Obrazki. Karol.

Kominkowy zegar wystukiwał myślom rytm. Jego tykanie wywoływało w pamięci obraz odbijającego się od batutu klauna: hej hop! hej hop! hej hop!
W tle szurało wahadło dużego zegara: tynt, tynt, tynt, tynt. Na półtora hejhopa przypadało jedno stateczne tynt.
To idiotyczne – pomyślała i próbowała uwolnić się od muzyki cykadeł. Nie na wiele się to zdało. Mniejszy wybił właśnie cztery płaskie dong! zyt zyt zyt zyt…, a większy kontynuował dźwięcznym bam! bam! bam! bam!.
Spojrzała w okno. Na zewnątrz robiło się jasno. Przez uchylony lufcik wdzierało się życie ulicy. Gdzieś w oddali odezwała się sowa, przeleciała wrona, zapachniało mokrym żwirem.
Burza zmusiła ją do wyjścia z łóżka, zamknięcia balkonu, zejścia na dół i przytulenia psa, który trząsł się, przerażony hukiem. Zimne strugi deszczu orzeźwiły ją i przegnały sen. Od jakiegoś czasu źle sypiała, a kiedy udało jej się zapaść w grząski majak – męczyła się i zrywała na lada szmer.
Doszła do wniosku, że nie ma sensu się kłaść. Poszła do kuchni, wstawiła wodę na herbatę i udała się do łazienki. Zrzuciła pidżamę i omijając starannie wzrokiem swoje odbicie w lustrze, wzięła szybki prysznic. Włożyła przygotowaną wcześniej bieliznę, jagodowe dżinsy, białą bluzeczkę i białe skarpetki. Ubranie wisiało na niej, ale przynajmniej nic z niczym się nie gryzło. Przeszkadzała jej świadomość, że jedna część garderoby mogłaby nie pasować do drugiej. Kolorem, krojem bądź fakturą…

Przeczesała włosy, spięła je na czubku głowy i zamotała w zabawny koczek. Nie zrobiła makijażu. Po umyciu zębów wklepała niedbale trochę kremu w policzki i czoło. Pachnące psem nocne łaszki wrzuciła do kosza z praniem i z ulgą opuściła łazienkę.
Zaparzyła herbatę i zjadła kromkę chleba. Nie znosiła palić na czczo.
Z filiżanką i popielniczką weszła do pokoju i usadowiła się w szerokim fotelu.
Upiła łyk herbaty i zapaliła papierosa. Ten pierwszy haust dymu zawsze wywoływał lekki skurcz krtani. Odchrząknęła i ponownie zaciągnęła się dymem.
Spojrzała na laptop.
Było dwa kwadranse na piątą, gdy zdecydowała się go włączyć.
Chwilę zajęło jej przeglądanie aktualności. Wreszcie sprawdziła pocztę.
Jest! – ucieszyła się, a ciało przeszył lekki dreszczyk. Była zła. Od jakiegoś czasu starała się nie dopuścić do siebie myśli, że coś, co uważała za niewinną paplaninę, stało się czymś więcej. Przyjemnością?
Przebiegła wzrokiem cztery krótkie wersy i uśmiechnęła się nieznacznie.
Czy on nigdy nie sypia? – zadała sobie w myśli pytanie i wzruszyła ramionami.
Co mnie to obchodzi! – zreflektowała się obłudnie, bo obchodziło ją. Bardziej niż chciała przyznać…

Zgasiła papierosa i zaraz zapaliła następnego. Poczuła w ustach charakterystyczną gorycz i skrzywiła się nieznacznie. Wypuściła kłąb dymu i przyglądała się, gdy majestatycznie odpływał w kierunku drzwi.
To zaczęło się jakiś czas temu. Początkowo tylko tam zaglądała. Czytała i nie miała odwagi się odezwać. Wszyscy uważali ją za elokwentną i przebojową, ale w gruncie rzeczy była nieśmiała i nawiązywanie relacji dużo ją kosztowało.
W końcu jednak przemogła się.
Nie pamięta już, kiedy zaczęli komunikować się prywatnie. Najpierw były to niezobowiązujące uwagi merytoryczne. Wraz z upływem czasu stawały się coraz bardziej intymne. Wreszcie…
Ten pierwszy wiersz, który napisał tylko dla niej, przyprawił ją o atak paniki.
Nie odzywała się ponad miesiąc, wmawiając sobie, że nie jest gotowa na żadne uczuciowe akrobacje…

Pochyliła głowę i w zadumie oddzielała zagaszonym filtrem popiół od niedopałków. Kiedy wypucowała środek popielniczki, ocknęła się i spojrzała w okno. Dorzuciła piąty niedopałek do równiutko ułożonej reszty i zamrugała nerwowo.
Mężczyzna, z którym była przez ostatnie lata doszedł do wniosku, że jest zbyt młody na zakładanie rodziny i oznajmił jej to bez ogródek. Może gdyby nie dodał, że wcale nie jest pewien, czy to z nią chciałby spędzić resztę życia – jakoś by sobie poradziła z tą jego niechęcią do małżeństwa.
Dodał jednak i uznała, że nie chce tracić czasu na niepewny związek.
Był naprawdę zdumiony, gdy poprosiła, by się wyprowadził i oddał klucze.
Kiedy zrozumiał, że mówi poważnie, próbował obrócić wszystko w żart, ale było już za późno. Słowa padły i nic nie było w stanie wymazać ich z jej pamięci.
Rozstali się więc, a choć twierdził, że jeszcze za nim zatęskni i poprosi, by wrócił – nie poprosiła. Gdy już przywykła do myślenia ja zamiast my – odczuła nawet pewne zadowolenie. I… ulgę. Dopiero po czasie zdała sobie sprawę, że ona też męczyła się w tym klaustrofobicznym układzie. Że miłość – jeśli w ogóle kiedyś takie uczucie między nimi istniało – zmieniła się w przywiązanie, czy raczej – przyzwyczajenie. Po wielu dniach przestała nawet dziwić się, że on miał dosyć tej rutyny…

Mechanicznie pogłaskała psa i uniosła rękę do twarzy. Poczuła odór nikotyny, ale nie chciało się jej wstać, by umyć ręce. Wzruszyła ramionami i sięgnęła po kolejnego papierosa. Chwilę pstrykała zapalniczką nim go przypaliła i poparzyła sobie kciuk nagrzaną blaszką. Syknęła i ostrożnie odłożyła zapalniczkę na szklany stolik.
To chyba dlatego ten wiersz tak ją przeraził. Nie było w nim właściwie żadnych deklaracji. Nie padło ani jedno ważkie słowo. Nie. Z tego wiersza przebijały smutek i tęsknota. Wielka subtelność, delikatność.
Chyba tym ją właśnie ujął – subtelnością. Umiał cierpliwie, krok po kroku przygotować ją na to, co miało nastąpić.
Kiedy wreszcie odważyła się odezwać, nie czynił jej żadnych wyrzutów. Ani słowem nie napomknął o jej wahaniach, opieszałości.
Pozornie wrócili do relacji sprzed czasu, kiedy się odkrył i nawet zaczęła się zastanawiać, czy czegoś sobie nie ubzdurała, gdy dostała kolejny wiersz.
Był równie nieśmiały i enigmatyczny jak pierwszy, a przecież tak samo ciepły i znaczący.
Nie potrafiła odpowiedzieć mu tym samym – nie umiała tworzyć poezji. Jedynym jej talentem była umiejętność układania bukietów. Dopiero po jakimś czasie wpadła na pomysł, by fotografować tworzone przez siebie bajeczne kompozycje i przesyłać mu w odpowiedzi na jego wyznania…

Objęła dłońmi gorącą filiżankę i uśmiechnęła się na wspomnienie tych pierwszych, prymitywnych, pstrykanych komórką fotek. Były okropne! Nie miała pojęcia o robieniu zdjęć. O tych wszystkich niuansach, które sprawiały, że przedmiot na fotografii zaczynał istnieć.
Zrozumiał jednak i nigdy nie wyśmiał tych jej dziecinnych wysiłków. Dopiero później, gdy poszła na kurs i liznęła nieco wiedzy, pojęła, jak był taktowny i wyrozumiały.
I tak się to snuło między nimi. Początkowo było dodatkiem do życia. Potem to życie stało się dodatkiem do tego.
Wciąż jeszcze broniła się przed jakimiś wnioskami. Nie chciała precyzować tego, co ich połączyło. Wstydziła się. Może dlatego nikomu nie wspomniała o tej dziwacznej relacji. Od czasu do czasu umawiała się nawet z kimś na kawę, szła do teatru, na imprezę. A potem męczyła się i coraz częściej łapała na myśli, że chce wrócić do domu i zamienić z nim choć kilka słów.
Nie zwierzali się sobie. Ale intuicja podpowiadała jej, że jest równie nieszczęśliwy i zraniony jak ona. Że przydarzyło mu się w życiu coś paskudnego. Może to dlatego był równie ostrożny.
Początkowo nie myślała o tym, by tę znajomość jakoś urealnić. On i tak wydawał się bardziej prawdziwy niż otaczający ją ludzie. Czuła w nim życie. Dzięki niemu zaczęła dostrzegać pustkę w swoich znajomych. Ich rozmowy, gesty, reakcje były takie przewidywalne! Nie zaskakiwali jej niczym. Nudzili ją i odpychali…

Zapaliła kolejnego papierosa i zamyśliła się.
Kiedy właściwie pierwszy raz zapragnęła spotkać go naprawdę?
Usłyszeć jego głos…
Spojrzeć mu w oczy…
Poczuć uścisk jego ręki…
Początkowo były to tylko nieśmiałe przebłyski, które tłumiła, wmawiając sobie, że tak jest dobrze. Może była w niej obawa przed rozczarowaniem. Nie wiedziała, co mogłoby ją w nim rozczarować, a… bała się.
Skłamałaby, gdyby twierdziła, że nie wyobrażała go sobie. Nie wiedzieć czemu – zawsze jawił jej się jako wysoki, barczysty brunet koło czterdziestki o smagłej twarzy i niebieskich oczach. A kiedy uśmiechał się do niej pełnymi ustami, koło oczu robiły mu się delikatne zmarszczki.
Po jakimś czasie doszła do wniosku, że jest jej zupełnie obojętne, jak on wygląda. Nie zrezygnowała jednak z wyimaginowanego wizerunku. Personalizowała go, bo musiała przecież jakoś o nim myśleć.
Nadbudowała też sobie cały arsenał jego zachowań: był wobec niej szarmancki i opiekuńczy. Umiał powiedzieć niebanalny komplement. Emanował delikatnością, ale wiedział, kiedy być stanowczym i zdecydowanym. Po jakimś czasie zauważyła, że wyobraża go sobie jako całkowite przeciwieństwo ostatniego partnera. Ten wniosek trochę ją rozbawił, a trochę – przestraszył, ale nie zrobiła nic, by zaprzestać rojeń.
Czasami śniła o nim. Najczęściej gdzieś w oddali słychać było klubową muzykę, a oni kołysali się w jej rytm, wtuleni w siebie. On nie widział nikogo prócz niej. Patrzył jej w oczy, pochylał się i szeptał do ucha miłe słowa, albo odgarniał z czoła niesforny kosmyk. Potem muzyka milkła, a oni schodzili z parkietu i siadali przy kawiarnianym stoliku. On szukał jej dłoni, a ona strzepywała mu z ramienia jakiś pyłek…

Bicie zegarów wyrwało ją z zamyślenia. Spojrzała nieprzytomnie w kierunku dużego i ze zdumieniem stwierdziła, że minęła dziewiąta. Podniosła się i uchyliła okno. Zapowiadał się upalny dzień. Dotknęła touchpada i wygasły ekran rozbłysł. Pochyliła się i ponownie przeczytała powoli wiadomość. I jeszcze raz. I jeszcze.
Po jakimś czasie nauczyła się smakować tę jego poezję. Już nie tylko przebiegała wzrokiem linijki tekstu, ale zatrzymywała się dłużej przy każdym słowie, wpatrywała się w nie, powtarzała. Czytała półgłosem, rozpłaszczała je na języku, smakowała. Starała się z tych krótkich zdań wyczytać maksimum treści. Zastanawiała się nad kompozycją, układem wyrazów, rytmem…
Właściwie każdy z nich mogła powtórzyć z pamięci. Miała swoje ulubione, wywołujące czuły uśmiech, przyprawiające o dreszcz rozkoszy, powodujące niespokojne bicie serca.
Miała też inne – wzbudzające niepokój, wzmagające nieokreślone lęki, przywołujące nieprzyjemne skojarzenia.
Zastanawiała się, skąd w nim ta przenikliwość, umiejętność wychwytywania jej nastrojów, obaw, przeczuć…

Westchnęła i wstała. Z pustą filiżanką powędrowała do kuchni, zrobiła sobie jeszcze jedną herbatę i wróciła na fotel.
Cieniutka porcelana parzyła palce, więc odstawiła filiżankę na spodeczek i ułożyła się wygodniej w fotelu. Był duży i szeroki, więc swobodnie mogła przerzucić nogi przez poręcz. Wparta w siedzenie jeszcze raz sięgnęła po laptop. Przebiegła wzrokiem poprzednią wiadomość i serce znowu wykonało śmieszną woltę, a gardło ścisnął niepokój. Przymknęła oczy.
Długi czas wydawało jej się, że to, co się między nimi dzieje jest takie niezwykłe i podniecające właśnie dzięki tajemniczości. Fascynował ją. Nie tylko umiejętnością przeczuwania jej najskrytszych odczuć. Także nieograniczonymi możliwościami dla wyobraźni. Mógł być każdym. Każdym! I ona także. Trudno powiedzieć, czemu nigdy nie zabrnęli w tematy, które pozwoliłyby coś wyjaśnić. Rzucić jakieś światło na to, kim oboje naprawdę są. Chyba taka wiedza nie była im potrzebna. Ich porozumienie opierało się na zupełnie innych zasadach. Miała wrażenie, że ten brak praktycyzmu związał ich bardziej niż najbardziej rzeczowa rozmowa. Przynajmniej… ją związał.
Wszystko to zdawało się być trochę nierealne i przez to – tak fascynujące. Nigdy wcześniej nie czuła się tak bezwstydnie anonimowa i jednocześnie tak przynależąca do drugiej osoby. Czasami, gdy przyglądała się swojemu psu, odnajdowała w sobie jego oddanie. Bezwarunkowe. Bezkrytyczne. Przerażało ją to, a jednocześnie sprawiało jakąś perwersyjną, bliżej nieokreśloną przyjemność. Nie miała pojęcia, czy on odczuwa podobnie, ale hodowała w sobie nadzieję, która z biegiem czasu zamieniała się w pewność, że – tak…

Uniosła powieki i spojrzała na kostki u nóg. Poruszyła niemrawo stopą. W ustach czuła suchość po kolejnym wypalonym papierosie, ale nie chciało jej się zmieniać pozycji, by sięgnąć po herbatę. Przeciągnęła się leniwie i powieki opadły.
Pomyślała, że dobrze byłoby zająć się wreszcie przygotowaniami, ale i to nie skłoniło jej do działania. Po prostu półleżała w leniwcu i w myślach robiła przegląd ubrań.
Przyszedł przecież moment, gdy zapragnęła czegoś więcej. To stało się chyba jakoś w tym samym czasie, gdy zobaczyła na ulicy tego mężczyznę, któremu poświęciła kilka ostatnich lat swojego życia. Stał pod sklepem i wyglądał na zagubionego. To było żałosne i może przypomniało jej ich początki. Zapragnęła nagle podejść i powiedzieć mu kilka miłych słów. Nie myślała o niczym konkretnym. Po prostu chciała się zachować po ludzku. Ze względu na stare czasy.
Nie zdążyła. Nagle dostrzegła podążającą w jego kierunku kobietę. Na odgłos jej kroków on odwrócił się i rozpostarł ramiona. Kobieta wpadła w nie, a on uniósł ją do góry i patrzył w jej roześmianą twarz. Potem postawił kobietę na ziemi.
To wtedy poczuła bolesne ukłucie zazdrości. Na nią nigdy nie patrzył w ten sposób. Jej nigdy nie oderwał spontanicznie od ziemi. A potem dojrzała nienaturalnie wydęty płaszcz tamtej. Pociemniało jej w oczach. Odwróciła się i uciekła stamtąd z myślą, której wstydzić się będzie chyba do końca życia.
Kilka ulic dalej uświadomiła sobie, że przecież on nic jej nie obchodzi i nawet zdumiała ją ta nagła wcześniejsza zapiekłość. Dopiero, gdy zrozumiała, że nie chodziło o nich, ale o sytuację, której nie dane jej było nigdy przeżyć – uspokoiła się…
To tego dnia nieśmiało napomknęła o zrobieniu następnego kroku…

Czuła ból w całym ciele. Poruszyła się niezgrabnie i doznała wrażenia, że spada. Oprzytomniała na podłodze. Z trudem udało jej się podnieść. Rozcierała zdrętwiałe nogi i ramiona. Zerknęła na wielki zegar i zamarła. Było południe. Pokuśtykała do łazienki.
Tym razem to on zamilkł. Czekała. Początkowo cierpliwie, ale z każdym dniem jej spokój malał. Wielekroć pisała wiadomości, które kasowała, bo wydawały się głupie albo agresywne. To prawda, że nie umiała powstrzymać się od napastliwego tonu, czynienia mu wyrzutów, ponaglania go. Czasami dawała wyraz swojej tęsknocie, próbowała brać go na litość, wzbudzić poczucie winy. Te w płaczliwym tonie były chyba jeszcze gorsze.
Na szczęście miała choć tyle rozsądku i silnej woli, by niczego nie wysłać. W końcu postanowiła zachować się tak jak on – dać mu czas na ochłonięcie. Uznała, że to mu się należy.
I kiedy straciła już nadzieję, on – odezwał się wreszcie.
Nie schował głowy w piasek, jak ona po tym pierwszym wierszu. Po prostu zaproponował miejsce i czas spotkania.
Zgodziła się…

Po kąpieli poczuła się lepiej. Gorąca woda zniwelowała ślady zmęczenia i efekty niewygodnej pozycji. Czuła się prawie wypoczęta.
Owinięta w gruby szlafrok przeszła do garderoby i rozejrzała się.
Chciała być piękna. Dla niego.
Postanowiła zrobić na nim wrażenie. Długo przeglądała zawartość szaf, nim zdecydowała się na rewelacyjnie skrojone dżinsy, które eksponowały jej długie nogi i ładną pupę. Do tego wybrała wesołą bluzeczkę podkreślającą talię, w kolorach czyniących jej karnację ciepłą i rozświetloną. Zrobiła dyskretny makijaż i ułożyła włosy. Niedawno zdecydowała się na nową fryzurę i odsłonięcie karku dało niespodziewanie dobry efekt – wyglądała świeżo i dziewczęco. Kształt włosów uwydatnił oczy i usta.
Zgrabne buciki na niedużym koturnie dopełniły stroju.
Przyjrzała się sobie z aprobatą, bo duże lustro mówiło, że jest radosną, sympatyczną kobietką.
Nie była ładna, ale umiała zrobić się na efektowną. Miała dużo uroku i to wystarczało, by mężczyźni uważali ją za atrakcyjną…

