gdy

niebo posmarowane
morelowo-jagodową warstwą chmur
ciąży ku kamieniom ołowiem poranka
świst kół warkot wczesnosztandarowy
na kościelnej wieżyczce ściele się głos
dzwonu natrętne bicie woła o pomstę
do piekła schodki alabastrowe wiodą
dyskurs o zmartwychwstaniu poświtu
zmienia otchłań nocy w przepaść dnia
kopczyk rozrzucony

Z piątku na niedzielę. Mama.

Pukanie do wspomnień daje czasami dziwne efekty…
Niemal każdy pamięta baśń o złej macosze, która kazała ojcu zostawić niewinne dzieciątka w lesie na pewną śmierć, a one trafiły do słodkiego domku czarownicy ludożerki i spaliły ją w piecu. Nie będę rozbierać na czynniki pierwsze myśli w tej baśni zawartej. Nie będę nawet próbowała zastanawiać się nad morałem, który gdzieś tam pewnie tkwi w czeluściach okrucieństwa. Nie będę – wreszcie – specjalnie wydziwiać nad siłą kobiecych wdzięków i słabością więzów między ojcem a jego dziećmi. Grimmowskie baśnie już tak mają. Morale ustępuje lubowaniu się w bestialstwie. Słowem – im gorzej, tym lepiej…
Tyle tytułem wstępu i rozwinięcia. Teraz zakończenie…
Intryga w Mamie [nagrodzonej między innymi Saturnem za najlepszy film 2013 roku w swoim gatunku] jest dość naiwna, co w sumie nie dziwi – horror to przecież, a nie jakieś niszowe kino chilijskie… Efekty – jak to efekty – nie powalają może na kolana, ale gra cieniem bywa chwilami frapująca i nie pozwala oderwać oczu od ekranu…
A wspominam o tym horrorze z jednego właściwie powodu – Mama mogłaby być współczesną baśnią o Jasiu i Małgosi, tyle, że wszystko dzieje się w niej dokładnie na odwrót…

Kiedy dzieci się nudzą. Naplotkowała sosna…

Planowałam na dziś pokazanie czegoś innego, ale najzwyczajniej w świecie – nie wyrobiłam się. Głównie z powodu świątecznej bieganiny jeden komplet mam jeszcze w zupełnej rozsypce, a jak wiadomo – lubię prezentacje kompleksowe, więc dziś postanowiłam pochwalić się czymś innym.
Robiłam to na tyle dawno, że nie mam już, niestety, płócienka, na którym swoje wzorki wymalowywałam, będziecie więc musieli uwierzyć na słowo, że są mojego autorstwa.
Żeby zatem nie przedłużać…

Ko(jestem ciekawa, czy komuś uda się odgadnąć, co było bazą do jej wymodelowania)lijka:


Kolczyki:


Bransoletka:


Komplet:

…że już się zbliża wiosna…

A poza tym na działkach… (5)

Kolejne Święta nadeszły nadspodziewanie szybko.
Straszono nas Wielkanocą pod puchową pierzynką, a tymczasem:


Żeby oderwać się od pichcenia i odtajać po kattopulwisacji, wybrałam się na poszukiwanie miejsc, w których porządki robi ktoś inny. I oto, co wypatrzyłam:


Pod koniec spaceru natknęłam się jeszcze na widoczek, który pobudził moją wyobraźnię nie gorzej niż muzyka takiego na przykład Hendla:


I z tym Was zostawiam.
Oraz z życzeniami: bądźmy zdrowi i szczęśliwi, niech nie zabraknie nam nigdy empatii, spokoju i pokoju.

Pozdrawiam:)

Lena

Z piątku na niedzielę. Księżycowe prządki.

