gdy

niebo posmarowane
morelowo-jagodową warstwą chmur
ciąży ku kamieniom ołowiem poranka
świst kół warkot wczesnosztandarowy
na kościelnej wieżyczce ściele się głos
dzwonu natrętne bicie woła o pomstę
do piekła schodki alabastrowe wiodą
dyskurs o zmartwychwstaniu poświtu
zmienia otchłań nocy w przepaść dnia
kopczyk rozrzucony

cóż

osoba o której tak niewiele
wiem tyle może tylko że
uwielbia być wiecznie niezadowolona
żąda wyłączności na empatię bliźnich
rozkoszuje się rolą poszkodowanej
upaja się poczuciem krzywd własnych
wyolbrzymia siłę auto-pecha
nie szuka rozwiązań nie chce ich

nie tak

zła kołysanka
uśpiła noc
rozszczerzają się fantasmagorie
jak parasole ożebrowane
skrzydła nietoperza
zapadają w niesen
chybotliwych oddechów
nadgryzionych zapachów
somnambuliczny flausz
tłumi smak niespokoju
biały kontur syczy
karbidu spin w kałuży
marszczy chmur oblicza
rachunek nieprawdopodobieństwa
srebrna magia
nie tak nie tak cyka