Wzięła taksówkę i pojechała na dworzec. Torba, w której zmieściła kilka niezbędnych rzeczy, mogła z powodzeniem udawać dużą torebkę. Nie chciała, by pomyślał sobie, że liczy na nie wiadomo co. Gdyby jednak liczył on – wolała być zabezpieczona.
Na szczęście miejsce spotkania nie okazało się zbyt odległe. Podróż miała trwać trochę ponad dwie godziny.
Tłoku nie było, więc rozsiadła się wygodnie i zatopiła wzrok w mijanych krajobrazach. Jakoś wcześniej nie zdarzyło jej się podróżować w tę stronę, więc widoczki były interesujące. Obserwowanie ich pozwalało oderwać myśli od spotkania. Starała się skupić na zaokiennym pejzażu i była zdziwiona, że się jej udaje.
Zdenerwowanie dopadło ją w połowie drogi. Dopiero wtedy naszły ją wątpliwości. Panika zawładnęła nią do tego stopnia, że zdecydowana była wysiąść na kolejnym przystanku. Pewnie by to zrobiła, gdyby nie miły starszy pan, który usadowił się obok, a potem rozpoczął niezobowiązującą pogawędkę.
Nie chciała wyjść na nieokrzesaną prowincjuszkę, więc odpowiedziała. Pan był dowcipny i inteligentny i nawet nie zauważyła, kiedy jątrzące w dole brzucha napięcie ustąpiło, a zmarszczka między brwiami wygładziła się, pozwalając ustom rozciągnąć się w uśmiechu.
Kiedy pan oznajmił, że są na miejscu – była szczerze zdumiona…

Odruch uciekinierki zawładnął nią ponownie w trakcie poszukiwania taksówki. Na szczęście kierowca jakby czytał jej w myślach, bo podjechał niecałą minutę później i powiózł ją pod wskazany adres.
Oprócz zdenerwowania odczuwała coraz większą ciekawość i chociaż wcześniej była niemile zdziwiona, że na pierwsze spotkanie wyznaczył kawiarnię – teraz poczuła wdzięczność. Chyba on lepiej od niej zdawał sobie sprawę, że neutralne miejsce zadziała uspokajająco.
Wysiadła przy jednej z głównych ulic i od razu dostrzegła szyld. Zapłaciła kierowcy i odprawiła taksówkę.
Niepewnie przeszła kilka kroków i pchnęła drzwi. Ogarnął ją mrok. Rozejrzała się i dojrzała przeszklone drzwi. Ruszyła w ich kierunku. Otworzyły się automatycznie i nagle znalazła się w przyjemnym wnętrzu. Opuszczone do jednej trzeciej szyb rolety czyniły je kameralnym. Ale bez tej natrętnej duszności buduaru – okna były zbyt duże. Rozejrzała się dookoła. Nie licząc paru osób, sala wydawała się pusta. W panice wyjęła telefon i sprawdziła czas. Do spotkania pozostało jeszcze pół godziny. W pierwszym odruchu chciała zawrócić i pospacerować po ulicach, ale uznała takie zachowanie za dziecinne. Powoli ruszyła w głąb. Wędrowała alejką, wzdłuż której ustawiono niewielkie okrągłe stoliki. Na każdym z nich stał szklany dzbanuszek z cyklamenem. Wyglądało to efektownie i powiedziało jej, że lokal należy do ekskluzywnych. Szła, rozglądając się dyskretnie, aż trafiła na stolik ukryty wśród skrzydłokwiatów. Uznała, że towarzystwo roślin dobrze jej zrobi. Usiadła i pogratulowała sobie wyboru – miejsce okazało się dobrym punktem strategicznym: sama prawie niewidoczna – mogła obserwować drzwi i wchodzących przez nie gości. Po chwili zjawił się kelner, więc zamówiła kawę.
Początkowo była zbyt spięta, by pomyśleć, że on powinien był przewidzieć jej wcześniejszy przyjazd i czekać na nią. Kiedy jednak upiła kilka łyków zadziwiająco dobrej kawy i zażenowanie ustąpiło miejsca rozsądkowi, poczuła coś na kształt rozczarowania. Nawet jeśli zazwyczaj bywał punktualny, dziś powinien zrobić wyjątek i nie narażać jej na frustrującą sytuację.
W odruchu buntu wyjęła telefon i znalazła jakąś ogłupiającą gierkę. Postanowiła, że kiedy się wreszcie zjawi, okaże mu swoje niezadowolenie…

Gierka okazała się na tyle wciągająca, że nie zauważyła upływu czasu. Gdy ponownie zerknęła na zegarek, minął kwadrans od umówionej pory. Zatrzęsło nią.
A to gbur! – pomyślała ze złością i zaczęła rozglądać się za kelnerem. Postanowiła zapłacić i nie czekać ani minuty dłużej. Zajrzała do torebki w poszukiwaniu portfela. W zdenerwowaniu nie mogła go odnaleźć. Skupiona na tej czynności nie usłyszała, gdy ktoś podszedł do stolika. Dopiero, gdy padł cień, zniecierpliwiona uniosła głowę. Przed nią stała drobna blondyneczka, którą zauważyła podczas wędrówki przez salę. Zrobiła uprzejmą minę i spojrzała na dziewczynę pytająco.
– Jestem Karol… – usłyszała cichy, przyjemny głos. – To znaczy… Karolina…

Obrazki. Dominik.

Nocny świat oglądany przez taksówkowe okno zawsze wygląda trochę dziwacznie.
Zwłaszcza, gdy jeszcze parę godzin wcześniej mrużyło się oczy przed blikującymi plamkami turkusu harcującego na rozhuśtanym Jeziorze i pozwalało słońcu błądzić po wypukłościach nagiego, pachnącego roztartym tatarakiem ciała.
Jeszcze masz styl i makijaż… – wybrzmiewa we mnie, gdy na świetlną mapę miasta nakłada się sitodruk odbitej we wklęsłej powierzchni twarzy.
Jeszcze wciąż grasz to, co chcesz… – kontynuuje natrętnie, by niespodzianie zakończyć żałosną nieco i dawno zapomnianą konkluzją:
Dancing Qeen…
A księżyc wcale nie jest papierowy – zauważam przekornie, bo natychmiast iskierka przeskakuje na słowa kolejnego tekstu Kondratowicza.
I całkiem dobrze trzyma się nieba – droczę się, by zagłuszyć łzawe grande finale zbyt dosłownie wpisujące się w wyświetlany właśnie kadr:

Znów taksówką sama jadę w świat,
w którym nie liczy się nic
prócz paru szaleństw i bzdur.

Nim na dobre grzęznę w depresyjnych ołowiach, widmo za oknem całkowicie odwraca moją uwagę.
Nie do wiary! To on. To naprawdę on! Nie sądziłam, że jeszcze kiedykolwiek się spotkamy…
Kurs dobiega końca. Płacę rozgadanemu kierowcy, który całą drogę przynudzał opowieściami o siostrze szwagra, wymuszając na mnie pomruki z rodzaju:
no no! aha… co pan powie?.
Wysiadam.
Stoi pod wielkim kasztanowcem i zaciąga się dymem.
Nie potrafię się powstrzymać, by nie przejść obok.
Tak. Jestem ciekawa jego reakcji. Zastanawiam się, czy mnie pozna. Parę kroków wystarczy, bym zrozumiała, że kompletnie mnie nie pamięta. Może to i dobrze.
Wchodzę do kawiarni i idę na górę. Stolik, który zarezerwowałam, okupuje nastoletnie trio. Podchodzę i wymownie wskazuję tekturkę z napisem:

REZERWACJA

Gapią się, udając, że nie rozumieją. Nie mam zamiaru dyskutować. Wzruszam ramionami i schodzę na dół.
Nim ponownie docieram na miejsce, stolik jest wolny, a właściciel wylewnie mnie przeprasza.
Z niesmakiem wysłuchuję jego kajań. Jeśli już koniecznie musi, czego nie jestem wcale taka pewna, zwykłe przepraszam w zupełności by mi wystarczyło.
Dobrze chociaż, że nie rwie się do całowania rączek. Chyba nie zdołałabym nie wyrwać mu ich i nie obetrzeć odruchowo. Ani powstrzymać grymasu obrzydzenia.
Właściciela cechuje ekspresja wodogrzmotu. Niestety – to nie metafora.
Dziękuję mu, na wszelki wypadek chowając ręce za siebie. Odchodzi wreszcie, przyjąwszy wcześniej zamówienie, a ja mogę zająć strategiczną pozycję.
Lubię słuchać stąd muzyki. Wędrujące ku górze dźwięki brzmią lepiej niż między spłaszczającymi je ścianami.
Odkryłam to miejsce tak dawno temu, że wśród personelu funkcjonuje jako moje. To nawet miłe, że trzymają je do ostatniej chwili nawet, kiedy nie dzwonię.
Zaglądam tu, zresztą, często. Przeważnie siedzę sama. Dzielenie uwagi między nieustannie brzęczących rozmówców a muzyków rozprasza mnie.
Dziś szczególnie zależy mi na samotności. Rzadko mam okazję, by posłuchać dobrego saksofonisty.
Światła przygasają, głosy cichną, a na scenie zaczyna się ruch.
Skinieniem głowy dziękuję kelnerce za przyniesioną herbatę i wracam do obserwowania sceny.
Jakoś nie dziwi mnie, gdy facetem z saksofonem okazuje się on.
Przypadki nie istnieją…
Przyglądam się jego sylwetce odcinającej się od jasnozielonego tła draperii. Dobrze skrojona marynarka nie jest w stanie ukryć muskulatury uniesionych rąk manipulujących przy wywiniętym rurowym korpusie…

Ręce są ważne. Palce błądzące po chropawościach pulpitu nieustannie, ale nie – nerwowo. Kreślące koła i spirale. Pieszczące szyjkę saksofonu, by rozbujać resztę ciała do rytmu intermezza z Artezjanki Bizeta.
Kiedy otwiera oczy i trafia w pustkę, kaskadowy, szaro-miedziany dźwięk uskakuje na ułamek sekundy, by wraz z odnalezieniem pożądanego widoku wskoczyć na swoje miejsce.
Kończy efektownym glissando i przechodzi płynnie do suity z Hary’ego Janosa.

Wsłuchuję się w pierwsze frazy znanej melodii przefiltrowane tubą altowego saksofonu. Nie mogę się doczekać dalszego ciągu.
Jestem ciekawa, dokąd mnie powiedzie.
Interesująco snuje swoją opowieść.
Choć chyba brakuje mi nieco folkowego zacięcia, które zapamiętałam z operowej wersji Kodalyego.
A może to kwestia uprzedzeń. Ponieważ jego interpretacja jest doskonała. Taki efekt osiąga tylko Artysta przez wielkie a, który ma tak opanowaną technikę, że może o niej zapomnieć i skupić się na czarach z tematem.
Początek sprawia, że czuję się nieco zawiedziona. Zbyt to wszystko zegarmistrzowskim mi się jawi. Jakby nawet odgięcie małego palca miał wyliczone z aptekarską dokładnością…

*

Finiszuje efektowną improwizacją No women no cry Marleya i schodzi ze sceny.
Oklaski wdzierają się między wibrujące jeszcze w powietrzu dźwięki, szarpiąc iluzoryczną membranę.
Milczenie saksofonu nie przerzedza tchnącej mandarynkową nutą liści kaffiru, gęstej od emocji atmosfery.
Staje się kolejnym elementem kreacji. Kontynuacją granej na wewnętrzny użytek etiudy.

Nie sądziłam, że będzie mnie w stanie zainteresować cokolwiek poza brzmieniem. A już na pewno nie anatomiczne szczegóły.
A jednak.
Ruch ramion przywodzi mi na myśl taniec Marleny Dietrich z Maroka, a miękko rozkołysanych bioder nie powstydziłby się jedyny seksowny mężczyzna w rajtuzach – Niżyński.
Jest też coś niebywale pociągającego w geście, którym dotyka klawiszy. Niemal perwersyjnego chwilami. A na pewno czułego aż po kres intymności.
Nie myślałam, że spotkam jeszcze mężczyznę o tak ponętnym ruchu palców.
Do tej pory uważałam, że ta umiejętność zarezerwowana jest wyłącznie dla rzeźbiarzy i… piekarzy.
Żałuję, że lorgnon to już tylko rekwizyt przebrzmiałej epoki. Ileż wrażeń mogłoby dostarczyć mi podpatrywanie, jak czyni się muzyka. Czuję się pozbawiona wzrokowego bodźca i przez to – paradoksalnie – niedosycona.
Na szczęście uczucie zawodu nie odbiera mi zdolności obserwacji…

*

Każdy kolejny krok wprawia go w coraz większe onieśmielenie. Rozgląda się po sali i podchwytuje spojrzenie, które magnetyzowało go podczas całego występu. Bez którego tracił poczucie równowagi, a dźwięki rwały się i plątały, gmatwając myśli i myląc, znaną przecież na pamięć, ścieżkę między przyciskami. Nie odrywając wzroku od jej oczu, wędruje między stolikami do wyjścia.

Pozwalam mu jeszcze chwilę czuć tę więź, która niechcący nawiązała się między nami w trakcie występu.
Kontakt urywa się, gdy znika w wąskim przejściu. Przyglądam się, jak sunie – wyżęty, jakby raptem uszło z niego powietrze.
Ta nagła metamorfoza mnie bawi. A jego w niezwykły sposób uczłowiecza. Pewnego siebie kreatora zmienia w zagubionego, wyrwanego z kontekstu debiutanta.
Mimo tego jego chód wciąż nie traci miękkości, a ciału nie można odmówić gibkości nieświadomego własnego uroku kocura. Drapieżnika, który podczas rzadkich chwil zabawy pozwala swoim mięśniom na całkowite odprężenie.
Nie jest młody, ale ma w sobie coś chłopięcego, co dziwi tym więcej, że postury jest atletycznej. Bardziej pasowałby do teamu ciężarowców niż na muzyczną scenę. A przecież w sportowej marynarce i dżinsach wcale nie wygląda jak przebieraniec. Więcej – trudno wyobrazić go sobie w bardziej odpowiednim stroju,
który dodaje mu, zaskakującej – jak finezja u chirurga o grubaśnych, wykoślawionych paluchach – gracji.

*

Chwyta klamkę i energicznie otwiera drzwi. Chłodne powietrze koi osmagane ciepłymi oddechami policzki. Rozgląda się i dostrzega schody. Są strome, ale wspina się, przeskakując bez większego trudu po kilka stopni. Od razu odnajduje interesujący go stolik i jedyną ważną tego wieczoru twarz. Waha się, ale desperacja bierze górę nad odruchem natychmiastowej ucieczki. Lawiruje wśród nonszalancko porozstawianych siedzisk.

Dobrze, że myśli wciąż jeszcze pozostają własnością myślącego.
Jest tu. Nim wychyna z wąskiego przejścia, wiem, że się pojawi. Miewam czasami takie irracjonalne przeczucia.
To irracjonalne nie jest.
Odgadłam ciąg dalszy, gdy tylko spojrzał w moim kierunku. To mnie obrał sobie na prima spectatora. Mam wrażenie, że nieświadomie.
Może po prostu odnajduje we mnie coś swojskiego, a przez to bliskiego i bezpiecznego.
Zawsze łatwiej wywnętrzać się przed kimś życzliwym, a choćby tylko – znajomym.
Każdemu zależy na zrobieniu dobrego wrażenia. Szczególnie pierwszego.
Mężczyźni przeważnie zyskują aprobatę obu płci niemal natychmiast.
Kobietom jest trudniej. Powiedziałabym nawet, że sympatia kobiet względem nowo przybyłej bywa odwrotnie proporcjonalna do sympatii obecnych mężczyzn.
On również ją dostaje. Trochę na kredyt…

*

Oddaje ukłony i uśmiechy mijanym gościom lokalu. To jeden z elementów tej profesji. Nie zmusza się do tego rodzaju gestów. Naprawdę lubi bezpośredni kontakt ze słuchaczami. Nieczęsto się do tego przyznaje, ale tak naprawdę woli grać w klubach. Są mniej bezosobowe niż duże sale. Lepiej mu się występuje w kameralnym otoczeniu.
Dociera w końcu do wybranego wcześniej stolika. Przysiada na odsuniętym krześle i odkłada instrument. Sięga do kieszeni po papierosy. Ma kłopot z zapalniczką, ale po kilku potrząśnięciach może wreszcie wypełnić płuca dymem.
Z każdym haustem spływa na niego spokój. Odpręża się. Odwraca nieznacznie głowę i obserwuje interesujący go profil. Z bliska wydaje mu się równie atrakcyjny.

To także przeczuwam którymś tam, niezdefiniowanym zmysłem.
Jak i zainteresowanie, którym obdarowuje akurat mnie.
Nie chcę tego – wzdragam się.
I natychmiast przychodzi refleksja: na pewno?
Czy nie nazbyt pochopnie odżegnuję się od odruchów życzliwości?
Odruchów, o których informuje mnie, używając niewerbalnego kodu, choć wydaje mu się, że wciąż pozostaje poza zasięgiem mojego rozumienia, co w nim zachodzi.
Czy naprawdę szczerze?
Nie.
To niekonwencjonalne zainteresowanie pierwszy raz od bardzo dawna wywołuje emocje. Nieważne – pozytywne czy negatywne, istotne, że w ogóle – jakieś.
Nagle znieczulający stan hibernacji ustępuje miejsca odczuwaniu…

*

Lokuje się w niszy stworzonej przez dwie stykające się barierki. Jest niemal niewidoczny. To daje mu poczucie bezkarności. Niewidziany – może patrzeć.
Noc jest ciepła, ale po duchocie dolnej sali wydaje się być chłodna i rześka. Olbrzymi lipcowy księżyc wyznacza złotawy szlak między dachami kamienic.
Bezwiednie sięga po kolejnego papierosa, unosi do ust i przypala. Drugą rękę kładzie mimochodem na saksofonie i odruchowo bawi się jedną z klapek.

Może powrót dawnej percepcji sprawia, że zaczynam dostrzegać rzeczy, które od jakiegoś czasu starałam się ignorować. Z lepszym lub gorszym skutkiem, ale – odsuwałam niektóre spostrzeżenia na jakieś tam, bliżej niesprecyzowane potem. Chyba znowu po prostu mi się chce. To pewnie dlatego, patrząc na jego muskające saksofon palce, doznaję nagle wrażenia, że właśnie jestem świadkiem rozmowy między dwiema przenikającymi się na wskroś istotami. Dialogu, w którym dwa odrębne jestestwa stają się jednością, nie zatracając swoich tożsamości. A nawet – przeciwnie – w tym zespoleniu dopiero indywidualizmem eksplodują…

*

Nadejście kelnerki zmusza go do oderwania ręki i odwrócenia głowy. Składa zamówienie i chwilę wodzi wzrokiem po obrośniętych bluszczem ścianach. Jego czoło marszczy się i wygładza pod wpływem podejmowanej właśnie decyzji. Wstaje nagle i podchodzi do sąsiedniego stolika. Pochylone głowy unoszą się, a twarze rozjarzają uśmiechami. Przeczekuje małe zamieszanie z powitaniem i zestawianiem stolików i sadowi się na upatrzonym wcześniej miejscu. Jest usatysfakcjonowany.

Patrzę, jak wyraz skupienia ustępuje miejsca beztrosce. Zadowolenie wypływa z niego niby hydrazyna i nie mogę powstrzymać uśmiechu. Nie myślałam, że siedzenie obok mnie może być atrakcją wieczoru. Nie staram się być wredna. Raczej zdumiewa mnie, że jeszcze komuś się chce. Wykonywać manewry. Zabiegać.
Nie jest to nieprzyjemne. Sama jestem zaskoczona, ale nie jest to nawet obojętne.
Nie, żebym od razu traciła zmysły i wołała o sole trzeźwiące, ale ze wszystkich osób od pół godziny okupujących mój stolik, jego bliskość jest najmniej niemiła…

*

Przysłuchuje się rozmowie. Od czasu do czasu wtrąci parę słów, ale uczestniczy raczej na pół gwizdka. Jest zajęty. Obserwowaniem. Uświadamia sobie, że to trudne i jednocześnie zdaje sobie nagle sprawę, że krzesło, na które polował, nie jest wcale tak atrakcyjne, jak mu się wydawało. Niemal dotyka wprawdzie jej ramienia, ale pozycja sprawia, że nie widzi oczu, a na kontakcie wzrokowym zależy mu najbardziej.