Każdy ma swój sposób na odrywanie się od mniej lub bardziej irytującej rzeczywistości.
Jednym z moich jest czytanie. Nie ograniczam się do jednego rodzaju czy gatunku literackiego, ale dziś naszła mnie wena na pogadankę o kryminale.
Nie bez powodu w tytule pojawiły się rzeczone Prządki…, były bowiem pierwszą przeczytaną przeze mnie powieścią kryminalną. A poleciła mi ją podstawówkowa polonistka. Styl Mary Steward spodobał mi się tak bardzo, że przeczytałam wszystko, co wpadło mi [również Cykl o Merlinie] w ręce, a to, że jej utwory miały też cechy romantycznych czytadeł, w tym konkretnym przypadku zupełnie mi nie przeszkadzało.
Potem trafiłam na Joe Alexa i jego Zmącony spokój Pani Labiryntu oraz inne powieści detektywistyczne z wątkiem archeologicznym przez długi czas mąciły i mój spokój. Intryga była zazwyczaj tak interesująca, że na dalszy plan schodził pewien, dający się wyczuć, kompleks badacza, którym Maciej Słomczyński [bo tak brzmi prawdziwe nazwisko Joe Alexa] obdarował swoje powieściowe alter ego.
Nie sposób, oczywiście, wymienić wszystko, co przeczytałam z tego gatunku, wspomnę więc tylko, że osobiście bardzo przypadł mi do gustu dość specyficzny rodzaj powieści detektywistycznej, zjawisko literackie charakterystyczne dla bloku demokratyczno-ludowego. Tak, to że detektywem w tych powieściach bywał milicjant, absolutnie, moim zdaniem, nie umniejszało rangi wspomnianych utworów. Nie tylko miały ciekawą [nuda i przewidywalność to grzech śmiertelny niedopuszczalny w żadnym z rodzajów literackich…] intrygę, świetnie zarysowaną fabułę i niepapierowych bohaterów, ale były też znakomite pod względem [i tu należy się specjalny ukłon w kierunku korektorów i redaktorów] stylistycznym. Poza tym – uświadamiały, że praca całego sztabu specjalistów bywa bardziej [co można również zaobserwować we współczesnych serialach kryminalnych typu CSI czy LAW &…] efektywna niż działania najbardziej nawet genialnego detektywa-samotnika.
Oczywiście, w ten nurt wpisany był pewien rodzaj propagandy, zazwyczaj jednak [wykluczając może powieści szpiegowskie, ale te, bez względu na kontekst społeczno-polityczny, jakiego dotyczyły, nigdy nie były wolne od skażeń ideologicznych, ponieważ z założenia miały uświadamiać czy demonizować wynikające z propagowania wrażych doktryn zagrożenia] tak nikły, że zacierał się w konfrontacji z przedstawianą fabułą. By nie ciągnąć tego wątku w nieskończoność, wspomnę jeszcze tylko kilku, zasługujących w mojej opinii na szczególną uwagę, autorów – Annę Kłodzińską, Jerzego Egideya czy Barbarę Gordon – i podążę ścieżką wspomnień dalej.
Dziś myślę sobie, że dziwna była ta moja wędrówka, bo po pochłonięciu [setek jak setek, ale na pewno] dziesiątków peerelowskich Jamników i Kluczyków, zwróciłam swój wzrok astygmatki na Artura Conan Doyla i Agatę Christi. Przeczytałam chyba wszystko, co udało mi się zdobyć tych dwojga autorów. I to – wielokrotnie.
Pierwszym, który wyniósł powieść sensacyjną [w jej detektywistycznej odsłonie, dodam, żeby nie było, że nie rozróżniam…] do miana literatury, był chyba Allan Edgar Poe i jego nowela Zabójstwo przy Rue Morgue, choć pewne ślady tego gatunku odkryto choćby w Tysiącu i jednej nocy, Micie o Edypie, czy w… Hamlecie. Natknęłam się na nowelę Poego już po dość skrupulatnym zgłębieniu przygód Sherlocka Holmesa, Panny Marple i Herkulesa Poirota, i – nie rozczarowała mnie. Uznałam to opowiadanko [jak i resztę popełnionych w tym stylu] za kawał dobrej, literackiej roboty.
Jeśli natomiast chodzi o niekwestionowanych mistrzów powieści detektywistycznej – trudno mi jednoznacznie stwierdzić, ale najbardziej podobały mi się chyba Dolina Trwogi Artura Conan Doyla i Kieszeń pełna żyta [w zawsze preferowanym przeze mnie cyklu o Pannie Marple] Agaty Christi. Dodam jeszcze, że kończąca przygody Herkulesa Poirot Kurtyna tak mnie zdenerwowała, że nigdy już do niej nie wróciłam.
Przy okazji wspomnianych detektywów warto napomknąć także o, powołanym do życia przez Georgesa Simeona, genialnym komisarzu Maigrecie. Oczywiście, że uległam urokowi tego niemobilnego amatora białego wina i fajki. Za plus poczytywałam też paryski koloryt, tak odmienny od ponurych Doylowskich czy zromantyzowanych u pani Agaty pejzaży.
