozwala wyłowić utwór spośród wielu i zapamiętać go, jest nie tylko muzyka czy tekst (nawet tak emanujący dowcipem jak ten autorstwa Juliana Tuwima do muzyki Zbigniewa Rymarza), ale także ekspresja wykonawcy:

Czasami jednak (jak choćby w przesyconym niebywałym erotyzmem wierszu Kazimierza Przerwy-Tetmajera z podkładem muzycznym Andrzeja Smolika) brak ekspresji bywa równie wymowny i pożądany. Szczególnie, gdy głos śpiewającego [dzięki zabiegowi zwanemu melorecytacją] wydaje się być pełnoprawnym instrumentem:

I na koniec inny jeszcze rodzaj ekspresji (tym razem w przezabawnym monologu autorstwa Wojciecha Młynarskiego do muzyki klasycystycznego kompozytora Luigiego Boccheriniego) charakteryzujący się skąpymi gestami połączonymi z wyrazistą mimiką i żartobliwą woltyżerką głosową, ekspresji dającej niezapomniany efekt:

Cóż – piosenka aktorska nadal niejedno ma oblicze…

Z piątku na niedzielę. Notre Dame.

Piękny-widok-katedry-Notre-Dame-w-Paryżu-by-Waqqas.jpg

Z miliona złożonych do modlitwy palców wzlatująca przestrzeń!

Kiedy pierwszy raz przyglądałam się Katedrze Notre-Dame, nie miałam pojęcia o istnieniu Równania serca czy Awangardy Krakowskiej, ale już wtedy [a może wtedy właśnie najbardziej…] czułam monumentalność tej budowli. Byłam zbyt mała, by ten natłok wrażeń opisać i wyrazić. Właściwie – mogłam tylko patrzeć i milczeć. Znieruchomieć i obserwować. Zapamiętać to, co kiedyś być może…

Echem w moich wspomnieniach odbija się bicie Emanuela. Słyszałam je później wielokrotnie, ale zawsze już będę je porównywać z tym pierwszym, kiedy z zadartą głową wypatrywałam najlżejszego drgnienia:

Jak bardzo dziwacznie by to nie zabrzmiało, miewam czasami wrażenie, że pewne rzeczy nie dzieją się bez przyczyny.
Czym bowiem tłumaczyć fakt, że także jeden z najbardziej fascynujących mnie instrumentów –  organy – pierwszy raz usłyszałam właśnie w Katedrze Najświętszej Marii Panny i to w jednym z najpiękniejszych utworów J.S. Bacha – „Toccata con fuga”:

АNAГKH oznacza przeznaczenie.
Słowo to – odnalezione na jednej ze ścian Katedry – zainspirowało Wiktora Hugo do napisania Dzwonnika z Notre-Dame [Notre-Dame de Paris].
Fabuła oparta została na wywodzącym się z Hiszpanii modelu miłosnym tres para una, a sama powieść miała być malowidłem piętnastowiecznego Paryża.
Postaci Frolla, Esmeraldy czy Quasimodo jako idee przetrwały do dziś i wciąż inspirują wielu twórców.
Ot, choćby Richarda Cocciante i Luca Plamondona:

Dzięki ich musicalowi kolejny raz zaistniała możliwość poobcowania z magią Naszej Damy:

Kto pomyślał tę przepaść i odrzucił ją w górę!

Z piątku na niedzielę. Patronalia.

dzień mężczyzny

Nieczęsto zdarza się, by Los uśmiechał się ot, tak – bez przyczyny, trudno więc nie ulec pokusie i nie wykorzystać trafu [nawet, jeśli jego jedyną zaletą jest – by nie wyjść poza ramy poprawności – pewien rodzaj niepełnosprawności] z kategorii kalendarzowych.
Skoro zatem już tak się stało, że tytułowy piątek wypadł między takimi a nie innymi marcowymi dniami – tematem przewodnim wypada uczynić dwa, przedzielone tymże piątkiem, święta.

W celu zbudowania tak zwanego nastroju rozpocznę swoje refleksje słowami Oblubieńca z Pieśni nad Pieśniami:

Śliczne są lica twe wśród wisiorków,
szyja twa wśród korali.
Wisiorki zrobimy ci złote
z kuleczkami ze srebra.

Ponieważ nie zajmuję się tu zapełnianiem białych kart, napomknę tylko, że Święto Kobiet wywodzi się najprawdopodobniej ze starorzymskich Matronaliów, podczas których zamężne kobiety prosiły boginię Junonę o szczęście w życiu małżeńskim, a mężowie obdarowywali swoje żony prezentami i spełniali ich życzenia.

Przecież i dziecku wiadome jest, że białogłowom trudno jest coś przedsięwziąć bez pomocy mężczyzn. Jesteśmy niestałe, bojaźliwe, uparte i podejrzliwe. Mniemam, że gdy same swoimi przewodnikami będziemy, to społeczność nasza długo trwać nie będzie. Musimy najpierw za jakimś przewodnikiem się rozejrzeć. Mężczyźni są naturalnymi przewodnikami białogłów i bez nich rzadko jakiekolwiek niewiast przedsięwzięcie do pomyślnego końca przychodzi.