Ze stoickim spokojem znoszę kolejną fazę na chęć pobycia ze mną, a nie – przy mnie. Dziwię się nawet trochę, bo prawie nie irytuje mnie tym, że szuka fizycznego kontaktu. Wierci się, jakby pragnął zwrócić moją uwagę. Zdaję sobie z tego sprawę, ale stwarzam dystans.
Świadomie.
Nie chcę, by widział moją twarz z tak bliska.
Nie ma we mnie kokieterii ani lęku przed dostrzeżeniem mankamentów urody.
Nie o to chodzi.
Zbyt mało czasu upłynęło od jego występu.
Wciąż jeszcze czuję się skrępowana przeżyciem, które we mnie uruchomił i boję się, by nie odczytał jego śladu w twarzy. By nie zrozumiał wszystkiego opacznie i nie wziął tego, co jest efektem gry za wrażenie wywołane jego osobą.
Bo ja to oddzielam.
Ale tłumaczenie mu tego jest ponad moje siły.
Wolę już wyjść na arogantkę…

*

Wreszcie zjawia się kelner z zamówieniem, ma więc pretekst, by obrócić się w pożądanym kierunku i prawie otrzeć o jej wyprostowane plecy wspartą na drewnianej ramie krzesła ręką. Sięga po swoją szklankę i niechcący potrąca saksofon. Jej dźgnięte znienacka przedramię odrywa się od podłokietnika i unosi w obronnym geście, a na twarzy pojawia się pełne protestu zaskoczenie.
Bąka słowa przeprosin i z niedowierzaniem przygląda się rozciągającym się w uśmiechu ustom. Mimicznemu wykrzywieniu towarzyszy krótkie parsknięcie i niemal bezdźwięczny śmiech, który i jego prowokuje do roześmiania się.

Stawia w końcu jednak na swoim.
Przecież!
Mam jeszcze chwilę, nim obrócę się i znajdę się z nim twarzą w twarz.
Jestem mistrzynią w pośpiesznym zakładaniu masek, więc na pewno zdążę i tym razem.
W gruncie rzeczy tak niewiele trzeba, by oszukać drugą osobę. Wystarczy odwrócić uwagę od newralgicznego punktu. Na przykład muśnięciem rozświetlonego saksofonu.
I już można czuć się w miarę bezpiecznie…

*

Myśli, że wyszło lepiej, niż się spodziewał. Z wdzięcznością gładzi instrument i podchwytuje cień kolejnego uśmiechu. Lekko ironicznego. Nie zraża go to. Wręcz przeciwnie – nagle nabiera śmiałości i proponuje przyśpieszony kurs gry na saksofonie. Drgnienie ust i poparta jeszcze jednym uśmiechem odmowa także go nie deprymują. Wyciąga rękę i ponawia propozycję. Na kolejny przeczący ruch głową – odpuszcza.

Kusi.
Nie powiem, że nie kusi przyłożenie warg do ustnika i sprawdzenie, co czyni ten instrument tak wyjątkowym i bliskim mu.
Kiełkuje we mnie niedorzeczne przekonanie, że wciąż jeszcze jest tam drobinka mocy, którą kuglarsko uwięził, odprawiając swoje gusła na scenie. Że na uwolnienie czeka ostatnia, niemal zastygła już kropla magicznego dźwięku.
Może jest we mnie pragnienie odkrycia sekretu zaklętego w przedmiocie.
Gdyby nie odstręczająca wizja jego zaciskających się na ustniku warg i zębów uderzających o ebonitowy wlot, może nawet uległabym pokusie…
Choćby po to, by zintegrować się z narzędziem zdolnym do kreowania emocji.
Przekonać się, jak bardzo indolentnym medium jest pióro. Moje pióro…

*

Nie pyta, czego się napije. Rozsiewający się wokół żywiczny zapach przełamany bielą chityny mówi sam za siebie. Skanduje do ucha pochylającemu się kelnerowi zamówienie i czuje ciepło muskającego go jej łokcia. Jest ciasno, więc zdają się być skazani na mimowolny kontakt. Nie przeszkadza mu to. Wręcz przeciwnie – faktura skóry przyprawia go o miły dreszczyk, wykwitający gęsią skórką, a gorzko-migdałowy zapach podsuwa skojarzenia, które wypełzają na twarz, choć wolałby, żeby tego nie zauważyła.

Rozdymające się nozdrza skutecznie odwracają moje myśli od twórczych rozterek.
Dają mi do zrozumienia więcej niż wyartykułowane deklaracje.
W tym przekonaniu utwierdzają mnie jego przygięte plecy i zagarniający ruch ramion.
Chyba nawet wolę taką reakcję od czczej paplaniny.
Słowa wywołują najwięcej nieporozumień.
Trzeba być prestidigitatorem, by fałszować kod gestów.
On tego nie potrafi.
I chyba nawet nie chce.
Czy raczej – jest w tym chciejstwie ambiwalencja.
Bo jakoś trudno mi uwierzyć, by z premedytacją kalkulował, czy bardziej opłaci mu się moja przenikliwość czy brak domyślności…

*

A przecież nie umie zapanować nad własnym ciałem. Brnie w te fantazje, podsycane wypitym alkoholem i jej bliskością.
Zazwyczaj po koncercie jest wyciszony. Szczególnie, gdy daje z siebie wszystko. Nieczęsto się zdarza, by aż tak zależało mu na przekazaniu tego, co czuje. Zazwyczaj unika autentycznych improwizacji. Porusza się po dobrze znanej przestrzeni, prawie nie pozwalając sobie na odstępstwa od wyuczonego podczas żmudnych ćwiczeń repertuaru. Właśnie to perfekcyjne przygotowanie daje mu ów pozorny luz, na który tak często nabierają się jego słuchacze.

Rozważania przerywa mi uczucie niemal zmaterializowanego niepokoju.
Nagle dostrzegam w jego zachowaniu coś nienaturalnego.
Jego mimika zdradza, że jest równie zaskoczony własnymi reakcjami.
Po tak pełnym występie powinien być wyczerpany. Zamiast błogości spełnienia wyczuwam w nim napięcie. Emanuje energią i niezdrową nerwowością. Miota się, jakby nie wiedział, co zrobić z nagromadzonymi nagle pokładami mocy. Pragnie uwolnić ją, ale sam chyba nie potrafi przewidzieć, czym by się to mogło skończyć. Boi się ryzyka. I pragnie zaryzykować…

*

Dzisiaj nie jest wyciszony.
Może to dlatego, że go poniosło. Właściwie od połowy występu wszystko było jedną wielką, bezwstydną kontyngencją. Jeszcze teraz czuje złość, że tak dał się podpuścić. I wstyd mu, że pragnienie, by zwrócić na siebie uwagę, wzięło górę nad rozsądkiem.
A przecież czuje, że dopiął swego. Zrozumiał to już w chwili, gdy pozwolił pierwszemu spontanicznemu dźwiękowi przepłynąć ponad głowami zasłuchanej publiczności.

W realnym życiu, poza sceną niczego nie da się skalkulować – nawiedza mnie myśl tak absurdalnie jałowa, że aż się żacham.
Co nie przeszkadza mi brnąć w bezproduktywne oczywistości.
Niby zawsze można próbować. Układać plany. Stosować się do z góry ułożonych harmonogramów.
Zawsze jednak przychodzi chwila, gdy wszystko rozsypuje się w proch. I każdą z tych drobinek trzeba mozolnie, pyłek po pyłku, zbierać, jeśli chce się odzyskać choć pozór kontroli nad własnym życiem.
Nie ma opcji, by zaimprowizować i bez konsekwencji ustąpić miejsca kolejnemu chętnemu na eksperymenty.
Efekty nieprzewidzianego są realne i długofalowe…

*

Niby nigdy niczego nie zakłada z góry. Ale…
Wchodząc na scenę, zawsze rozgląda się za tym jednym, jedynym słuchaczem, pod którego za chwilę zagra. Szuka z nim kontaktu i to do niego kieruje pierwsze takty. Wie, że jeśli tamten nie odwróci wzroku – jest dobrze i publiczność nie wyjdzie w trakcie występu.
Z nią jest inaczej. To chyba dlatego, że wypatrzył ją wcześniej, kiedy stał pod wiekowym kasztanem i koncentrował się przed występem. Palił ostatniego przed wyjściem papierosa i powtarzał kolejność utworów.
Przeszła obok i całe skupienie diabli wzięli.

Podążam za jego spojrzeniem i patrzę na rozświetloną koronę imponująco bujnego drzewa.
Rozpamiętuje to spotkanie pod kasztanem – dociera do mnie.
Jakby znaczyło więcej niż zrobienie paskudnego testu, który miał tylko udowodnić coś błahego.
Na swoje usprawiedliwienie mam tyle, że nie sądziłam, że będzie to takie okrutne.
Czy to zwalnia mnie od odpowiedzialności? Postanowiłam poigrać sobie z pamięcią, ani podejrzewając, że może nastąpić ciąg dalszy.
A powinnam była przewidzieć. W moim życiu wszystko ma następstwa. Niczego nie mogę zrobić bezkarnie. Każda decyzja odbija się suchą burzą z piorunami.
I nie pomaga nawet świadomość ciężaru podejmowanych decyzji. Najbłahszy wybór wywołuje trudną do zatrzymania lawinę zdarzeń.
Może jestem ulubienicą bogów, bo wzniecony we mnie ogień płonie tak intensywnie, że nie potrafię zniknąć im z oczu – pokpiwam.
Co innego mi pozostaje…
Najbardziej przykre jest to, że nie ja jedna doświadczam skutków…

*

Jeszcze teraz czuje tamten niepokój, że wcale nie przyszła, by posłuchać, jak gra. Nadal tkwi w nim okruch niezrozumiałej paniki, kiedy rozglądał się za nią po wejściu na scenę. I znowu doznaje ulgi, identycznej jak wtedy, gdy odnalazł ją wreszcie po dobrej chwili, bo wpadł na pomysł, by unieść głowę. I ponownie kiełkuje w nim tamta radość, którą odczuł, widząc ją wpatrzoną w podium. Spojrzał na nią. Nie umknęła wzrokiem. Uśmiechnęła się nawet, więc też odpowiedział uśmiechem.
Pochmurnieje, bo po kilku pierwszych dźwiękach skuliła ramiona i powoli opuściła głowę, a towarzyszący temu błysk rozczarowania zapiekł go mocniej niż siarczysty policzek.

Ile można!
Dłubać we własnych odczuciach. I babrać się w cudzych.
Próbuję znaleźć temat zastępczy.
Zerkam na niego i wpadam w kolejną pułapkę tej cholernej empatii, z którą nie wiem, co robić.
Że też on musi roztrząsać takie sprawy właśnie teraz!
Wiem, że nie zagadam tematu pierwszą lepszą błahostką. Nie, gdy ma taki wyraz twarzy.
Doskonale zdaję sobie sprawę, że poczuł się urażony moim znudzeniem. Nie zawsze potrafię ukryć wszystko dostatecznie szybko.
Poza tym, nie przyszłam tu po to, by cokolwiek udawać. Przyszłam poczuć. I nie kamuflować się. Wystarczająco często muszę być profesjonalnie obojętna.
Od nikogo nie wymaga się, by starał się nie urazić uczuć artysty znużoną miną…

*

Wciąż dygoce na wspomnienie tamtej chwili. Ponownie ogarnia go złość, że wzięła go za przeciętniaka. Za jeszcze jednego grającego poprawnie, ale bez wzlotów muzyka. Za szaraczka, który odcina kupony od dawno przebrzmiałej sławy. I nadal szaleje w nim tamta przekora, chęć udowodnienia, zmuszenia jej do ponowienia kontaktu wzrokowego, która sprawiła, że popłynął.
Rozpamiętuje tamten nagły, instynktowny impuls, który wprawił w wibracje nie tylko ciało, ale także mózg.
Żeby przerwać prowadzące donikąd dywagacje pochyla się i półgłosem pyta o smak drinka.
I znowu czuje się jak na scenie, kiedy spontaniczną ekwilibrystyką zmusił ją do wzięcia głębokiego oddechu i wolnego ale konsekwentnego uniesienia głowy.
I wreszcie myśl, której nie mógł uchwycić tyle czasu, materializuje się prostym pytaniem: czy wie, że to dla niej złamał wszystkie zasady?

Gdy tak na niego patrzę, mam niemal pewność, że uważa swój występ za wielkie ustępstwo od jego pojmowania, czym jest prawdziwa sztuka.
Czasami narzuca się sobie ograniczenia, nie bacząc na opłakane skutki – stwierdzam.
Mniej złośliwie, niż mogłoby się wydawać.
Na szczęście nie jest bufonem i w gruncie rzeczy zdaje sobie sprawę, że wyszło mu to na dobre. Przestał zachowywać się jak inżynier. Dał sobie możliwość przypomnienia, jak to było, gdy jeszcze ekspresja była ważniejsza od programu.
Wiem, że jestem wredna i trochę niesprawiedliwa. Czepiam się niuansów. Choć ja nie uważam tego za drobiazgi.
I on chyba też nie, skoro dał się ponieść, widząc moje niezadowolenie.
Chyba pora mu to jakoś zrekompensować. Niech poczuje się doceniony.
Choćby w kwestii drinków…

*

Widzi w jej spojrzeniu aprobatę, więc uśmiecha się.
Za chwilę znowu pójdzie grać.
Nie. Wcale nie musi. Chce.
Przygląda się ruchliwym figurkom krzątających się po scenie muzyków.
Nim wstaje, nachodzi go ochota, by jeszcze raz poczuć goryczkę migdałów, więc pochyla się i pyta, czy ma jakiś ulubiony kawałek. Wymienia kilka tytułów, a on oddycha z ulgą, gdy konstatuje, że większość jest mu znana, a dwa czy trzy ma nawet w swoim repertuarze.
Pragnie, żeby pytanie jak najszybciej zatarło się w jej pamięci, więc zmienia temat.
Udany gambit wprawia go w jeszcze lepszy nastrój.

Czuje się dowartościowany.
Może wreszcie uda nam się porozmawiać bez tego ciążącego od początku spotkania napięcia.
Choć przez ten kwadrans, który dzieli go od ponownego wyjścia na scenę.
Nie odpuszczą mu. Zagranie z dobrym muzykiem ma swój smaczek. Niektórzy przyjeżdżają tu właśnie po to, by pograć w nieoficjalnej części. Nie ma w tym niczego dziwnego. Ostatecznie bywają tu od lat i znają się doskonale. To nawet zabawne – obserwowanie wymyślnych kombinacji, by nie urazić się nawzajem odmową, ale jednak razem nie zagrać. Bo w tym środowisku – jak wszędzie – są układy i układziki.
Infantylne to bardzo, ale…

*

Do stolika podchodzi basista i pyta, czy nie chce z nimi zagrać.
Nie waha się ani chwili. Muzyka to jego żywioł. Po to tu, zresztą, przyjechał. Pograć.
No, może nie do końca tylko po to.
Podnosi się z przepraszającym uśmiechem i sięga po saksofon. W ostatniej chwili przed odejściem pochyla się ponownie i pyta, czy ona tu jeszcze będzie, gdy wróci. Ma ochotę poprosić, by poczekała i ta chęć rysuje się na jego twarzy. Wraz z zawstydzeniem czy może – niepewnością.
Wydaje się sobie nagle śmieszny i najchętniej po prostu by uciekł.

Każdy zachowuje się czasem jak rozkapryszone dziecko – uśmiecham się.
On też.
Przecież wiem, że chce, bym została.
I zostanę.
Nie odmówię sobie przyjemności posłuchania, jak gra. Szczególnie, gdy jeszcze chwilę temu z obojętną miną pytał o moje ulubione standardy jazzowe.
Nie zrezygnuję z wysłuchania któregoś.
Ale on o tym nie wie.
I chyba wolę, by tak pozostało.
Przynajmniej na razie…

*

Nie lubi słyszeć odmowy, więc w końcu daje za wygraną. Rzuca jej tylko jeszcze jedno, na poły proszące, na poły zawadiackie spojrzenie. Chciałby, żeby było wyłącznie zawadiackie, zdaje sobie jednak sprawę, że prośby jest w nim więcej. To peszy go jeszcze bardziej. Odwraca się zniecierpliwiony i odchodzi, bezwiednie naciskając dźwigienki w saksofonie.

Patrzę, jak oddala się, nie wykrztusiwszy w końcu prośby, którą miał na końcu języka.
Szkoda, że tak boi się spróbować.
I nawet nie musi być niedowartościowany albo zakompleksiony.
Może mu po prostu zależeć.
W zasadzie obie opcje są do bani.
Zakompleksiony facet jest na dłuższą metę nie do zniesienia. Szczególnie, gdy tę indolencję próbuje tuszować nadmierną pewnością siebie.
Nie chciałabym użerać się z takim typem prywatnie.
Dość mam tych pseuo-macho w pracy. Nieuków, którym wydaje się, że należy im się więcej z racji płci. Na szczęście szef szybko takich wyczuwa.
Nie uśmiecha mi się też nadmierne zaangażowanie. Za wcześnie…
Smyrganie miotełek po mosiężnych czynelach przywodzi na myśl przesypujące się ziarenka ryżu w porcelanowej kokilce.
Unoszę głowę i przyglądam się, jak wchodzi na scenę.
Wciąż jest w nim to tygrysie przyczajenie, które czyni go tak atrakcyjnym…

*

Jeszcze parę kroków, kilka porozumiewawczych znaków i może znowu dać upust niepokojowi, który rozsadza go od wewnątrz. Rozpoczyna łagodnym I can’t make you love me, wciąż mając w pamięci rdzawy nieco tembr głosu Bonnie Raitt, na który niespodziewanie nakłada się przejmujące zamszowym ni to tenorem ni barytonem i pieszczącymi ucho wibrującymi falsetami wykonanie Georga Michela.
Pragnie oddać te przeciwieństwa, zawrzeć je w kolejnych dźwiękach.
Jest krok za podzwaniającymi w tle klawiszami, które po chwili cichną, pozwalając mu opowiedzieć własną wersję utworu.

Zamknę oczy, aby nie widzieć,
Miłości, której nie czujesz, gdy mnie przytulasz…
A kiedy nastanie świt, zrobię co trzeba.
Daj mi czas do rana, żebym przestał o to walczyć,
A przestanę…

płynie ku mnie odrobinę skrzypiąco i od razu wracam na ziemię.
Sentymentalne kawałki zawsze działają na mnie trzeźwiąco. Nie przepadam za lukrem. Nawet w piosenkach.
Może dlatego tak przypada mi do gustu jego nieco chropawa interpretacja.
Trochę pieprzu, ciut mięty…

*

Nim przebrzmiewa ostatni dźwięk, wie, że poprowadził ją, dokąd chciał, tak jak kiedyś jego samego uwiódł swoją grą Mark Maxwell.
Nie udałoby mu się zaczarować publiczności, gdyby nie pianista.
Plączą wspólnie jeszcze kilka kawałków.
Wreszcie bębniarz podrzuca temat z No men no cry, grany trochę pod Jimmy’ego Saxa. Dołącza chętnie, zaciekawiony, jak poradzi sobie pianino.

