niebo posmarowane
morelowo-jagodową warstwą chmur
ciąży ku kamieniom ołowiem poranka
świst kół warkot wczesnosztandarowy
na kościelnej wieżyczce ściele się głos
dzwonu natrętne bicie woła o pomstę
do piekła schodki alabastrowe wiodą
dyskurs o zmartwychwstaniu poświtu
zmienia otchłań nocy w przepaść dnia
kopczyk rozrzucony
Kategoria: wiersze – strumyk mojej Matki
a
wschód słońca
pachnie malinami
blisko tak na wyciągnięcie
ręki mojej nie czeka
nikt nie muska wargami
ciszy nieskalanej świergot
rozsypuje ziarnka granatu
nie wschodzą już
za wklęśnięć kilka poranek
szczebioce wokół
cyk cyk cykuta
czułość
ramiona jak wierzbowe konary
obejmują połać przeciwczasu
kilka mimowolnych skurczów
i rozkurczeń płuca wypełnia
pomalutku niedoskonałe ciało
tyka niczym monstrualny zegar
wykreśla trajektorie śródsłów
aż ostatnie niewypowiedziane
dłonie jak w skarbcu zamyka
***
przez ostatnie mrugnięcia
nie dzieje się nic
pod gasnącymi powiekami
harcują obrazy stężałe
do bólu konturów
wyostrzone migotanie
kaleczy tchawicę krzyku brak
wyrzyna uśmiech
ciska z goryczą w twarz
ech
szkicowniki em
patrzą na mnie
setki moich oczu
rozpoznaję ramiona
łokcie piersi dekolt
usta nos uszy czoło
każdy detal tylekroć
powielany ołówkiem
węglem tuszem
i ani jednej twarzy
em ani jednej
cóż
osoba o której tak niewiele
wiem tyle może tylko że
uwielbia być wiecznie niezadowolona
żąda wyłączności na empatię bliźnich
rozkoszuje się rolą poszkodowanej
upaja się poczuciem krzywd własnych
wyolbrzymia siłę auto-pecha
nie szuka rozwiązań nie chce ich
nie tak
zła kołysanka
uśpiła noc
rozszczerzają się fantasmagorie
jak parasole ożebrowane
skrzydła nietoperza
zapadają w niesen
chybotliwych oddechów
nadgryzionych zapachów
somnambuliczny flausz
tłumi smak niespokoju
biały kontur syczy
karbidu spin w kałuży
marszczy chmur oblicza
rachunek nieprawdopodobieństwa
srebrna magia
nie tak nie tak cyka
i
dziewczątko z fryzurką
przystrzyżoną na młodą akację
zerka mimochodem
pstryka kilka fotek
szarym ławeczkom
wyraźnie się nudzi
w niezgiełku przedwieczornym
latarniami pachnie
więc
splatam dłonie
chłodne
słowa wypadają
jak z rękawa
chusteczka złożona
we czworo
jest łatwiej zasiąść
za stołem
krzesła przypisane
temu właśnie miejscu
oprzeć się trudno
na blacie
kładę ręce rozplecione
cóż
umykają dni
z krzyża zdjęte
niemocą
a ja na kalmusie
piekę chleb
dla nikogo
nie jest tajemnicą
z głębi skądinąd
wydarta
recepta
na dobre i na złe
życie
niezamierzenie
upłynnia się