Nie rozwodząc się zbytnio nad słowami Bocaccia i jego Dekameronem, czy równie wdzięcznym cytatem z Ustępu Mickiewiczowskich Dziadów:

Skarbowe chude, poderwane klacze,
Nawet te, które wożą lazarety,
Jeśli je stawią faraona gracze,
Liczą się zawsze: klacz za dwie kobiety.

warto przypomnieć, że wbrew powszechnemu mniemaniu, pierwsze obchody Narodowego Dnia Kobiet odbyły się 28 lutego 1909 roku w Stanach Zjednoczonych, a patronowała im idea krzewienia praw kobiet, w tym – tak dziś niedocenianych – powszechnych praw wyborczych (pierwsze czynne i bierne prawa wyborcze: Australia – rok 1902, Europa – 1906), której konsekwencją było podpisanie [dopiero albo już – jak kto woli] w 1945 roku pierwszego międzynarodowego dokumentu potwierdzającego zasadę równości kobiet i mężczyzn – Karty Narodów Zjednoczonych [pisanie, że dalej było przepięknie, dalej było normalnie, trąci raczej myśleniem życzeniowym – niestety…].

Podobna idea symbolicznego zrównania płci patronowała powołanemu w 1999 roku w Trinidadzie i Tobago Międzynarodowemu Dniu Mężczyzn.

Cóż… Temat z serii tych niewdzięcznych. Przede wszystkim za sprawą wciąż pokutujących w wielu społeczeństwach stereotypów. Jedynym zatem, co może nas uratować, jest poczucie humoru:

Dom zbudował, syna spłodził,
Drzewo wkopał w ziemię żyzną,
Oto dowód, że mężczyzna…
Że mężczyzna jest mężczyzną.
Ta zasada nie pasuje
Do mojego brata Jurka:
Mieszka w bloku, nie ma szpadla,
Urodziła mu się córka.

Po podparciu się prześmiewczymi nieco słowami Artura Andrusa, pozwolę sobie dopełnić wypowiedź piosenką z tekstem Jeremiego Przybory:

Poczucie humoru to cecha indywidualna. Jednych bawi to, drugich – sio. Podejrzewam, że skategoryzowanie odmian poczucia humoru byłoby syzyfową pracą.
Może w tym miejscu powinnam umieścić jakieś długie zagajenie o sobie i jeszcze dłuższe wyliczenie tego, co mnie bawi. Może powinnam przekonywać, że „moje i tylko moje”, albo „właśnie moje” poczucie humoru jest tym najlepszym, najbardziej subtelnym i wyrafinowanym. Może…
Tylko – w jakim celu?
W gruncie rzeczy nie wszystko da się skwitować śmieszkiem:

Z moich obserwacji wynika, że skecz kabaretu Hrabi jakoś mało bawi mężczyzn. Widać to nawet, gdy kamera robi najazd na widownię…
To nie jest scenka, która także nas – kobiety – śmieszy lekko, łatwo i przyjemnie…
Raczej – gorzko, z mydlanym posmakiem…
Żartowanie z układów damsko-męskich to sztuka. I myślę, że mimo wszystko – nam, kobietom, łatwiej śmiać się z naszych słabości…

Na koniec – zamiast życzeń – tych spóźnionych dla Pań i tych przedwczesnych – dla Panów, proponuję taki oto, dość stereotypowo zatytułowany utworek:

Z piątku na niedzielę. Krzesło.

wtem
miłość
ku komu? ku komu?

nogami uginany
na odwrót klęczek
krzesłu
pierwszemu
zwierzam
i jest wzruszenie
i wspólne zgięcie
i teraz to ty
o krzesło
kocham cię

Nie będę ukrywać, że kiedy pierwszy raz zobaczyłam klękosiad, moja wyobraźnia rozpasała się maksymalnie, co zaowocowało wrednawym chichotem.
Tron Dagoberta (faldistorium) wywołał falę szczerego współczucia dla siedzącego, choć nie taję, że idea patronująca temu szaleństwu [konstrukcyjnemu] bardzo przypadła mi do gustu.
tron Dagoberta
Przyglądając się natomiast voyeuse – odczułam nawet coś na kształt lekkiej zazdrości…

faye

Dywagacje o zdobyczach meblarskiej myśli rzemieślniczej bez najmniejszych wątpliwości można zaliczyć do niezwykle frapujących. Nie oznacza to jednak, że stolarze byli jedynymi fachowcami w temacie wszelkiego rodzaju siedzisk:

Krzesło znalezione na śmietniku
Ma cztery nogi
Jest więc podwójnie bezdomne
Chwytam je za ramię
I po kryjomu
Niosę do domu
Karmię jego plecy
Swoimi
Dotykam ostrożnie poręczy
Pamięć przedmiotów
Chropowata i zamknięta
Pamięć pleców
Gładka i otwarta