O tak!
Stanowczo wolę ten szorstki nieco standardzik. Plumkające w tle pianino to majstersztyk sam w sobie. Nie każdy wie, że czasem brak uderzenia wybrzmiewa pełniej niż zbyt ekspresyjne walnięcie w klawisz.
A swoją drogą – nie podejrzewałam go o aż takie poczucie humoru.
Pierwszy raz naprawdę trochę się odkrył. Wyjrzał z tego szaro-burego kokonu smutasa i pokazał kilka cynobrowych plamek na skrzydełkach.
Gdybym chciała brnąć dalej w tandetną metaforykę, do której ostatnimi czasy miewam dziwne ciągoty, dodałabym, że w ogóle pokazał, że ma jakieś skrzydełka.
Zamiast tego próbuję odgadnąć z pierwszych nut tytuł następnego utworku…

*

Na deser zostawia Can you feel the love tonight, które robiło tak wielką furorę po Królu lwie, że postanowił zaaranżować numer na saksofon.
Jest zadowolony z tej interpretacji. Dzięki niej w pewien sposób zawłaszczył tę piosenkę. Jest jego. Swoboda, z którą ją wykonuje, przekłada się na jakość. Jego ciało reaguje jak żywy przekaźnik. Z każdego ruchu emanuje przyjemność. Melodia prześlizguje się po skupionych twarzach. Jest jak nieśmiały ale zalotny powiew letniego wietrzyku.

Łzawa nieco w oryginale balladka Eltona Johna nie psuje dobrego wrażenia.
Niełatwo z takiej miłości, co rośnie wokół nas wycisnąć choć odrobinę komizmu, a nawet – dramatyzmu.
Polskiemu tłumaczowi należy się seria pokłonów do samej ziemi, że nie scukrzył się w tym ulepku na amen.
Właściwie tylko jasna noc się zgadza – myślę.
Podoba mi się, że aranżacja nie narzuca zbyt nachalnie słów kasowego przeboju.
Wszystkie te zaczarowane chwile co to pomagają przetrwać, gdy niepokój nagle serce szarpie i wystarczy razem być, jakoś do mnie nie przemawiają.
To sztuka uczynić tak znany motyw niepowtarzalnym, nie deformując tematu…

*

Schodzi ze sceny, pozostawiając falującą po właśnie dogranej piosence ciszę.
Nadal nie czuje zmęczenia. Jest nabuzowany, jakby to był jeden z jego pierwszych występów, początek kariery, kiedy każdy koncert rozpamiętywał minuta po minucie, zastanawiając się, co mógł zrobić lepiej. Musiało upłynąć dużo czasu, nim nauczył się, że po wszystkim niczego nie jest już w stanie zmienić. Niby rozumiał to zawsze, ale… rozumieć a zrozumieć to dwie różne rzeczy.

Znowu patrzę zafascynowana jednością człowieka i instrumentu.
Przez chwilę doznaję wrażenia, że widzę unoszące się wokół dźwięki. Metalicznie połyskujące płatki, miękko osiadające na włosach i ramionach. Platynowe iskierki pryskające jak spod kowalskiego młota. Obłoczki puchu wydmuchiwane z dźwięcznika i wirujące niczym skrawki duszy ulatującej w przestworza.
Obraz duszy ulatującej skrawkami w przestworza nawet mnie przyprawia o mdłości.
Macham głową, by odpędzić tę wizję, nim zrobi się naprawdę nie do zniesienia.
Biorę w karby własną wyobraźnię. Nie po to trzymałam ją na uwięzi cały wieczór, by teraz pozwolić surrealistycznym fantasmagoriom zawładnąć sobą i – odpłynąć.
Żeby chociaż nie były tak tandetnie sentymentalne – ubolewam nad własnymi inklinacjami do kiczu.
Podnoszę się ze swojego miejsca i sadowię w ukrytym w półmroku kątku.
Może jego zawiedziona mina wróci mi trzeźwość myślenia…

*

Wewnętrzny niepokój jątrzy go, odkąd zniknęła z zasięgu jego wzroku. Jeszcze w połowie Can you… była tam, na górze. Wychylona lekko, z zastygłym półprofilem, wsłuchiwała się w jego grę. Nie wie, kiedy przymknął oczy. Gdy je otworzył – natknął się na pustkę. To go tak zaskoczyło, że mrugnął kilkakrotnie, nim uwierzył, że istotnie jej tam już nie ma.
Idzie teraz, ściskając saksofon, który przejął temperaturę jego ciała, i z zafrasowanym uśmiechem odpowiada półgębkiem na słowa gratulacji i komplementy. Jest zniecierpliwiony. Chmurny i sfrustrowany.

Nie. To na nic.
Nim wrócę do rzeczywistości, muszę poświęcić sobie choć parę minut.
Pochylam głowę i pozwalam doznaniom zaszaleć. Cierpliwie znoszę nagły chłód wstrząsający ciałem, który po chwili rozpełza się po skórze drobnymi ukąszeniami, i ociera urojonym szalem z materii do złudzenia przypominającej kaszmir. Wdycham zapach szafranowej melodii wciąż kłębiącej się w głowie. Słyszę chlupotanie wyimaginowanych fal i czuję na ramionach pacnięcia nieistniejących kropli deszczu.
Zaciskam powieki.
Dosyć!
W hulający po mózgu obrazek wdziera się jego rozżalenie…

*

Złości się, bo nie na takie zakończenie wieczoru liczył. Wyrzuca sobie, że nie odmówił, nie został obok niej. Na półpiętrze zwalnia kroku, jakby chciał odwlec moment rozczarowania i ten odruch irytuje go jeszcze bardziej. Przyśpiesza. Głównie po to, by udowodnić sobie, że wcale tak bardzo mu nie zależało. Nie zależy… By ona tam była. Przybiera obojętny wyraz twarzy i wbija wzrok w rozmazany odległością punkt. Sam sobie wydaje się groteskowy w tej niemej manifestacji niemocy, więc postanawia przestać się wygłupiać.

Mam wrażenie, że od schodów napływa gęsta od zawodu maź. Jego zawodu. Otrząsam się. Zmaterializowane barwy i wonie odpływają. Niechętnie ale zdecydowanie. Opanowuję skurcz mięśni wywołany dotykiem wypolerowanej poręczy krzesła.
Gwar sali znowu staje się kłębowiskiem zwyczajnych ludzkich głosów, a echo kroków bezładem, w którym przestaję odnajdować zniewalającą melodię.
Jeszcze brzęczy we mnie ten chaos doznań, ale już rozpoznaję w niechcianym harmiderze charakterystyczne szuranie jego podeszew. Rytmowi kroków towarzyszy kotłujące się w nim niezadowolenie…

*

Przed kim niby ma udawać? Przed sobą? Po co? Przecież siebie nie oszuka!
Prostuje się gwałtownie i spogląda na jeszcze tak niedawno zajęte krzesło. Jest puste.
Mimo wszystko nie potrafi ukryć rozczarowania. Krzywi usta i jego jabłko Adama cofa się gwałtownie w nagłym skurczu. Wygląda, jakby chciał przełknąć coś wyjątkowo gorzkiego.

Wiem, że za moment stanie w przejściu i nie będzie umiał zataić oznak frustracji, na którą mimowolnie naraziłam go swoim zniknięciem.
Ale znam go zbyt krótko, by opowiadać o własnych zawieszeniach.
Napływ wielu bodźców naraz przetwarzany na bieżąco przez synapsy bywa czasami kłopotliwy. Szczególnie w towarzystwie osób nieprzygotowanych.
Uśmiecham się nagle, gdy uświadamiam sobie, że jeszcze pięćdziesiąt lat temu szukano by odpowiedniej jednostki chorobowej, by jakoś to usystematyzować…
Ten uśmiech mnie odpręża.
Unoszę głowę i widzę, jak zmierza w moim kierunku.
Jeszcze mnie nie widzi…

*

Zatrzymuje się i nie wie, co zrobić z rękoma. Teraz dopiero opuszczone ramiona nadają jego posturze niedźwiedziowatości, uświadamiając w pełni, jak potężnym jest mężczyzną. Z roztargnieniem unosi saksofon i przygląda mu się przez chwilę. Waży w dłoni jego ciężar i przykłada wargi do ustnika. Nabiera powietrza. Jego klatka piersiowa nadyma się, a ramiona ponownie unoszą, sprawiając, że czuje się jak rozsierdzony basior. Ta drapieżność koliduje z pączkującym w nim rozżaleniem dziecka, któremu zabrano ulubioną zabawkę i z całych sił powstrzymuje się, by nie zapłakać.

Jest taki uroczo bezradny. Zagubiony.
Mam wrażenie, że wyciągnięty niczym oręż saksofon generuje pole ochronne, które chciałby wzmocnić wydobytym dźwiękiem.
Zdaję sobie sprawę, że skojarzenie jest absurdalne, ale dobrze oddaje sens właśnie oglądanej scenki.
Zastanawiam się, czy uda mu się powstrzymać.
Chyba nie ja jedna, bo nagle przestaję cokolwiek słyszeć.
W ułamku sekundy pojawia się błysk, że to ja wyłączyłam fonię zewnętrza. Potrząsam głową i nieruchomieję. Nadal niczego nie słyszę…

*

Wokół zamiera wszelki ruch. Dopiero po chwili uświadamia sobie, że stoi przy pustym krzesełku i – ni mniej ni więcej – właśnie sposobi się do grania. Odejmuje instrument od ust i uśmiecha się przepraszająco. Z prawej strony dobiega go szmer. Odwraca się w tamtym kierunku i napotyka kpiąco zmrużone oczy. Przekrzywia głowę i przygląda się jej, jakby nie dowierzał, że nie odeszła.

To dobry znak – cieszę się i czekam, aż mnie dostrzeże.
Ta do końca niezrozumiała nawet dla mnie samej radość sprawia, że parskam śmiechem.
Rejestruję niemal równoczesne opadniecie saksofonu i ruch głowy, odcinającej się jaśniejszą plamą twarzy migocącej w półmroku.
To rozbrajające, że nie potrafi panować nad mimiką. Jest jak rosiczka, która, muśnięta źdźbłem trawy, tuli listki.
Nie wiem, czemu przychodzi mi do głowy akurat takie porównanie. Może to efekt nie do końca jeszcze okiełznanych fantazji.
Tak musi być, bo on nie ma w sobie nawet krzty drapieżności…

*

Dosuwa najbliższe krzesełko i przysiada obok, niewiele robiąc sobie z tego, że tarasuje przejście. Jest mu to obojętne. Mogą się o niego potykać. Mogą go potrącać. Mogą nawet tkwić mu nad karkiem. Jakie to ma znaczenie wobec faktu, że nie odeszła. Że została. Ma nadzieję, że poczekała na niego.
Lewy kącik ust drga w nieśmiało wykwitającym uśmiechu. Tlące się iskierki sprawiają, że jego oczy nabierają miedzianego blasku….

Dziwne tęczówki – myślę.
Jeszcze kwadrans temu miały barwę głębokiej zieleni. A teraz wydają się niemal czarne. Ze spiralkami metalicznego refleksu.
To pewnie efekt zmiany oświetlenia.
Noc jest chłodna, więc zapalono gazowe latarnie.
Nieprzesadnie gustuję w unoszącym się propanie butanie, ale trzeba przyznać, że lampy świetnie sprawdzają się w obu funkcjach – na górnym tarasie robi się cieplej, a czerwonawo rozżarzone klosze swoim pulsującym blaskiem przydają wszystkiemu tajemniczości.
A może nawet – romantyzmu.
Powstrzymuję nagłą chęć na ziewanie.
Nie wiem, czy dzieje się tak za sprawą zapachu czy rosnącej temperatury, ale na mnie te latarnie działają też usypiająco.
I chyba nie tylko na mnie…

*

Nie chce mu się nawet otwierać ust. Powiedział już przecież wszystko, kiedy wysupływał z siebie pierwsze dźwięki Eltonowej ballady. Teraz wystarczy mu, że może siedzieć i patrzeć, jak unosi szklankę i dotyka wargami ocukrzonej ścianki. Wodzi wzrokiem za jej ręką, która zabłąkała się w okolice leżącego na stole saksofonu i muska teraz okrągłe przyciski. Ma ochotę przykryć te palce własną dłonią i przejąć ich pieszczotę, ale nie odważa się. Zamiast tego dotyka czary i odbiera opuszką delikatne wibracje instrumentu.

Poruszam się, by odpędzić rozleniwiającą niemoc. Lód w drinku dawno stopniał, ale naczynie wciąż ma niską temperaturę, więc zaciskam na nim palce.
Mam ochotę przytulić policzek do oziębionego szkła. Zamiast tego dotykam brzegu ustami i klnę w duchu.
Ta moda na osypywanie szklanek cukrem jest kompletnie nietrafiona.
Zgrzyta toto w zębach i paskudzi smak dobrego trunku. Gdybym chciała raczyć się czymś słodkim, zamówiłabym likier.
Zaciskam usta, żeby nie wykrzywić ich w grymasie niezadowolenia. Przełykam odrobinę alkoholu i odstawiam naczynie.
Na moment oślepia mnie błysk odbitego w saksofonie światła. Nie umiem się powstrzymać i dotykam migocącej szyjki, choć wiem, że za chwilę moje palce będą pachniały mosiądzem. Nie przepadam za kwaśnawą wonią nalotu, który pojawia się na skórze po reakcji metalu z potem. Lubię natomiast fakturę i zapach masy perłowej, więc z przyjemnością gładzę wyłożone nią klapki i dźwigienki.
Za pieszczotę odwdzięczają się milutką jedwabistością…

*

W granat nocy wdziera się chłód. Na sali jest coraz ciszej i mniej ludnie. Najchętniej zabrałby ją stąd. Wziął za rękę i poprowadził dokąd bądź. Byle dalej od zniecierpliwionych spojrzeń personelu i niemrawej namolności ostatnich, nieco już zmęczonych melomanów. Ale na to też brakuje mu odwagi. Siedzi więc obok, marząc choćby o zwykłym spacerze.
Dziwi go własna nieporadność. Zazwyczaj jest bardziej energiczny.

Zaabsorbowana grą krzyżujących się refleksów dopiero po dłuższej chwili zauważam nienaturalny bezruch. Wokół jest sennie i gnuśnie.
Zerkam na niego spod oka. Sprawia wrażenie pogrążonego w drzemce.
Wiem, że to pozory, ale zaczynam odczuwać coś na kształt irytacji dla jego niezdecydowania. Rozumiem, że może gubić się w sprzecznych sygnałach, które cały wieczór wysyłałam, ale to chyba nie powinno przeszkadzać mu w podjęciu prostej decyzji o opuszczeniu lokalu.
Właściwie nie ma tu już po co siedzieć. Ostatnie muzyczne niedobitki walczą z resztkami rozstawionego na scenie sprzętu, obsługa snuje się, nie śmiąc poganiać stolikowych opieszalców, a ci – kiwają się do własnych, wytrąconych z alkoholu melodii.
Postanawiam dać mu ostatnią szansę i sięgam po komórkę…

*

Dostrzega, że ona również porusza się niecierpliwie.
Rejestruje, jak zapina torebkę i rozgląda się za żakietem.
Powtarzając bezwiednie jej gesty, chowa do pokrowca saksofon.
Kiedy wyciąga telefon, budzi się z odrętwienia i wreszcie odważa się spytać, czy może ją odprowadzić.
Ignoruje bełkotliwe uwagi siedzącego przy sąsiednim stoliku marudera. Czeka. Napięty kark odzywa się tępym bólem.
Ona kiwa głową, chwyta więc rączkę futerału i wskazuje, by szła przed nim.

Wychodzę z mroku kawiarnianego przejścia na rozświetloną ulicę.
Unoszę głowę i przyglądam się monstrualnemu księżycowi, który wygląda jak okrągła blacha z brązu. Aż się prosi, by uderzyć w niego pałką i wsłuchać się w dygocący gong.
Nie wypowiadam tej myśli głośno.
Spoglądam pod nogi i ruszam powoli, czując we włosach jego oddech.
Jest tuż za mną, co nieco mnie deprymuje.
Zwalniam. Na szczęście orientuje się bez zbędnych tłumaczeń i wyrównuje odległość.
Idziemy nieśpiesznie w kierunku dość odległych pasów.
Stąpam ostrożnie, bo pomysł z wybrukowaniem uliczki ma może nieziemskie walory estetyczne, ale z punktu widzenia obutych w szpilki stóp jest dość niefortunny.
Dostosowuje się do mojego żółwiego tempa, za co jestem mu wdzięczna.
Milczy, pozwalając mi słuchać swojego miarowego oddechu…

*

Dopiero teraz, bardzo powoli odpręża się. Napięcie ustępuje i ogarnia go spokój.
Wsłuchuje się w podwojony odgłos ich kroków. Tarcza gigantycznego księżyca przegląda się w ciemnych szybach. Ulica jest pusta, a tworzące szpaler drzewa rzucają wielowymiarowe cienie na oświetlone z kilku stron chodniki. W oddali słychać cykanie przepalającej się lampy.
Zatrzymuje się obok niej i oboje zadzierają głowy. Wpatrują się w latarnię, która po kilku nagłych mrugnięciach – gaśnie.
Spogląda w dół i wsłuchuje się w jej cichy śmiech.

Gdy łapię się na tym, że liczę jego wdechy i wydechy, nie mogę powstrzymać uśmiechu. Tykanie kończącej swój żywot latarni wkrada się w ciszę uśpionego Miasteczka. Przystaję i wpatruję się w coraz słabiej migocącą szklaną bańkę.
Odczuwam dziwny smutek, gdy nie zapala się więcej. Przyczajam się i wstrzymuję oddech, jakbym miała nadzieję, że stanie się cud i klosz rozjarzy się, zawstydzając popatrujący z góry księżyc. Zamieram w niedorzecznym oczekiwaniu, póki nie uświadamiam sobie, jak bardzo dziecinna jest moja reakcja.
Zerkam na jego równie strapioną minę i zaczynam się rozchmurzać.
Tożsama z moją reakcja pozwala mi myśleć, że wszystko wygląda na mniej idiotyczne, niż jest w rzeczywistości. Współudział zbliża. Nawet jeśli cała straszna zbrodnia sprowadza się do okazania miłosierdzia kawałkowi ładnie wygiętego pręta zakończonego chwiejącym się fanarem.
Ruszamy wreszcie ku majaczącej na przejściu sygnalizacji.
Jest cicho. Intymnie.
I chyba właśnie dlatego odzywam się wreszcie.
Początkowo widzę na jego twarzy zaskoczenie, które szybko przeradza się w zdziwienie.
A potem dostrzegam błyski świadczące o tym, że istotnie zaczyna sobie coś przypominać. Otwiera usta, jakby chciał zadać jakieś pytanie, ale prawie w tym samym momencie rezygnuje.
Unosi głowę i w milczeniu wysłuchuje opowieści o samotnie wracającej do domu dziewięciolatce, której banda nastoletnich zwyrodnialców chciała obciąć warkocze.
Nie przerywa, kiedy napomykam o niedźwiedziowatym, przechodzącym przypadkiem wyrostku, który wtargnął między rozwydrzonych gówniarzy i rozpędził ich, używając do tego niekształtnej torby.
Nie odzywa się nawet wtedy, gdy wspominam, że potem, jakby nigdy nic, odprowadził niedoszłą ofiarę pod dom i zniknął, nim zdążyła wykrztusić choć słowo podziękowania.
Po prostu idzie obok i uśmiecha się, wymachując futerałem od saksofonu.