Potem miałam fazę na amerykańskich twórców, więc zarówno taki na przykład Raymond Chandler i jego Philip Marlowe [Żegnaj, laleczko przeczytałam kilka razy i nie żałuję…] czy Dashiel Hammett [ten od Sokoła Maltańskiego] i Sam Spade nie są mi obcy. Bardzo chwaliłam też sobie przygody prywatnego łapsa Lwa Archera autorstwa Rossa MacDonalda.I nic nie szkodzi, że wszyscy ci amerykańscy detektywi byli w jakiś sposób do siebie podobni, ponieważ posiadali też cechy, dzięki którym trudno byłoby ich pomylić.
Długo natomiast przekonywałam się do Earla Derr Biggersa, gdyż postać Charliego Chana wydawała mi się trochę nierealna, jakby nieprzystająca charakterologicznie i osobowościowo do własnej fizyczności. I niewiele miała z tym wspólnego specyfika chińskiej filozofii czy mentalności. Dopiero gdy natknęłam się na informację, że pierwowzorem tej postaci była policjantka z Honolulu, wszystkie puzzle zaczęły trafiać na swoje miejsca…
A skoro już tak sobie skaczę po różnej maści detektywach, to wspomnę jeszcze o Perrym Masonie Erle’a Stanleya Gardnera – genialnym prawniku [czy tylko ja mam automatycznie skojarzenie z Emilem Karewiczem grającym mecenasa Sokora w serialu Zdaniem Obrony?] z Miasta Aniołów. Tak jakoś [nie wiedzieć czemu] mi się zdaje, że dziś nazywanie Delli Street dobrą dziewczynką i cały ten protekcjonalizm wywołałyby w pewnych kręgach burzę z piorunami… Abstrahując jednak od [nie]poprawności politycznej – Mason to jedna z moich ulubionych postaci, takich [może dlatego że Perry to alter ego autora…] z krwi i kości, z interesującym [choć – nie czarujmy się – nieco odrealnionym] dekalogiem. Tak czy inaczej – fakt, że pan Gardner poślubił w końcu swoją asystentkę w realnym życiu, wydał mi się całkiem sympatyczną informacją…
Dochodzę do wniosku, że tu też będzie najbardziej odpowiednio wspomnieć o pewnej spółce kryjącej się pod pseudonimem Patrick Quentin. Bardzo zainteresowały mnie te opowieści i wiadomość, że pod pseudonimem kryje się aż czworo współtwórców – Hugh Callingham Wheeler, Richard Wilson Webb, Martha Mott Kelly oraz Mary Louise White Aswell – ani trochę mi nie przeszkadzała.
Nie zawsze powiedzenie: Gdzie kucharek sześć… bywa prawdziwe.
W rolę detektywów wciela się tym razem urocze małżeństwo – urodziwa gwiazda ekranu Iris i kapitan lotnictwa Peter – Duluthowie. A prócz naprawdę dobrze prowadzonej intrygi, atutem jest tu niestereotypowe ujęcie prowadzących śledztwo, ponieważ to wcale nie pan kapitan gra w tym duecie pierwsze skrzypce…
Bardzo też polubiłam innego detektywa-amatora – Jonathana Trencha [to także literacki pseudonim pary autorów: Jana Kraśki i Elżbiety Zawadowskiej-Kittel], a jeszcze bardziej jego przyjaciela Patryka, posługującego się tyleż nieświadomym, co – nadużywanym, cudownym wtrętem: Panie, proszę ja ciebie!, automatycznie dyskwalifikującym go jako obrońcę na każdej sali rozpraw. Nadmienię, że Trench jest lekarzem, co bez wątpienia zwiększa atrakcyjność fabuły.
Potem przyszedł czas na znakomitą Joannę Chmielewską. Myślę, że tej akurat autorki nie muszę reklamować – miłośnicy kryminału znają ją doskonale. Wśród tytułów wymienię kilka moich ulubionych: Całe zdanie nieboszczyka, Kocie worki, Krętka Blada, (Nie)boszczyk mąż, Krowa niebiańska. Niezaprzeczalnym atutem tych powieści jest nie tylko postać głównej bohaterki – Joanny, ale – przede wszystkim – aura, jaką wokół siebie roztacza. Ten pozorny rozgardiasz, przypadkowość, a także mnóstwo humoru sytuacyjnego, sprawiają, że nie da się pomylić tej stylistyki z żadną inną. Przy tym zawsze, z żelazną konsekwencją i nieubłaganą logiką, wszystko w tych kompozycjach zmierza do ustalonego końca. Parafrazując jednego z prekursorów opisywanego gatunku: w szaleństwie pani Joanny bez wątpienia jest metoda.
Teraz słowo jeszcze o bardziej współczesnych kryminałach.
Czytuję, oczywiście. Katarzynę Bondę, Remigiusza Mroza i Wojciecha Chmielarza mam dość dogłębnie przewertowanych. Najbardziej przypadły mi do gustu chyba powieści Zygmunta Miłoszewskiego, zwłaszcza Domofon i cykl o Teodorze Szackim.
W zasadzie na rodzimym gruncie naprodukowano tego tak dużo, że nie sposób przeczytać wszystkiego, więc pewnie jakieś perełki mi umknęły.
Tym, co mnie z lekka zniechęca, jest pewnego rodzaju sztampowość. Oraz fakt, że nad dobrze zarysowaną intrygę za często wybijają się okrucieństwo, drastyczność i zbyt nachalnie eksponowane życie prywatne dedukujących bohaterów. Motyw osobistej wendetty może i jest interesujący, ale – nie ciągle, do chole…stazy jasnej.