Jak porywający to temat, dowodzi zainteresowanie nie tylko artystów rodzimych – przywołanego we wstępie Mirona Białoszewskiego, czy zacytowanego wyżej Tomasza Jastruna – ale także tych o sławie światowej:

Jestem prawie niewinny, nie
Śmierć nie przeraża mnie
A krzesło łaski już czeka
I czuję jak głowa mi pęka
I tęsknię za tą chwilą
Gdy test na prawdę skończy się

Kto by pomyślał, że w pewnych okolicznościach niewinny mebel może stać się drogą ku wyzwoleniu. Wyzwoleniu od własnych lęków i niedoskonałości, ale także od brzemienia niezwykłego daru:

Na koniec [by nieco osłabić wymowę ukazanej  sceny… a może nawet – zagadać], pozwolę sobie zanurzyć się w świat niewinnych wspomnień i odważę się postawić tezę, że każdy miał w dzieciństwie jakiś irracjonalny straszek, na wspomnienie którego dziś tylko się uśmiecha.
Korzystając z nieprzebranych zasobów taniej psychologii, dodam, że dziecięca wyobraźnia nie zna granic. Niemal każdy w pewnym wieku nie tylko posiadał zmyślonego przyjaciela, ale także poruszał się w obszarze przedmiotów tą-że wyobraźnią ożywianych. Potem to minęło i świat nabrał tej obrzydliwie prozaicznej zwykłości.
A co, jeśli nie minęło?

Ano – na przykład – to:

krzesło beksiński

krzesło
kocham cię
i to jest miłość tragiczna
bo już jest
zaczajenie zdradzonego oprócz krzesła
wypatrzy
wyjrzy mnie będzie wyglądało
zemści się

zdradziłem? … ?
zdradziłem:
mści się
wyjrzała – oprócz krzesła –
zdradzona

reszta świata
wygląda
wygląda nie dla mnie

Z piątku na niedzielę. Apateja.

Cierpienie jest składową życia.
Religie i filozofie od zarania poszukują tynktury mającej uśmierzyć żal i smutek, uodpornić na klęski.
Napomykają o determinującej sile Ananke, przekonują o istnieniu Wyższego Planu, zachęcają do spacerów po Kamiennych Ogrodach…

Gdy mowa o skrajnych emocjach – niełatwo dochodzić czy dowodzić prawd związanych z taką lub inną teorią. Jeszcze trudniej – przymierzać ogólny model do jednostki…

WP_20171213_012

Apatheia to beznamiętność
Nie wiem jak inni, ale ja nie osiągnęłam jeszcze tak wysokiego poziomu w zgodzie na zadziane jak Mizuta Masahide:

Mój dom spłonął
I nic już
nie zasłania księżyca

 

Z piątku na niedzielę. Czarny Łabędź.

Nie, nie zamierzam zachęcać nikogo do przeczytania bestselleru Nassima Taleba o Czarnych Łabędziach zwanych przekleństwem Gaussa. Nie będzie wywodu o Ekstremistanach i Średniostanach. Nie będzie deliberacji, które zogle boglami, a które bogle – zoglami nie są.
Nie będzie i już…
Zajmę się czymś zdecydowanie bliższym moim zainteresowaniom…

Tyś osłabło, serce,
bijesz ciszej, głuszej…
Wiesz, czytałam, śmierć
jest niedostępna duszy.

Eleonora Duse znana jest głównie z tego, że nosiła długie szale i na jednym z nich powieszono ją w windzie. To wszystko prawda, tylko – jak z informacjami radia Erewań – nie w windzie, a – w kabriolecie, nie powieszono, lecz – udusiła się, i nie Eleonora Duse, a – Isadora Dunkan.
Mało kto pamięta, że właśnie Isadora uważana jest za pionierkę tańca modern, a także prekursorkę nowoczesnego baletu.
W tym drugim, tradycyjnym, zasada z grubsza brzmi: przez perfekcyjną technikę do maksymalnej ekspresji.
W tym pierwszym: …do maksymalnej ekspresji.
Oczywiście nie będę optować za żadnym z wyżej wymienionych. Nie ma się co jednak łudzić, że balet nowoczesny nie wymaga morderczego treningu i ekstremalnej diety…

Po tak zwanym rysie quasi-historycznym przechodzę do Czarnego Łabędzia:

To opowieść z pogranicza jawy i snu. Opowieść o łamaniu zasad, przekraczaniu granic… Tych najtrudniejszych, bo wytyczanych sobie… Zawsze ceniłam grę Natalie Portman. Tym razem również się nie zawiodłam:

I jeszcze słowo o Talebe… Może nawet uwierzyłabym, że rola Czarnego Łabędzia stała się przyczynkiem do nieprzewidywalnych w skutkach zdarzeń, gdyby nie fakt, że w rzeczywistości primabalerina Diana Wiszniowa tańczyła wtedy w Romeo i Julii