Obrazki. Nadzieja.

Była wtedy taka piękna noc. Siedziała na pniu zwalonego drzewa i wyrysowywała na ubitej ziemi esy-floresy znalezionym patykiem.
Za plecami cicho szumiał las, a przed nią tańczyły płomienie.
Spotkali się całą paczką, która przetrwała, mimo że od skończenia studiów minęło już trochę czasu. Cisnęli się parami na dwóch kłodach. Tylko wokół niej było pusto.
I odczuła tę próżnię bardzo boleśnie. W pewnej chwili zatliła się w niej nawet iskierka żalu, że tak ją odseparowali. Ale tylko przez mgnienie, bo zaraz znalazła sobie zajęcie. Mogła skupić się na żłobieniu dołków, by zająć czymś ręce, z którymi nie bardzo wiedziała, co zrobić, bo jakoś pominięto ją przy rozdawaniu plastikowych kubeczków i nalewaniu wódki.
Dłubała w tej ziemi także dlatego, żeby nie wgapiać się w nich zbyt nachalnie.
Chociaż pewnie nawet by tego nie zauważyli – rozochoceni, rozgrzani alkoholem, zajęci wyłącznie sobą nawzajem.

Jest dziwnie gęsto. Rozgląda się dookoła i jeszcze nie czuje tego brzemienia ważkości. Nie dociera do niej, że właśnie ważą się jej losy. Jej być albo nie być.
Napiera na nią fala przyciszonych rozmów. Spogląda w kierunku szmerów, ale dostrzega jedynie dwubarwną ścianę – jaśniejszą u góry i ciemniejszą, prawie czarną, u dołu. Ściana faluje i rozmywa się, a potem nieoczekiwanie uwypukla anatomicznymi szczegółami siedzących nieco z boku osób.
Porusza głową i widok przed nią znowu zlewa się i po kilku delikatnych drgnięciach – nieruchomieje. Szum staje się coraz cichszy, aż wreszcie odpływa w niebyt.

Będzie jeszcze kiedyś szczęśliwa.
Nadejdzie czas, gdy ciepła dłoń ogrzeje jej skostniałe palce, a silne ramię da poczucie bezpieczeństwa. Miły głos szepnie do ucha troskliwe słówko, a ona odpowie poufałym gestem. Przejedzie ręką po szorstkawym policzku albo strzepnie niewidoczny paproch z rękawa. Uśmiechnie się i w odpowiedzi otrzyma podobny uśmiech. U jej stóp będzie leżał ukochany pies, wodołaz, któremu już nawet wymyśliła imię. A ona będzie opierać stopy o jego ciepły grzbiet i delektować się, zrobionym specjalnie dla niej bananowym koktajlem…

*

Nigdy nie miała czasu na flirty i towarzyskie spotkania. Nie pochodziła ze zbyt zamożnego domu i rodzice nie mogli sfinansować jej studiów. Jeśli chciała je skończyć – musiała zarobić na nie sama. Studiowała dziennie, a pięć wieczorów w tygodniu pracowała. Miała wolne tylko niedziele i poniedziałki i wykorzystywała ten czas na naukę. Uczyła się na zapas, by nie zawalić żadnych zajęć, żadnego kolokwium ani egzaminu. Nie mogła sobie pozwolić na powtarzanie roku – nie było jej na to stać. Chciała jak najszybciej skończyć studia, odbębnić obowiązkowe praktyki i zacząć wreszcie zarabiać.
Była zdolna i przykładała się bardzo, niejednokrotnie narażając się na drwiny znajomych. Zbywała je milczeniem i robiła swoje. To procentowało – na trzecim roku miała już właściwie zaklepaną asystenturę u jednego z najwybitniejszych profesorów.
Zrezygnowała z niej niemal w ostatniej chwili, już po obronach, bo nieoczekiwanie otrzymała o wiele bardziej intratną propozycję od jednego z wielkich koncernów. Otwierano kolejną filię i zaproponowano jej prowadzenie jednego z laboratoriów.

Szuranie krzesła wyrywa ją z zamyślenia. Patrzy półprzytomnie i nagle zdaje sobie sprawę, że nie jest tu sama. Czuje na sobie ukradkowe zerknięcia. Rejestruje ruch dłoni i zakrzywienie wymierzonego w nią palca.
Z całej siły próbuje odnaleźć chociaż jeden przyjazny szczegół.
Wiedzie wzrokiem po pozornie obojętnych twarzach i nie odnajduje w nich nawet śladu empatii, czy choćby zrozumienia. Wszystkie są jak wyciosane z drewna – nieruchome i twarde. Tak. Właśnie twarde. I zacięte. Jakby już ją osądziły i wydały wyrok. Nim jeszcze zdążyła otworzyć usta.
Próbuje ponownie odgrodzić się od zmaterializowanej niechęci, ale nie jest to wcale takie proste.

Odpocznie. Skończą się zarwane noce i powroty nad ranem. Moczenie opuchniętych nóg, które następnego ranka tak trudno wtłoczyć w pantofle.
Gruby zeszyt w kratkę z przetartymi okładkami nie będzie jej już potrzebny do zapisywania każdego planowanego miesiącami wydatku, rachowania i sumowania. Wyrzuci go. Pójdzie do sklepu i zrobi swoje pierwsze w życiu spontaniczne zakupy. Nie będzie przemykać między regałami, wypatrując przecen i promocji. Przewędruje sobie statecznie sklepowe alejki. Ani razu nie odwróci wzroku od półek ze słodyczami. Wybierze swoją ulubioną czekoladę z migdałami, a w stoisku z wędlinami poprosi o pięć plasterków wędzonej na surowo polędwicy. Albo o dziesięć…
A w drodze powrotnej wstąpi do piekarenki na rogu i kupi dwa pachnące sezamem maślane rogale.
Wróci do akademika i po kolacji przeczyta jakiś kryminał. Od deski do deski. Albo posłucha muzyki. Albo położy się na łóżku i będzie gapić się w sufit…

*

Mimo obaw i wahań, posłuchała rady promotora i uważała, że była to jedna z najlepszych decyzji, jakie podjęła w życiu. Tyle, że ta praca wymagała nieustannego kształcenia się, przyswajania nowych informacji, by nie cofnąć się, nie wypaść z obiegu i nie zwolnić miejsca komuś innemu, bardziej pracowitemu.
Świetne zarobki okupowała brakiem czasu i jakiegokolwiek życia towarzyskiego. Zaczęła pomagać rodzicom i finansowała naukę dwójce młodszego rodzeństwa, bo chciała im oszczędzić własnych, niezbyt wesołych doświadczeń.
Odkładała swoje życie na potem, obiecując sobie, że wszystko nadrobi, gdy tylko jej młodsi bracia się usamodzielnią.

Koncentruje się. Z wysiłkiem próbuje zebrać myśli.
Ta pani z zupełnie żółtymi włosami wydaje się jej znajoma. Ma taką śmieszną bobrzą twarz. To przez te siekacze. Podchodzi właśnie do barierki. Nawet porusza się trochę jak bóbr.
Zauważa, że twarz Żółtowłosej Pani traci proporcje. Po chwili dociera do niej, że to efekt otwartych ust. Rozchylają się, tworząc nieco spłaszczone po bokach, o. I tak już pozostają, zmieniając nieznacznie kształt i wielkość i zionąc szemrzącą czernią.
Dopiero po jakimś czasie uświadamia sobie, że irytujące burczenie jest monologiem z rzadka przerywanym przez kogoś zza długiego stołu.
Próbuje podzielić ten warkot, by cokolwiek zrozumieć, ale udaje się jej wyłowić jedynie kilka krótkich pauz.
Niecha tego wysiłku i zrezygnowana przenosi wzrok wyżej…

Odkryje coś nieprawdopodobnego. Coś na miarę kamienia filozoficznego. Dzięki jej wynalazkowi świat stanie się lepszy. To będzie lek na nieuleczalną chorobę. Albo super-komponent niwelujący deficyt energetyczny. A może przyczyni się do rozwiązania problemu głodu.
Pomoże też wreszcie rodzicom. I braciom. Starszemu dołoży się do wymarzonego roweru, a młodszemu kupi nowy garnitur, bo ten po tatusiu zupełnie się już rozpada. A jeśli zechcą dalej się kształcić, nie będą musieli pracować po nocach…
A kiedy już upora się z najpilniejszymi bolączkami świata, może zrobi także coś dla siebie. W końcu też jest jego cząstką. Mało znaczącą, skromniutką, więc i jej wymagania będą niewielkie.
Wyprowadzi się z akademika. Wynajmie coś na mieście. Coś niewielkiego, jak ta mansarda z ogłoszenia. Kilkunastometrowa klitka, ale przecież nie będzie potrzebowała więcej. Kiedy dostanie pierwszą wypłatę…
Będzie siadywała przy koślawym okienku i przypatrywała się życiu uliczki…

*

Nawet nie zauważyła, że czas mijał nieubłaganie, jej znajomi ustatkowali się, pozakładali rodziny, dorobili się potomstwa i obrośli w piórka.
Ona wciąż jeszcze za czymś goniła, znajdując nowe i nowe wyzwania, pomagając najbliższym i niejasno czując, że mimo dostatku, nie jest do końca spełniona i zadowolona ze swojego życia.
I pewnie trwałaby w tym swoim zawieszeniu, gdyby nie idiotyczny przypadek.
Pewnego październikowego popołudnia wracała do domu. Była straszna plucha i nie zauważyła, że przy cofaniu potrąciła przypięty do słupka rower. Dopiero walenie w okno powiedziało jej, że coś się stało. Opuściła szybę i w awanturującym się mężczyźnie rozpoznała kolegę z liceum. On też ją poznał i przestał się wydzierać.
Ustalili, że pokryje koszt naprawy we własnym zakresie, nie mieszając w to ubezpieczyciela.
Pokryła i w ramach rewanżu kolega zaprosił ją na imprezę. Okazało się, że miał bardzo miłą żonę i dwójkę berbeci. Spędziła u nich przyjemny wieczór i raz na zawsze uzyskała od sympatycznej pani domu zaproszenie do wpadania o każdej porze dnia i nocy.

Plama czerni materializuje się. Zyskuje zarys. Początkowo niewyraźny, stopniowo wykształcający coraz ostrzejsze szczegóły. Najpierw dostrzega kontrast czerni i fioletu. Ta liliowa wysepka ma w sobie coś żywiołowego. Wzbudza nieokreśloną nadzieję. Tuż nad nią majaczy blady kleks, który nagle staje się mocno zarysowanymi łukami brwi, białawymi szparkami oczu i mięsistym nosem. Zaraz też alarmuje czerwonym poprzecznym przecięciem ust i mocnym podbródkiem.
Nad tym wszystkim dominuje jednak fiolet. To on zmusza ją do ponownego skupienia.
Zaciska szczęki, mimowolnie wstrzymuje oddech i zaczyna do niej docierać wreszcie pokawałkowany jeszcze sens słów wypowiadanych przyjemnym w brzmieniu głosem Czarnej Persony. Bo powiedzieć o mówiącej osoba to stanowczo za mało…

Wystara się mamusi o wózek. Tatuś jakoś poradzi, choć też jest schorowany, po dwóch operacjach. I może uda się zamienić dwupokojowe mieszkanie rodziców na drugim piętrze na takie na parterze. To nic, że na coś mniejszego. Ale z balkonowym wejściem do ogródka. Mamusia będzie sobie mogła wyjeżdżać na świeże powietrze…
Starszemu bratu dołoży się do wyjazdu. Jest taki uzdolniony – dostał stypendium i może się dalej kształcić za granicą…
Kiedy młodszy skończy studia, też nie zostawi go na lodzie…
I odkupi tę mansardę. I sąsiedni strych. Wybije drzwi i wyremontuje go pomalutku. Odgrodzi część na pomieszczenie naukowe. Na tą najszerszą ścianę zamówi półki na książki. Takie od podłogi aż po sufit. Przy oknie postawi biureczko, na nim maszynę do pisania. Pobiega po antykwariatach i może znajdzie coś niedrogiego. I kupi taką stojącą lampę. Regulowaną…

*

Tam się poznali.
Od razu go zauważyła. Przyglądał się jej z zainteresowaniem i wcale się z tym nie krył, a kiedy wieczór dobiegł końca, podszedł i zaproponował odprowadzenie do domu.
Zgodziła się i całkiem dobrze im się rozmawiało. Okazał się bardzo na miejscu – ułożony i kulturalny. Nie próbował się wprosić i tym ją ujął.
Tym bardziej, że wtedy nie przyznała mu się, gdzie naprawdę mieszka, znikając w dość obskurnej klatce bloku znajdującego się mniej więcej w połowie drogi do jej domu.
Zaczekała, aż zniknie i zamówiła taksówkę.
Udawała przed sobą, że niewiele ją obszedł, ale przez następne dni była dziwnie rozkojarzona.
Nie wiązała z nim żadnych planów, miło jednak było od czasu do czasu pomyśleć, że mężczyźni jeszcze chcą ją adorować.
W pierwszym tygodniu liczyła nawet, że zadzwoni, by umówić się na zaproponowaną kawę, ale milczał, więc dała sobie spokój. Dopiero później uprzytomniła sobie, że nie wymienili się numerami. On nie wyszedł z taką inicjatywą i dopiero wtedy zrozumiała, że jego propozycja miała charakter wyłącznie kurtuazyjny.
Jakiś czas było jej nawet przykro z tego powodu, ale po paru tygodniach stał się już tylko miłym znajomym z przeszłości.
I wtedy zadzwonił.

Gdy Czarna Persona milknie, ogarnia ją dziwny żal. Mogłaby słuchać tego głosu na okrągło. Tak jest kojący. Pobrzmiewa w nim powaga, ale nie – agresja. Z całej postawy bije bliżej nieokreślony majestat. Czuć, że Czarna Persona nawykła do tego, że jest słuchana, że jej słowa są ważne… I że zdaje sobie sprawę, jak bardzo, więc nie ma w niej pośpiechu, pochopności.
Rozwaga. I spokój.
To potęguje zaufanie.
Ona też instynktownie ufa.
Może chce zaufać. Pragnie. Spotkać kogoś na wskroś uczciwego. Nie omamionego poczuciem władzy. Może znowu źle na tym wyjdzie, ale…

Pozna kogoś…
Najcudowniejszego mężczyznę pod słońcem. Dobrego. Czułego…
Będą się sobą opiekować nawzajem. Dbać o siebie.
Czasami umówią się po pracy na obiad na mieście. Albo na kawę. Będą mieli swoją ulubioną kawiarenkę, tę, w której się poznali, i zajrzą do niej od czasu do czasu. Usiądą przy swoim stoliku, zamówią po kawie i ciastku. Ona weźmie bezę, a on wiedeńskiego pączka, bo będzie uwielbiał pączki…
Ich rozmowy będą zupełnie zwyczajne. I przez to piękne.
Poznają swoje poglądy na życie. Zainteresowania. Okaże się, że on kocha muzykę Herbsta. Zupełnie jak ona…

*

Nie rozpoznała numeru i odrzuciła połączenie.
Miała dużo pracy, a ponieważ nie rezygnował, wyciszyła telefon.
Odebrała dopiero wieczorem po powrocie do domu.
Nie skojarzyła nazwiska, choć chyba się jej wtedy przedstawiał, więc próbowała tłumaczyć, że musiał się pomylić.
Dopiero przypomnienie wspólnego powrotu pozwoliło jej go zidentyfikować.
– Wyjeżdżałem – oznajmił lakonicznie. – Ale już jestem z powrotem i mogę wywiązać się z obietnicy.
– Skąd pan ma mój numer? – zdziwiła się szczerze, bez złości.
Dowiedziała się, że wydębił go od ich wspólnego znajomego. Tak właśnie się wyraził i roześmiała się, wyobrażając sobie frustrację kolegi z ogólniaka.
Dużo później przyznał jej się, że nigdzie nie wyjeżdżał, a zwlekał z zadzwonieniem w obawie, że go spławi.
Wtedy, na samym początku bawiły ją te jego żargonowe wtręty. Myślała, że używa ich z premedytacją. Był przecież człowiekiem inteligentnym.

Nie. Ma pewność. Nie wie, skąd się w niej to zawierzenie bierze i nie zamierza tego roztrząsać.
Po prostu od pierwszego spotkania, ba! od pierwszego rzutu oka, nabrała przekonania, że Czarna Persona jej nie skrzywdzi. Nie musiała nawet zerkać drugi raz.
Jeszcze teraz, wciąż, czuje tę nieprzerwanie napływającą i wypełniającą ją ufność.
A wraz z nią – spokój. I… ulgę.
Tak. Ulga. To, co się w niej dzieje, jest niebotyczną ulgą. Od bardzo dawna nie doświadczyła czegoś takiego. Realnego, niewmawianego przeświadczenia, że wszystko będzie dobrze. Że cokolwiek się stanie, jej cierpienie dobiega kresu…

Będą spotykali się coraz częściej, aż dojdą do wniosku, że nie mogą już bez siebie żyć.
Któregoś dnia, zupełnie niespodziewanie on zaproponuje spacer po parku. Będą przechadzać się nieśpiesznie wśród krzewów karagany i szypszyny. Wreszcie dojdą do ulubionej ławeczki pod jedynym w mieście platanem. Przysiądą i on obejmie ją, troszcząc się, by nie zmarzła, choć popołudnie będzie słoneczne i bezwietrzne.
Będą sobie żartować i rozmawiać o rzeczach miłych i ważnych tylko dla nich.
Wreszcie on westchnie, odsunie się nieco i spojrzy jej prosto w oczy. Ona speszy się pod wpływem tego spojrzenia, ale nie odwróci wzroku. Wtedy on westchnie jeszcze raz i poderwie się z ławeczki.
Zawaha się, ale po sekundzie sięgnie do kieszeni.
Przyklęknie i weźmie ją za ręce.
Natychmiast przeczuje, co on zamierza, ale będzie milczała.
I wreszcie on, ściszonym głosem poprosi ją o rękę. Wyciągnie swoją, na której ona dostrzeże okrągłe, welurowe pudełeczko.
Oboje będą onieśmieleni i wzruszeni.
Ona zajrzy do pudełeczka i wyszepce tak.
On wyjmie pierścionek i włoży go jej na palec. A potem ją pocałuje. Czule i namiętnie…

*

Nazajutrz spotkali się w pobliskim parku i poszli na hamburgery. Usiedli na ławeczce i znowu poczuła nić porozumienia. Zdziwiło ją to, bo była raczej nieufna i rzadko na początku pozwalała sobie na odruchy sympatii.
Sparzyła się kilka razy, a choć były to przeważnie przelotne, niewiele znaczące znajomości, wystarczyło, by wykształciła się w niej ostrożność. Stwarzała dystans i niewielu osobom udawało się przebić przez ten pancerz. Ale jeśli już udało się – wpadała po uszy. Z sercem na dłoni, nie bacząc na nic, była w stanie oddać nawet siebie. Cząsteczkę po cząsteczce.
Wiedziała, że to nie jest dobre, ale – nie potrafiła inaczej. Albo angażowała się całą sobą, albo – wcale.
Na początku spotykali się raz na parę tygodni, bo praca wciąż jeszcze była priorytetem.
Zazwyczaj przesiadywali w taniutkich lokalikach na obrzeżach miasta, do których jeździli miejską komunikacją, bo nie miał samochodu. Nie przeszkadzało jej to. Starała się zamawiać najtańsze potrawy, domyślając się, że nie wiedzie mu się finansowo najlepiej.
Ale to nie miało znaczenia. Jej wiodło się doskonale i mogła podzielić się tym z ukochaną osobą. A nawet – pragnęła tego. Gotowa była nieba przychylić komuś, kto okazał jej trochę serca i zainteresowania. A on okazywał ich bardzo dużo. I nie domagał się niczego w zamian.
Podobało jej się, że nigdy nie chciał, by partycypowała w kosztach, a ona nie nalegała.
Nie chciała go urazić.
Był taki dumny i niezależny.