Na deser zostawiłam sobie niekwestionowaną i, w moim odczuciu, nie do zdetronizowania, Arcymistrzynię Polskiego Kryminału – Helenę Sekułę.
Pierwszy raz zetknęłam się z Nią jeszcze w czasach wczesnego nastolęctwa i Siedem domów Kuny pochłonęłam [nie – żeby nie jedząc i nie śpiąc, aż tak długie to nie było, ale…] jednym tchem. O intrydze, kunszcie pisarskim, klimacie nie będę się rozpisywać, napomknę za to, że wiąże się z tą lekturą pewna dość zabawna historia. Nie jest specjalnie zawiła, a sprowadza się do tego, że tak bardzo spodobało mi się imię jednego z bohaterów, iż pomyślałam sobie, że chciałabym, by mój przyszły mąż nosił właśnie takie. Dodam, że było bardzo oryginalne, a jednak… wyprofetowałam je…
Tyle prywaty.
Nie muszę chyba zaznaczać, że strawiłam wiele sił i czasu, by poznać cały dorobek Władczyni Mojego Serca. I – nigdy, przy żadnej z Jej książek nie poczułam się rozczarowana.

cóż

osoba o której tak niewiele
wiem tyle może tylko że
uwielbia być wiecznie niezadowolona
żąda wyłączności na empatię bliźnich
rozkoszuje się rolą poszkodowanej
upaja się poczuciem krzywd własnych
wyolbrzymia siłę auto-pecha
nie szuka rozwiązań nie chce ich