Menażeria…
Wreszcie odszukuje to słowo! Pośród wielu innych, zapomnianych, bo niepotrzebnych.
Nie ma w tym określeniu złośliwości. Tylko rozmaitość. Barw, tonów, nawet zapachów.
W zaległej ciszy słyszy odgłos szurania.
Czyni wysiłek i unosi głowę.
Mężczyzna w średnim wieku zajmuje miejsce za szlabanikiem. Niewysoki, ze zmarszczkami wokół oczu i dużego nosa wygląda jak gnom. Kiedy się odzywa, ona konstatuje, że ma nieprzyjemny głos. Wyłącza fonię i przygląda się skąpej pantomimie.
W ruchu jego pokropionych wątrobowymi plamami rąk jest coś przyjaznego…

Ustalą datę ślubu i czas zacznie się liczyć inaczej.
Będzie zwalniał i przyśpieszał.
Podczas spotkań będą wspólnie zastanawiali się nad listą gości, udekorowaniem sali, menu.
On znajdzie odpowiedni lokal i maleńki kościółek ze starutkim księdzem.
A wieczorami, kiedy już zostanie sama, będzie obmyślać swoją ślubną kreację. Obejrzy mnóstwo katalogów i wreszcie zdecyduje się na prostą, atłasową i dopasowaną w talii suknię. Z odkrytymi ramionami i długim trenem. Do tego dobierze koronkowy welon i zgrabne pantofelki. Każe sobie upiąć włosy i zrobić delikatny makijaż.
On ulegnie jej namowom i zdecyduje się na ciemnoszary garnitur…
Kiedy wszystko będzie już ustalone, zajmą się zapraszaniem gości. Zaprojektują zaproszenia i będą je rozwozić po znajomych i rodzinie…

*

Coraz częściej łapała się na myśli, że są dla siebie stworzeni.
Był taki delikatny i taktowny. Nigdy nie podnosił głosu. Jego słowa zawsze były wyważone. Mówił niezbyt głośno, mimowolnie wymuszając posłuch i skupienie na słuchaczach.
Trochę dziwiło ją, że przy takich predyspozycjach na przywódcę wciąż miał kłopoty ze znalezieniem dobrze płatnego zajęcia.
Kiedyś napomknęła mu o tym. Nachmurzył się i już myślała, że się obraził, ale spojrzał na nią i wyjaśnił, że to z powodu uczciwości.
– Nie godzę się na żadne przekręty – oświadczył wtedy z mocą. – A taki pracownik w dzisiejszych czasach nie jest nikomu potrzebny.
Uwierzyła mu, bo niby czemu miałby ją oszukiwać. Zastanawiało ją wprawdzie, jakie machlojki można robić podczas porządkowania terenu albo cieciowania na miejskim parkingu, ale zauważyła, że temat jest drażliwy i postanowiła nie dociekać.
To, co wypracowała, mogło zapewnić im dostatnie życie nawet, gdyby z jakiegoś powodu musiała zrezygnować z pracy. Była współautorką kilku nowatorskich technik, za które macierzysta firma regularnie wypłacała jej sowity procent.

Ej! zna tego mężczyznę. To jeden z tych, którzy przyjechali do domu i plątali się po wszystkich zakamarkach, czyniąc mnóstwo zamieszania i hałasu.
Przypomina sobie, że zwróciła na niego uwagę, bo odstawał od reszty. Zamiast zawodowej pewności siebie dojrzała w nim skrępowanie i zagubienie. Wyraźnie było widać, że nie przepada za przewracaniem do góry nogami czyjejś przestrzeni.
Patrzy na nią teraz i ich oczy spotykają się na ułamek sekundy. Ale to w zupełności wystarczy – zadzierzga się między nimi nic sympatii…

Dzień ślubu będzie najpiękniejszym dniem w jej życiu.
W słoneczny poranek zajadą pod kościół, pod którym zbierze się mnóstwo ludzi. Wszyscy będą radośni i życzliwie uśmiechnięci.
Ceremonia nie potrwa długo, by nie zmęczyć jej rodziców.
A kiedy przysięgną sobie miłość, nałożą obrączki i odbiorą kwiaty i życzenia, pod drzwi podjedzie dorożka zaprzężona w parę białych koni powożona przez fiakra w białym fraku. Ruszą pierwsi, a dopiero za nimi podąży cały weselny orszak.
Na miejscu jego rodzice przywitają ich chlebem, solą i wódką, i dadzą błogosławieństwo.
A potem będą tańczyć do białego rana…

*

Kiedy pierwszy raz zaprosił ją do siebie, była trochę przestraszona.
Zapuszczona kamienica nie robiła dobrego wrażenia.
Mieszkanko było malutkie, skromnie urządzone. Składało się z dwóch pokoi i kuchenki. Jeden zajmowała jego babcia, drugi – on. Spędzili we troje cudowny wieczór. Przygotował im przepyszną piadinę z rukolą, mozzarellą i wieprzowiną. Ona przyniosła butelkę czerwonego wytrawnego wina i siedzieli przy niewielkim stoliku do nocy, słuchając wspomnień starszej pani, która całe życie przepracowała jako garderobiana w jednym ze znanych teatrów i znała mnóstwo anegdot o wielu artystach i reżyserach.
W opowieściach babci nie było złośliwości czy plotkarskich zapędów. Raczej pobłażliwa czułość i sympatia.
Miała wrażenie, że starsza pani traktowała swoich podopiecznych jak duże, trochę niesforne dzieciaki, którym czasem należy się niewielka reprymenda, ale bardziej – dużo zrozumienia i serdeczności.
Resztę wieczoru spędzili we dwoje, słuchając starych przebojów lecących z szemrzącego w tle radia.

Chyba nie powinna patrzeć tak nachalnie. Ale nie potrafi go ignorować. Jest niezwykłe podobieństwo między małym, zasuszonym człowieczkiem a nią. Jakby nagle w jego osobie zmaterializowały się wszystkie jej lęki, przeżycia i doświadczenia.
Wodzi wzrokiem za poruszającą się w łagodnym tańcu ręką i uspokaja się.
Ład. Ten człowiek jest odzwierciedleniem tego, czego w tej chwili tak bardzo potrzebuje – wewnętrznego ładu, wypływającego z prawdziwej, niezafałszowanej wartości.
To człowiek spełniony i mocą tego spełnienia daje siłę innym. Także jej…

Po przyjeździe do domu, do ich wspólnego domu, on wniesie ją przez próg i pocałuje. A potem spędzą jedną z najcudowniejszych nocy. On przejdzie samego siebie w delikatności i czułości.
Pościel będzie pachniała różami, a cały pokój wypełni blask porozstawianych wszędzie świec. Usiądą na łóżku i wezmą się za ręce. Pochyli się i pocałuje ją w szyję.
Będzie szeptał, jak bardzo ją kocha, jaka jest piękna i niezwykła.
Nazwie ją swoją żoną…

*

Zakochiwała się w nim coraz bardziej i czuła, że nie potrafi już bez niego normalnie funkcjonować.
Każdy dzień zaczynała od odczytania esemesowego Dzień dobry i sympatycznego komplementu. Nie zwracała uwagi na nieudolność niektórych sformułowań i rażące nieraz błędy ortograficzne, zrzucając je na komórkowego suflera. Najważniejsze były dowody pamięci, ślady, że o niej myśli i też nie może doczekać się kolejnej randki.
Spotykali się niemal codziennie, spacerując po mieście albo wynajmując maleńkie klitki na godziny w tanich motelikach, by pobyć tylko ze sobą.
Nie rozumiała wprawdzie jego oporów, gdy proponowała, by poszli do niej, ale tłumaczyła sobie, że mógłby czuć się skrępowany, albo zachwiane zostałoby jego poczucie męskości. Zauważyła, że to był jego czuły punkt. Uważał, że mężczyzna jest od tego, by zapewnić kobiecie odpowiedni status. Było to nieco staroświeckie podejście, ale imponowało jej, że jest taki ambitny i nieprzejednany.

Odpływa, a kiedy znowu wraca świadomość, czuje się zawiedziona, że miejsce mimowolnej podpory zajęło nieznane jej bliżej indywiduum. Już na pierwszy rzut oka widać, że bardziej zależy mu na chełpieniu się własną rolą niż wyświetleniu prawdy, nie zadaje więc sobie nawet trudu, by słuchać. Rozgląda się wokół i dostrzega okno.
Zastanawia się kilka minut, czemu daje ono tak mało światła, nim uświadamia sobie, że winna jest siatka. A raczej – kraty. To one sprawiają, że światło przesącza się, jakby się czegoś obawiało, albo nie miało ochoty zapuścić się w tak odstręczające miejsce…
Chrząkanie dobiegające z boku każe jej przerwać dywagacje o blasku. Odwraca głowę i odprowadza wzrokiem podążające na miejsce indywiduum…

Ich wspólne życie zacznie się od podróży poślubnej. Pojadą do jakiegoś egzotycznego zakątka. Gdzieś, gdzie zawsze będzie świeciło słońce, morze będzie lawendowe, a plaża biała.
Zamieszkają w maleńkim domku przy plaży i codziennie będą się nago kąpać w morzu. Będą przesypiać upalne przedpołudnia, a wieczorami biegać po plaży, budować zamki z piasku i podziwiać zachody słońca…
Po powrocie do domu zacznie się zwyczajność.
Ona każdego ranka zrobi mu śniadanie, by nie wychodził z domu z pustym żołądkiem, a on zawsze przed wyjściem pocałuje ją na do widzenia.
Będzie udawał, że się gniewa, że ona wybiega za nim aż na klatkę w koszuli i boso.
Po powrocie z pracy będzie się krzątała po domu i czekała na niego z obiadem. Czasem pójdą w gości albo zaproszą kogoś do siebie, by miło spędzić czas.
Ale noce będą należały tylko do nich…

*

Kiedy poprosił ją o rękę, wręczając wielki bukiet bzu i skromniutki pierścioneczek, nie wahała się ani chwili. Powiedziała tak i poczuła się bardzo nobliwie. Jakby i ona wreszcie została pasowana na pełnoprawną kobietę. Status narzeczonej wydawał się jej czymś o wiele poważniejszym niż bycie dziewczyną.
Ślub był skromny. Zaprosili zaledwie parę osób, kilka jej koleżanek, jakichś jego kolegów, babcię. Jej rodzice byli zbyt schorowani, a braciom nie opłacało się jechać z zagranicy na krótką ceremonię.
Zamiast hucznego weseliska zafundowali sobie podróż dookoła świata. Świat był tak naprawdę rejsem po najpiękniejszych portach Europy, ale i tak było cudownie. Wtedy też pierwszy raz po długich perswazjach odstąpił od swoich zasad i pozwolił jej zapłacić.
To był przepiękny czas. W dzień wyprawiali się na długie wycieczki, poznając atrakcje kolejnych portowych miasteczek, a wieczorami przesiadywali w maleńkiej jachtowej knajpce, popijając słodkie czerwone wino i karmiąc się nawzajem owocami morza. Potem znikali w swojej kajucie i kochali się do utraty sił, zasypiając dopiero nad ranem. Później oboje byli niewyspani, ale nie tracili dobrych humorów.
Żałowała, gdy rejs dobiegł końca i trzeba było wrócić do pozostawionych obowiązków.
Widywali się rzadziej, bo oboje pracowali, ale wieczory wciąż należały do tych pięknych i romantycznych.

Kim jest ta pani?
Sprawia sympatyczne wrażenie. Może to przez tę ciemną zieleń, z której skrojony jest jej garniturek. Albo z powodu kroku, lekkiego, tanecznego niemal.
Przyglądanie się tej osóbce sprawia jej przyjemność.
Zdumiewa się – nie sądziła, że jeszcze coś będzie w stanie wywołać w niej podobne odczucie.
Jego wymowa jest tak nieskomplikowana, że prawie nie chce jej się wierzyć, że naprawdę go doświadcza.
Czyni wysiłek, by zrozumieć cokolwiek z wypływającego z osóbki potoku słów, ale trud jest daremny.
Zapadanie się w siebie było jedną z niewielu tarcz i wciąż jeszcze nie potrafi się go pozbyć…

Będą tacy szczęśliwi we dwoje.
Na początku. Bo nadejdzie dzień, w którym zacznie podejrzewać, że jest w ciąży. Nie powie mu, póki nie będzie w stu procentach pewna. A kiedy już będzie…
On ucieszy się, podbiegnie do niej, obejmie ją i przytuli. A potem pocałuje ją w rękę. Będzie bardzo poważny i uroczysty. Powie, że ją kocha i kolejny raz zapewni, że się nimi zaopiekuje. Nią i ich nienarodzonym jeszcze dzieckiem.
Potem zaproponuje kolację w eleganckiej restauracji, a po powrocie do domu będzie szczególnie szarmancki.
Zasną, przytuleni i szczęśliwi…
A kiedy obudzi się następnego ranka, jego już nie będzie, ale na nocnej szafce dostrzeże flakon z bukietem czerwonych róż…

*

Uwielbiała, gdy dla niej gotował, albo zapraszał ją na nocne spacery. Wędrowali wyciszonymi uliczkami, trzymając się za ręce, i zaglądali w okna mijanych domów, wymyślając o ukrytych za grubymi kotarami lokatorach niestworzone historie.
Trochę się dąsał, gdy zdarzyło jej się później wrócić z pracy, ale nie trwało to zbyt długo. Kiedy wychodziła odświeżona spod prysznica, zawsze zdążył przygotować jej coś pysznego.
Najbardziej lubiła weekendy, bo wtedy zostawała w domu i, czekając, aż wróci późnym sobotnim popołudniem, przygotowywała mu super obiad złożony z trzech wymyślnych dań. Gotowała dla niego z entuzjazmem młodej żoneczki, a on nigdy nie szczędził jej pochwał i komplementów.
Stawał w progu, często z jakimś drobiazgiem albo kwiatkiem i nie omieszkał wyrazić swojego uznania dla dochodzących z kuchni zapachów. Zjadali obiad i do późna oglądali wspólnie telewizję. Albo czytali, przytuleni, okryci jednym kocem.
Nawet w najśmielszych snach nie wyobrażała sobie, że tak może wyglądać małżeńskie życie. Znała je głównie z opowieści znudzonych zamężnych koleżanek z niezłym stażem albo z utyskiwań sfrustrowanych przepracowaniem małżonków.
Ona nie miała na co narzekać.

Chociaż jest teraz silniejsza. Czuje, że nic już nie doprowadzi jej do stanu zagrożenia, w którym funkcjonowała przed… przedtem.
Zielony Garniturek z wdziękiem kiwa brązowymi loczkami i unosi rękę do szyi.
Zna ten gest – ma on utwierdzić interlokutora w najlepszych intencjach przekonującego. Zna ten gest z autopsji…

Kolejne dni będą im mijały na planowaniu.
Najpierw zadecydują, który z pokoików najbardziej nadaje się dla dziecka.
Gdy już zdecydują, on bardzo się przejmie rolą przyszłego ojca.
Wybiorą się na poważne zakupy.
Uszyje tej oczekiwanej kruszynce pościel i baldachim, a on pomaluje ściany na piękny pastelowy kolor i sam zmontuje łóżeczko.
Wieczorami będą zastanawiać się nad imieniem….

*

Pierwszy raz uderzył ją bez silenia się na pozory przypadkowości, gdy powiedziała mu, że spodziewa się dziecka. Mieszkali już wtedy u niej od paru miesięcy i wydawało jej się, że ta wiadomość będzie dopełnieniem ich codziennego szczęścia.
Zdarzało mu się wprawdzie już wcześniej wbić jej w brzuch łokieć albo wykręcić rękę, gdy się kochali, ale nie sądziła, że robił to specjalnie. Uważała po prostu, że jest niezdarny.
Tamtego dnia uderzył ją tak mocno, że straciła przytomność, a kiedy się ocknęła, poczuła go w sobie. Zachowywał się jak zwierzę, sapiąc, rzężąc i pokrzykując. Ciągnął ją za włosy i uderzał jej głową o podłogę, przyciskając swoim ciężarem tak, że nie mogła się ruszyć.
Po wszystkim, podniósł się, zapiął spodnie i wyszedł, trzaskając drzwiami.
Nie pamiętała, jak długo leżała na podłodze, nim wreszcie udało się jej wstać.
Poszła do łazienki i długo zmywała z siebie jego zapach. W głowie kołatała jej tylko jedna myśl – zmienić zamki.
Nie zdążyła.
Wrócił niespodziewanie, z wielkim bukietem róż i od progu szedł do niej na kolanach, błagając o przebaczenie i obiecując, że to się nigdy więcej nie powtórzy.
– Nie wiem, co we mnie wstąpiło… – powtarzał.
Uwierzyła mu.
Rzeczywiście, do końca ciąży był najlepszym i najczulszym mężem.

Cieszy się.
Wracają! Dawno zapomniane, spychane w zakamarki mózgu słowa wracają. Już nie są przewinieniem, mędrkowaniem, sileniem się na chuizmgołąręką, robieniem na złość. Są słowami. Wyrazami, przy pomocy których może opisywać rzeczywistość.
Interlokutor – powtarza z jakąś perwersyjną przyjemnością. – Interpelacja. Interpersonalizm.
Ledwo powstrzymuje się, by nie wykrzyczeć pełnym głosem wszystkich kotłujących się w głowie słów.
Z wdzięcznością spogląda na odchodzący właśnie Ciemnozielony Garniturek…

Już zawsze będzie czuły i cudowny.
Kiedy maleństwo przyjdzie na świat, będą się nim zajmować na zmianę.
Po roku poszukają szkrabowi niani i wróci do pracy. Zwolni tempa, by jak najczęściej być z nimi. Będzie miała wolne wszystkie weekendy, jakoś sobie poradzą bez niej w laboratorium. Cały swój wolny czas poświęci tylko im.
Będą wspólnie wychodzić na spacery, zabierać kruszynkę nad wodę i do parku.
On z dumą poprowadzi wózek, a ona będzie dreptała obok – szczęśliwa.
Nie przegapią nawet sekundy. Będą się bawić i dużo śmiać. We troje…

*

Kolejny raz skatował ją i zgwałcił, gdy ich synek miał dwa miesiące.
Potem było już tylko gorzej.
Pierwszych kilka razy jeszcze przepraszał. Wkrótce i tego zaniechał.
Poczuła się jak w matni.
Nie miała komu się zwierzyć.
Nie miała do kogo zwrócić się o pomoc.
Nie miała dokąd pójść.
Nie była już najmłodsza i ciąża nie przebiegała jak u nastolatki. Musiała zrezygnować z pracy, a po porodzie okazało się, że dziecko potrzebuje specjalnej opieki, więc została w domu.
Właściwie coraz częściej wystarczał mu byle pretekst.
Najpierw twierdził, że źle zajmuje się synem.
Potem, że za bardzo.
Wreszcie to ją obarczył winą za umysłową niepełnosprawność dziecka.
Nazywał to skażonymi genami.
Każdy jej protest, jakakolwiek próba polemiki kończyła się tak samo.

O tak.
Tę kobietę zna.
Ma wobec niej ambiwalentne uczucia, ale chyba jednak przeważa sympatia.
Poznały się w bardzo nieszczególnych okolicznościach.
T a m.
Nie uważa, żeby było to straszne miejsce. Raczej rodzaj enklawy, której potrzebowała. Ją spotkała na początku.
Skupia się. Jest ciekawa, co Twarda Kobieta o niej powie. Do tego momentu nie przypuszczała, że ta opinia ma dla niej jakiekolwiek znaczenie. A jednak – ma.
Jest zdziwiona. Nie tylko własną reakcją, ale także pozytywami, które o sobie słyszy.
Chłodne są, pozbawione emocji, jak to u Żelaznej Kobiety, ale – pozytywy…

Będzie szczęśliwy. Jej syneczek. Jej ukochanie. Wszystko się ułoży. Nie pozwoli, by odstawał od innych dzieci.
Nieważne, ile czasu i sił będzie musiała mu poświęcić. Poświęci. Będzie najzwyklejszym dzieckiem.
A kiedy odejdą, znajdzie najlepszych specjalistów. Nie da się. Nie da zepchnąć w otchłań… ani siebie, ani tego maleństwa.
Jutro…
Jutro znikną z jego życia. Wyjdą z domu i ślad po nich zaginie…
Albo za tydzień… spakuje najpotrzebniejsze rzeczy… I pójdą… Nieważne, że nie mają dokąd… Przed siebie…
Jeszcze miesiąc… kiedy podrośnie… Uciekną… Wykradnie mu kluczyki od samochodu i pojadą… Dokąd bądź… Zaczepi się w jakiejś wiejskiej szkółce jako nauczycielka… Przeżyją… Dadzą sobie radę…
Za pół roku…

*

Tylko dzięki jej staraniom syn rozwijał się prawidłowo, choć specjaliści nie dawali większych nadziei, że nie będzie intelektualnie opóźniony.
Godziny ćwiczeń, żmudnej pracy opłaciły się – nie był.
Nie należał może do najwybitniejszych, ale rokrocznie średnia ocen oscylowała w granicach czterech, a z przedmiotów ścisłych nigdy nie schodziła poniżej pięciu.
Gorzej radził sobie z czytaniem i pisaniem, miał też kłopot z wymawianiem niektórych głosek, ale tak nieznaczny, że niemal niesłyszalny.
Jedyną pozostałością, zdradzającą, że z jego intelektem nie wszystko jest w porządku, był śmiech. Gardłowy, przytłumiony, drewniany, bez tych, znamionujących emocje, wahań wysokości dźwięku.
Na szczęście urodzona rok później córeńka nie wymagała tylu starań. Była najzupełniej normalnym, rozwijającym się prawidłowo dzieckiem.
Kiedy przyglądała się im, nie posiadała się z dumy. To one trzymały ją przy życiu. To one dawały jej siłę, by wstawać każdego ranka, znosić ból i upokorzenia.

Umyka wzrokiem. Chyba nie chce patrzeć w stalowo-chłodne oczy.
Tamta – przeciwnie – szuka kontaktu.
Wreszcie odważa się i spogląda.
Wsparcie? Naprawdę dostrzega w tym spojrzeniu wsparcie i pokrzepienie?
To prawda, że po pierwszych zgrzytach zostawiono ją w spokoju.
Nawet sąsiadki ją omijały.
Wie, doskonale czuje, że to nie było unikanie, ale właśnie – omijanie.
Nagle dostrzega zależność. Zaczyna rozumieć, że nie było w tym przypadku, ale ciche działanie Żelaznej Kobiety…

Jeszcze będzie normalnie…
Może wpadnie pod samochód… Może dostanie po głowie w jakimś ciemnym zaułku… Może…
Jeszcze będą szczęśliwi. Córeńka, syneczek i ona.
Zniknie kiedyś i pozwoli im żyć wreszcie w spokoju.
Najpierw pojadą na długie wakacje. We trójkę. Gdy już go nie będzie. Nad ciepłe morze. Będą spacerować i szukać bursztynów.
Chwyci je za ręce i pobiegną brzegiem. Nie zatrzymają się, dopóki nie stracą tchu. Wtedy padną na rozgrzany piasek i będą się śmiać.
Morze będzie sobie huczało, a lekki wiaterek ochłodzi ich i da siły na powrót…

*

Kiedy syneczek miał pięć lat, a córeńka cztery – wymyślił cyrk.
Początkowo osłupiałe dzieci szybko zaczęły traktować wszystko jak zabawę.
Może na początku nie bardzo rozumiały, że jej nie bawiło udawanie zwierząt.
– Biegaj! – pokrzykiwały w ślad za ojcem i brykały radośnie.
Syneczek klaskał z uciechy w małe łapki, a córeńka zaśmiewała się do łez, gdy kazał jej lizać buty, albo ocierać się o ich nogi.
Czasami miała udawać dzikiego lwa. Wręczał im po baciku i wołał:
– Tresura!
A one uderzały ją kablem od przeciętej na pół skakanki.
Na początku robiły to tylko na niby, później – zatraciły umiar.
Zdarzało się jej także być tygrysem w klatce. Biegała wtedy po pokoju, póki całkiem nie opadła z sił. A kiedy leżała na ich pięknym, puszystym dywanie i powtarzała sobie, że musi wytrzymać, dla nich właśnie, dla tych swoich ukochań, podbiegały i kopały ją, gdzie popadnie, każąc wstawać i kontynuować zabawę.
Najmniej chyba dawała się jej we znaki zabawa w narowistego rumaka, choć małe piętki potrafiły uderzać zadziwiająco precyzyjnie, gdy nie jechała dość szybko.

Tak.
Teraz chce na nią spojrzeć. Podziękować. Unosi głowę i dostrzega tylko mysi kosmyk związany pomarańczową gumką.
Jest rozczarowana. Powoli odwraca twarz. Bardzo powoli. Bo czeka. Czeka, że…
Ich spojrzenia się krzyżują. Próbuje przekazać swoim ogrom uświadomionej z nagła wdzięczności.
Uśmiech?
Tak. Nie ma najmniejszej wątpliwości – Żelazna Kobieta uśmiecha się do niej. Nie ustami, ale – oczyma…

Kiedy pójdą do szkoły, będzie wreszcie mogła wrócić do pracy. I wróci.
Jeszcze tylko kilka lat. Znowu stanie się samodzielna i niezależna.
Zacznie zarabiać. Będzie zbierać pieniądze. Oszczędzać każdy grosz. Żeby odejść…
Wynajmą coś skromnego na końcu świata. Zmieni pracę.
Może w firmie pójdą jej na rękę i zgodzą się na przeniesienie do innej filii. Najlepiej za granicą. W Anglii albo w Niemczech…
Język to nie problem… Kiedyś mówiła perfekt po niemiecku i angielsku… przypomni sobie… Byle wyrwać się stąd. Uciec. Zacząć od nowa… Jeszcze tylko kilka lat…

*

Wraz z upływem czasu jego poczynania stawały się coraz bardziej wyrafinowane. Wiedział, że o ile maluchom nikt by nie uwierzył, o tyle opowieści starszych dzieci ktoś mógłby potraktować poważnie, gdyby przypadkiem się wygadały.
Kiedy syneczek poszedł do pierwszej klasy, wymyślił fartuch głupoty.
Za źle wytartą szklankę, za nierówno skrojoną marchewkę kazał jej wkładać obrzydliwą ortalionową podomkę w kolorze khaki.
Coraz częściej zastanawiała się, czy naprawdę jest taka beznadziejna i powoli zaczynała wierzyć, że jest.
Coraz rzadziej protestowała, gdy wymyślał jej od debili i nieudaczników. W końcu fartuch głupoty stał się jej codziennym strojem. Tak się z nim zrosła, że bez paskudnego wdzianka czuła się naga.
Kiedy poprosiła go o pieniądze na nowy fartuch i kupiła w tekstylnym kilkanaście metrów szeleszczącego obrzydlistwa, coś wielkim głosem zaskowytało w niej, że to już koniec. Umilkło tak samo nagle, jak zawyło i przestała się tym zajmować.
Przyszedł czas, gdy siedząc w swoim kącie w kuchni i wsłuchując się w wesołe śmiechy rodziny dochodzące z salonu, łapała się na myśli, że miała ogromne szczęście, trafiając na takiego cudownego mężczyznę. Dziękowała losowi, że na drodze takiego nic jak ona postawił kogoś tak wspaniałego, wyrozumiałego i pobłażliwego.

Jest taki zabawny, kiedy nerwowym ruchem przygładza nastroszone włosy.
Młody. Chce być kompetentny i to chciejstwo to nieustające próby zachowania powagi za wszelką cenę. Musi być profesjonalny. Profesjonalista nie może pozwolić sobie na odruchy. Sympatii. Dobroci. Zrozumienia.
Na szczęście mu się to nie udaje. Na szczęście, bo dzięki słabościom jest po prostu ludzki. Tak bardzo ludzki, że to silenie się na… wzbudza czułość, a nie – niechęć.
Nazywa go sobie w myślach Panem Personelem…

Uda się. Któregoś dnia na pewno się uda. Niczego nie przegapi. O niczym nie zapomni. Wszystko będzie tak, jak być powinno. Zapamięta te wszystkie ważne rzeczy, bez których życie nie ma wartości. Każdy skrawek przestrzeni zostanie ujarzmiony i uporządkowany. Każda myśl będzie miała swoje miejsce i porę. Każda czynność będzie zaplanowana i celowa. I konsekwentna. Każda czynność będzie konsekwencją poprzedniej i wstępem do następnej.
Okiełzna w sobie wewnętrzny rozgardiasz. Nie dopuści do rozpasania i intelektualnego nieporządku. Podciągnie się.
Nadejdzie dzień, w którym go zaskoczy. Dorówna mu. Zmądrzeje. Wszystko zrobi tak, że nie będzie musiał być pobłażliwy. Zasłuży na szczerą, prawdziwą pochwałę….

*

– Jaka ty jesteś głupia!
To zabolało tylko parę pierwszych razy. Potem przywykła do pogardy, którą okazywały jej własne dzieci. Jej słoneczka, gwiazdki, ukochania.
Nie reagowała, gdy dorastający syn lżył ją, bo odstępy między wieszakami w jego szafie nie były idealnie równe. Po prostu brała linijkę i biegła korygować.
Nie zwracała uwagi, gdy córka rzucała o podłogę kanapką, na której pomidor nie miał przepisowych dwóch milimetrów grubości. Szła po szmatę i na kolanach ścierała każdą, pokazywaną stopą plamkę.
Nie płakała nawet.
Po prostu starała się robić wszystko jeszcze lepiej, dokładniej. Wiedziała, że jest beznadziejna. Głupia, tępa. Że niczego nie potrafiła i niczego nie osiągnęła.
Była nieudacznikiem i oni mieli pełne prawo, by tak ją nazywać.
Bo oni byli idealni.
Utwierdzały ją w tym przekonaniu zachwycone spojrzenia z rzadka odwiedzających ich znajomych. Superlatywy, jakimi obsypywały jej cudownego męża koleżanki, usługującego jej i obsypującego podarkami.
Pełne nietajonej zazdrości uwagi o jej szczęściu.
Rozumiała nawet, czemu po takich spotkaniach musiała być ukarana. Nie spisywała się. Przynosiła im wstyd, odzywając się nieodpowiednio, mówiąc niestosowny żart, albo po prostu – patrząc nie tak, jak matka i żona z klasą patrzeć powinna.

Czarna Persona też natychmiast wszystko rozumie. To dlatego nie przerywa logorei pełnej izmacji. Po prostu czeka, a potem łagodnym głosem zaczyna zadawać pytania. Tak skonstruowane, że wymagają prostych, klarownych odpowiedzi.
Stara wyjadaczka! – myśli o Czarnej Personie i uśmiecha się do środka.
Po chwilowym skonsternowaniu Pan Personel odpręża się i naprawdę staje się rzeczowy i profesjonalny.
Oddycha z ulgą – bardzo jej zależało, żeby zrobił dobre wrażenie…

Będą z niej dumni. Nauczy się wszystkiego. Znowu będzie kimś. Musi tylko w to uwierzyć. Że może. Że potrafi. Że sprosta.
Sprawi, że nie będą się z jej powodu wstydzić. Przestanie być słabą, indolentną istotą. Stworzeniem niższego rzędu. Zasłuży na szacunek i miłość.
Nawet jeśli to będzie bardzo trudne. Dokona tego.
Każda fałdka w firance będzie idealna. Żaden promień słońca nie wkradnie się nieproszony przez milimetrową szparę w wertikalu. Ani jeden frędzelek w makatce nie śmie drgnąć od przeciągu.

*

Po każdym takim spotkaniu zbierali się w salonie. Oni zasiadali na kanapie, a ona na drewnianym stołeczku naprzeciwko i rozpoczynał się sąd. Oni byli oskarżycielami, ale jej nie wolno było się odzywać, póki nie skończyli.
Wytykali jej każde, najlichsze nawet uchybienie, drwiąc z niej i szydząc. Gdy wreszcie mogła zabrać głos, większa część oskarżeń umykała jej, a i na zbicie tych, które pamiętała, nie miała nigdy wystarczających argumentów.
Czasami wolałaby po prostu się nie bronić, ale takie rozwiązanie ich nie zadowalało. Chcieli słuchać, co ma na swoje usprawiedliwienie, a im bardziej plątała się w wypowiedziach, tym większe rozczarowanie dostrzegała na ich twarzach. Ubolewali potem nad nią wszyscy troje, nie szczędząc jej pouczeń i porad.
Karę zawsze wyznaczali wspólnie, ale to on był egzekutorem. I tylko on wiedział, co tak naprawdę kryje się pod niewinnie wyglądającymi szeregami cyfr i minuskuł.
Poddawała się tym restrykcjom bez szemrania, obiecując sobie w myślach, że nigdy już nie popełni żadnego błędu.
Ale nie umiała być tak nieskazitelna jak oni i zawsze potrafiła zepsuć nawet najprostszą rzecz.
Była niereformowalna w swojej niedoskonałości i rozumiała, że słusznie jest karcona. Tylko i wyłącznie dla własnego dobra.

Może to dlatego, że przypomina jej ją samą sprzed lat, gdy brak doświadczenia próbowała rekompensować nadmierną powagą. On też w każdej sekundzie stara się robić to, czego się nauczył, najlepiej, jak potrafi. Ma tyle zapału.
Nawet teraz. Nawet teraz na jego twarzy wypisane jest chcę być pomocny.
Czarna Persona daje mu znak, że może odejść. Kiedy odprowadza wzrokiem Pana Personela do drzwi, na jej twarzy maluje się sympatia.
Nie ma pojęcia, czemu tak cieszy ją reakcja Czarnej Persony…

Postara się. Naprawdę się postara, by już nigdy nie sprawić im przykrości. By nie narażać ich na dyskomfort karania jej.
Kiedyś utrafi i zaśmieje się z jego żartu dokładnie w takim momencie, jak powinna. Nie przegapi jego spojrzenia i odpowie podobnym, odpowiednio czułym i stonowanym. Będzie wiedziała, kiedy napomknąć o sukcesach syneczka i córeńki, a kiedy zachwycić się jego sukcesem zawodowym. Kiedy podkreślić jego wielki wkład dla rodziny i skromnie machnąć ręką na komplementy znajomych pod jej adresem.
Nauczy się nie negować nawet drgnieniem powieki jego słów.
Wyczuje to. To nie może być takie trudne. Nabranie ogłady i taktu…

*

Tamtej nocy siedziała w swoim kącie w kuchni i próbowała pozbyć się wielkiego guza, by nie straszyć okropnym wyglądem swoich aniołków.
Bolało ją dosłownie wszystko, bo tym razem, nawet jak na niego, seks był wyjątkowo brutalny. Znowu wywalili go niesprawiedliwie z pracy i musiał przecież odreagować. Wiedziała, że powinna sięgnąć po lód, ale nie miała siły wstać. Tymczasem przykładała nóż i zbierała się w sobie, by się podnieść. Z salonu dochodził dialog jakiegoś filmu. Jej nie wolno było dziś oglądać telewizji – nie była dość dobra podczas igraszek. Tak orzekł jej mąż i poddała się jego słowom ze zwykłą pokorą.
Niemrawo przycisnęła stopy do podłogi i próbowała wstać. Oparła się o blat stołu i z trudem uniosła. Przesunęła stopę po kafelkach, uważając, by nie zrobić na połyskliwej powierzchni matowej smugi.
Każdy krok sprawiał ból, a jednak sunęła w kierunku lodówki. Z salonu dobiegł głośniej szmer monotonnej rozmowy. Przystanęła i nastawiła ucha.
Westchnęła. Dotarła do zamrażarki. Pochyliła się i jęknęła. Całe ciało przeszył bolesny impuls. Zamarła, czekając, aż kłucie w okolicy krocza nieco zelżeje. Powoli wysunęła rękę i, nie zmieniając dziwacznego przykucnięcia, zbliżała ją do uchwytu w drzwiczkach. Z salonu dobiegł ją śmiech.
Znieruchomiała.
Wyprostowała się gwałtownie, nie zważając na ból. Opuściła rękę i wolno poszurała do salonu…

Jest zmęczona. Nie ona jedna.
Szmery są głośniejsze, a plamy rozkołysane. Niewiele pozostało z wcześniejszego skupienia.
Robi się duszno. Czuje coraz intensywniejszy zapach potu, rozsiewający się dokoła.
Szkolny Mundurek.
Nie, stojący za barierką człowiek wcale nie jest uczniem. To dorosły mężczyzna, ale wygląda, jakby nigdy nie udało mu się zrzucić szkolnego wdzianka i przekroczyć tej niewidzialnej bariery dorosłości. Nie pomaga w tym ani wieczny mars na czole, ani bujny zarost, ani nawet okulary w topornych oprawkach. Przyczyna tkwi głębiej, nie w powłoce.
Nie umie określić, co sprawia, że Szkolny Mundurek nie wzbudza zaufania, ale nawet głos ma gówniarzowaty…

Będzie jak mgiełka. Przezwycięży niedoskonałość własnego ciała i bezszelestnie dobrnie do miejsca przeznaczenia. Albo zostanie tu, gdzie jest. Nie zasługuje na ulgę. Już niedługo zachowa się, jak należy i wtedy wolno jej będzie przerwać udrękę…
Spisze się wreszcie i z odpowiednio żarliwym zaangażowaniem podzieli jego troski i kłopoty. Nie będzie nieczułym kawałem drewna, który nie ma w sobie nawet odrobiny współczucia i niczego nie jest w stanie pojąć. Będzie ubolewać nad jego tragedią, tragedią ideału, którego nikt nie docenia… którego nie rozumie świat…
Stworzy mu dogodne warunki, by nie musiał zajmować się jej nędznym istnieniem zamiast sprawami naprawdę istotnymi.
Będzie go przepraszała jeszcze szczerzej za to, że przez nią znowu mu nie wyszło. Że kolejny raz sprawiła swoją głupotą, że nie mógł pokazać całego arsenału własnych możliwości. Że absorbowała go swoimi nieudolnymi poczynaniami w chwili, gdy powinien był być skupiony na czymś stokroć istotniejszym…

*

Stanęła w drzwiach. Drzemał z głową odchyloną za poręcz kanapy. Uniosła lewą nogę i z wysiłkiem pokonała kilkucentymetrową puszystość dywanu, stawiając na nim stopę. Po chwili dostawiła prawą.
Sunęła, żłobiąc w dywanie dwudziestocentymetrowej szerokości ścieżkę.
Chrapnął, więc przystanęła, spłoszona. Po chwili, widząc, że wciąż śpi, ruszyła dalej. Nie dotykając go, przemknęła obok i stanęła u wezgłowia. Przyklękła. Spojrzała na swoje dłonie.
A potem ucapiła go prawą ręką za włosy, a lewą błyskawicznie przejechała po gardle.
Jego głowa śmiesznie zwisła do przodu.
Zwolniła chwyt prawej dłoni i spojrzała na nią. Palce lewej kurczowo zaciskały się na nożu, który jeszcze niedawno przykładała do własnego czoła.
W nikłym świetle lampki popatrzyła na ciemne plamy na jasnej tapicerce. Ostrożnie wstała z klęczek i ruszyła do kuchni. Odkręciła kran i pod ciepłym strumieniem opłukała nóż. Odłożyła go i podsadziła lepkie od jego przetłuszczonych włosów palce.

Mizerotka.
W drobnej figurce czają się złość i determinacja.
Spodziewała się tego, choć do ostatniej chwili miała nadzieję, że jednak…
Słowa. Podłe, okrutne słowa. Nie musi rozumieć ich sensu. Wystarczy jej ton, jakim są wypowiadane.
Naprężone ciało, emanujące oskarżeniami. Wyzywająco wysunięta szczęka i zęby, wyszczerzające się niczym do rozszarpywania.
Ma wrażenie, że gdyby zostały we dwie – nie uszłaby z życiem. Drobne palce wczepiłyby się w nią i rozdarły na strzępy.
Mizerotka – nie umie powstrzymać się od tkliwości.
Tyle nienawiści. Tyle satysfakcji.
Przez chwilę wydaje jej się, że znowu pełza po puszystym dywanie, a w uszach dźwięczy jej okrzyk Tresura!.
Otrząsa się. Unosi głowę.
Nie. Patrzy w te zaćmione nienawiścią oczy. Długo. Odważnie. I nagle tamte źrenice nie wytrzymują. Nakrywają się powiekami, a broda nabiera miękkości i zaczyna drżeć…
Jej córeńka…

Jak w pudełeczku.
Będzie jak w pudełeczku. Każdy przedmiot wróci na swoje miejsce, bo tylko zewnętrzny ład daje gwarancję ładu wewnętrznego.
Najmniejsza plamka, najlżejszy zaciek nie zaburzy harmonii.
Pozbędzie się wszystkiego, co w jakikolwiek sposób mogłoby rozproszyć i przeszkodzić w kształceniu samodyscypliny.
Unicestwi każdą przeszkodę. Będzie jak dawniej. Będzie jak zawsze…

*

Westchnęła. Nachyliła się i sięgnęła pod zlew. Wyjęła obrotowego mopa. Napełniła wiadro zimną wodą i dodała detergent na bazie wybielacza. Włożyła rękawiczki. Rozmieszała wszystko i spokojnie podążyła do salonu.
Zostawiła sprzęt i wróciła po wielkie worki na śmieci.
Najpierw zajęła się dolną częścią ciała. Zapakowała ją do potężnego wora i okleiła taśmą malarską. Potem to samo zrobiła z górną częścią. Bez większego wysiłku zrzuciła zabezpieczone ciało na dywan i zabrała się za szorowanie tapicerki. Plamy schodziły z niej łatwo. Nie musiała nawet mocno przyciskać. Osuszyła powierzchnię flanelowymi gałgankami i z trudem wciągnęła wór na kanapę.
Więcej kłopotu miała z dywanem. Zalała go wybielającą pianą. Odczekała przepisowe dwa kwadranse. Potem systematycznie rozdzielała pasmo po pasmie i sterylnie czystą szmatą ściągała różowawą pianę. Przyjrzała się krytycznym okiem własnemu dziełu. Mruknęła niezadowolona i poszła wymienić wodę. Po powrocie powtórzyła proces czyszczenia. Tym razem efekt ją zadowolił, ale na wszelki wypadek powtórzyła wszystko jeszcze raz. Zrobiła porządek ze sprzętem do sprzątania.

Jest taki piękny.
Nawet, gdy jego usta wykrzywia grymas pogardy. Gdy celowo omija ją wzrokiem. Kiedy cały jest jednym wielkim, najeżonym warkotem.
Przygląda mu się z tajoną czułością – tak dawno go przecież nie widziała.
Widzi, że się zmienił, ale w pierwszej chwili nie potrafi określić natury tych zmian.
Schudł?
Tak. To na pewno.
Ale też wydoroślał. Jego twarz nabrała ostrości, jest szpiczasta i blada.
Siwizna?
Tak. Na skroni bieli się jaśniejszy kosmyk.
Jest czujna. Spięta. Czeka. Czeka na tę jedną, jedyną reakcję.
Choć udaje, że nie czeka. Musi udawać.
Nie. Nie spojrzy.
Zapada się w sobie. Kurczy.
I kiedy już traci nadzieję – on nie wytrzymuje. Rzuca jej płochliwe spojrzenie. Podchwytuje je i spod ton nienawiści wyławia bezradność…
Jej syneczek…

Bezszelestnie.
Wszystko odbędzie się bezszelestnie.
Nic nie zakłóci odpoczynku syneczka i córeńki.
Zlikwiduje każdą plamkę, każdy pyłek, by nic nie przeszkodziło im w godnym funkcjonowaniu. Usunie im spod stóp wszystkie przeszkody. Będzie niewidoczna i szatańsko skuteczna. Będzie siłą determinującą ich przyszłe działania. Niepokonaną siłą, choć dla nich niewidoczną. Będzie ich przednią strażą, sama pozostając w cieniu. Nigdy nie dowiedzą się, ile dla nich zrobiła. Choć nie zrobi tego dla wdzięczności i poklasku. Ani dla miałkiej satysfakcji. Zrobi to, bo taka jest powinność matki…
Być. Czuwać.
Chronić przed chaosem zewnętrznego świata.
Będzie ich ochraniać. By z codziennego koszmaru mogły powrócić w przestrzeń poukładanego sensu.
Nie pozwoli, by patrzyły na efekty jej indolencji.
Wszystko doprowadzi do stanu idealnego, by nie rozpraszały ich drobiazgi.
Na miarę swojego małego rozumku i miernej przydatności będzie się starała robić to, czego sama wciąż się uczy. Jedyną rzecz, do jakiej się nadaje… Będzie sprzątać…

*

Wróciła do salonu z suszarką do włosów i grzebieniem. Przysiadła na piętach i zabrała się za suszenie dywanu. Każdy wysuszony kosmyk rozczesywała i pedantycznie układała w wymyślny, bliźniaczo podobny do poprzedniego pukiel. Kiedy uznała, że pokój wygląda idealnie, odłożyła na miejsce suszarkę i grzebień i poszła do łazienki. Wzięła gorący tusz i włożyła czystą podomkę w ohydnym kolorze khaki. Poprzednią wrzuciła do pralki i nastawiła odpowiedni program. Spojrzała w lustro. Przygładziła włosy, pociągnęła czarną kredką kontury oczu, przypudrowała nos i musnęła błyszczykiem usta.
Weszła do salonu. Rzuciła badawcze spojrzenie i nieznacznie poprawiła worek, by leżał symetrycznie.
Świtało.
Wróciła do holu i sięgnęła po telefon.
– Dzień dobry – powiedziała spokojnie. – Chciałam zgłosić śmierć męża.

Jest. Siedzi naprzeciwko i co chwila dotyka szyi. Jabłko Adama podskakuje mu nerwowo. Szamoce się, jakby chciało wyrwać się spod skóry i uciec daleko, daleko.
Odnosi wrażenie, że łykanie sprawia mu potworny ból.
Patrzy w jego wąskie oczy i zastanawia się, jak mogła go pokochać. Nie dostrzega w tych oczach skruchy, żalu. Ani nawet współczucia. Pod przymkniętymi powiekami czai się pogarda i wściekłość. Pogarda dla niej i wściekłość, że tak dał się podejść.
Może uda mu się oszukać tych wszystkich, zgromadzonych tu dzisiaj ludzi, ale nie ją. Ona wie, że nie ma w nim skruchy. Jedynie strach i upokorzenie.
On nigdy nie przyzna się, że ją skrzywdził. Że krzywdził latami. I ją, i te jej ukochania.
Dziś zaczyna to wreszcie rozumieć. Że największa krzywda stała się ich dzieciom…
Syneczkowi i córeńce, którzy też tu są i patrzą na nią z nienawiścią. Nie wierzą ani jednemu jej słowu. Nie chce im się pomieścić w głowie, że ona może mówić prawdę.
Nie chce, by tu byli, ale oboje są pełnoletni i nie może im już niczego kazać…
Głos Czarnej Persony wyrywa ją z chwilowego stuporu. Prosi wzrokiem o powtórzenie.
– Dlaczego usunęła pani wszystkie ślady?
– Mąż by mnie zabił, gdybym wpuściła kogoś w taki bałagan.

Usiądzie w swoim salonie i wtuli się w miękkie oparcie kanapy. Po lewej stronie przycupnie jej syneczek, a po prawej – córeńka. Zobaczą, że ma opuchnięte kostki i syneczek zerwie się, by podsunąć jej puf. Córeńka przytuli się i powie:
– Wszystko będzie dobrze, mamusiu. Poradzimy sobie…
A kiedy nadejdzie czas, pojadą wspólnie do szpitala i oni będą czekać razem z nią. Usłyszy ich nerwowe kroki dobiegające z korytarza. Może szept córeńki i niskie mruczenie syneczka.
A potem wbiegną i wyściskają ją, ciesząc się razem z nią. Powiedzą, że ją kochają, a ona powie im to samo.
Będzie mamusią…
Najukochańszą mamusią całej trójki…

Obrazki. Marcin.

Bo z dziewczynami nigdy nie wie, oj nie wie się…
Ta piosenka prześladuje ją od wczoraj.
Kolebie się do wewnętrznej melodii. Dłonie mimowolnie wybijają rytm na kierownicy.
Dobrze, że szosa jest pusta. Może przemierzać ją spokojnie, zerkać na pobocza i delektować się krajobrazem.
Gracik pożera ołowianą wstęgę z apetytem pisklaka. Naprawdę tak to wygląda. Jakby wchłaniał kilometry dżdżownicy albo innego ptasiego przysmaku.
Czy dobrze jest… czy może jest, może jest…

Dość. Mam dość.
Wygładziła kolejną wykrochmaloną, jeszcze gorącą od żelazka serwetkę i odłożyła na pokaźny stosik.
Popatrzyła na śmiesznie pomarszczoną skórę na palcach.
Taką skórę miała zawsze po kąpieli, gdy tata wynosił ją okutaną w ręcznik z łazienki, żeby nie pobrudziła stópek. Tak właśnie mówił: stópek.
Ile mogła mieć wtedy lat? Trzy? Cztery?
Zanosił ją do pokoju i sadzał na pachnącej macierzanką kołdrze.
Za nim podążała mama z drugim ręcznikiem i szczotką do włosów.
Dawał im po buziaku i wychodził…

Dni są coraz krótsze. Spogląda przez lewą szybę. Lubi taki kolor nieba. Szarawy, lekko matowy błękit. W połączeniu z dojrzałą zielenią sosen daje niesamowite światło. Spłowiałego turkusu. Zjeżdża na pobocze i włącza awaryjne. Wysiada z samochodu. Okrąża go i opiera się o drzwiczki. Unosi głowę. Spod przymrużonych rzęs obserwuje fragment nieba nad drzewami. Wygląda jak pasek kodu kreskowego, gęsty od cieńszych i grubszych pionowych linii. Rozchyla powieki i kreski zmieniają się w migające światłem sześciokąty.
Tuż obok przemyka samochód. Mija jej stopy o włos.
Uchyla się instynktownie przed asfaltowym rozbryzgiem. Niewiele to daje. Przygląda się strzępiastym plamkom wykwitającym na jasnych dżinsach.
Nawet ładny ten wzorek – uśmiecha się.

Kiedyś nazwałaby takiego kierowcę idiotą. A może nawet chwyciłaby kamień i rzuciła za oddalającym się. Nie po to, by zrobić mu krzywdę, ale żeby wyładować złość.
A potem patrzyłaby, jak granitowy pocisk turla się po nierównej nawierzchni, tracąc powoli impet. Może nawet podbiegłaby i kopnęła ten kamień.
Kiedyś…
Dziś po prostu się roześmiała. Przejechała ręką po błotnym nadruku, który rozmazał się w nieregularny szlaczek.
Deseń wydał się jej znajomy…
Mama miała taką sukienkę. Białą, z długimi bufiastymi rękawami bez mankietów. Czarny zygzaczek wyglądał na brzegach rękawów i rąbku spódnicy jak koronka.

Wsiada do samochodu i odjeżdża, rozchlapując wodę w żłobinach.
Nagle na mgnienie oka wychodzi słońce i rozbija kobaltowe jeziorka na setki przeźroczystych kamyków.
Zwalnia i przez opuszczoną szybę nasłuchuje chrzęstu kruszonego szkła, ale warkot silnika zagłusza wszystko.
Naciska gaz. Na karku czuje chłód powietrza. Ma wrażenie, że chłodny prąd z uchylonego szyberdachu łączy się z podmuchem z okna i przywiera do pleców.
Zwalnia. Skupia się.
Gdzieś tutaj powinien być zjazd…

Specjalnie wybrała jedną z tych mało uczęszczanych szos. Lubiła nie musieć się śpieszyć. Lubiła przyglądać się mijanym po drodze domom i kościołom. Powykrzywiać się do okropnych w krzyczącym pseudo-przepychu zajazdów i sztucznie wygenerowanych zieleńców przy parkingach. Powalały szpetotą. Przyprawiały o namacalną niemal udrękę. Jakby ktoś szarpał ciało tępym ząbkowanym ostrzem. Zwijana na noc trawa wołała o litość, a geometrycznie przycięte krzewy o pomstę do nieba. Patrzyła na koszmarki – huśtawki z opon, które brzydotą ustępowały tylko pretensjonalnym nazwom, wymalowanym równie szkaradną majuskułą albo uwspółcześnionym gotykiem.

Głowa podskakuje na wybojach. Miele przekleństwo.
Nie, żeby zaraz oczekiwała infrastrukturalnych cudów, ale te najgłębsze dziury można chyba od czasu do czasu potraktować paroma łopatami żwiru.
Dobrze, że gracik jest ciężki i ma szerokie opony. Napęd na cztery koła też robi swoje.
Jak będzie bardzo źle, mogę włączyć terenowy.
Nie lubi go. Gracik robi się wtedy powolny i drażliwy.
Niskie tony silnika kojarzą się ze wściekłym warkotem.
Uff! – rozpędem bierze kolejny wykrot i jednak przełącza na terenowy. Woli już stratować kawałek krzaczastego pobocza niż rozkraczyć się na tej dziurawej gliniance.
– No, mały… – głaska uspokajająco ciepły kokpit…

Kiedy go zobaczyła – nie wahała się ani chwili. Przejechała się wyludnionymi uliczkami i skrawkiem nieużytku. Prowadził się ciężko. Narowiście. Miał cholernie sztywne biegi i robił niespodzianki.
Wcześniej jeździła podobną bestią. Większą, ale równie kapryśną. Tamten potworek też słuchał tylko jej i świadomość, że nikt inny nie wytrzymywał za kierownicą dłużej niż godzinę, trochę złagodziła niespodziewaną stratę.
Ten był mniejszy. Ale też miał charakter. O tak!

Gracik prycha, jakby rozumiał.
Odnosi wrażenie, że warkot łagodnieje nieco, a prawie dwie tony żelastwa toczą się z większą gracją.
Śmieje się. Nawet jeśli to tylko jej wyobraźnia, miło myśleć, że przedmioty też mają dusze.
I co z tego, że podobne przekonanie nijak ma się do takiego choćby platońskiego Bytu, a większość religii uznałaby podobne stwierdzenie za herezję.
Póki coś nie jest w stu procentach udowodnione, nie mija się z prawdą. A w tym przypadku długo jeszcze takim pozostanie.
Nie wyrywa się nigdzie ze swoimi teoriami, ale czasami wydaje jej się nawet, że o wiele łatwiej okruchów empatii doczekać się od przedmiotu niż od człowieka.

Dwa razy próbowali go ukraść i porzucali po paru metrach. Mogła spokojnie zostawić kluczyki w stacyjce – nikt go nie ruszył. Szczególnie, gdy przypadkiem odkryła, jak odłączyć centralny układ.
To był kolejny raz, kiedy ciepło pomyślała o poprzednim właścicielu. Jak już wysapała się po ataku furii, że nie raczył jej o tym napomknąć i trzy godziny przesiedziała kiedyś w lesie, szukając przyczyny awarii.
Gracik nagle odmówił współpracy, a do cywilizacji miała z piętnaście kilometrów żołnierskim truchtem. I do zasięgu.

Podjazd jest fatalny.
Suną, warcząc w dwugłosie. On z wysiłku, ona – z irytacji.
Ale na dnie sfrustrowania czai się zadowolenie.
Taki podjazd daje gwarancję bezpieczeństwa. Nikt nie podjedzie bezszelestnie, by zarżnąć mieszkańców podczas snu. W ogóle – mało kto podjedzie. Szczególnie po tych deszczach.
Wspinają się. Siermiężnie, ale – uparcie.
Ma wrażenie, że gracik przysiadł, ugiął odnóża, rozpłaszczył się i szerokim zadem niemal szura po podłożu. Jak drapieżnik podchodzący ofiarę.
Skupia się na drodze i nie może pozbyć się wrażenia, że jego rura wydechowa wygina się jak ogon geparda odwracający uwagę naiwnej zdobyczy…

To chyba jedno z jej najcudowniejszych dziecięcych wspomnień. Maleńkie, senne ciałko, które położono jej na kolanach. Pokryte puchem, niemal białym i jeszcze bez plamek. Pomrukiwało cichutko, a przez przednie łapki przechodziły mimowolne, wywołane snem, ledwo dostrzegalne skurcze. Dotknęła trójkątnego łebka i wtedy spojrzały na nią wielkie, jasno-turkusowe oczyska, w których światło rozedrgało się złotymi spiralkami. Spomiędzy zębów wysunął się koniuszek śmiesznego szorstkiego języczka i wokół rozszedł się gorzkawy zapach trawionego mleka.
Po chwili ślepka zamknęły się powoli i mruczenie przeszło na wyższe obroty…

Pilot od bramy odmawia posłuszeństwa.
Co robię nie tak?
Nie chce jej się wysiadać i szarpać z ciężką bramą. Poprzednim razem właściciel pokazał, jak sforsować ogrodzenie ręcznie.
Wzdycha.
– No dobra… Jeśli nie zadziała zaklęcie wszech czasów… wa mać! – mamroce i desperacko nadusza przycisk….

Był czas, kiedy żadne zaklęcia nie działały.
Stała pod drzwiami własnego domu, który już nie był jej domem.
Wrócili z dwutygodniowych wakacji i nie mogli dostać się do środka.
Pogoda się zepsuła, zrobiło się zimno i deszczowo. A ona stała, trzymając w dłoni małą, coraz mocniej ściskającą ją rączkę i drugą próbowała włożyć klucz do zamka. Nie udawało się. Niczego jeszcze wtedy nie rozumiała, więc próbowała wciąż i wciąż. Pochylała się coraz niżej, ale do końca nie wyzwoliła ręki z uścisku małych palców.
Dopiero, gdy wsiedli do samochodu…

Domek jest niewielki. Drewniany.
Zza ogrodzenia prawie niewidoczny.
W ogóle – hacjenda ukryta pośród wiecznie zielonych świerków jawi jej się zagubioną w puszczy chatynką szeptuchy.
Tak naprawdę jest na to zbyt komfortowo wyposażona, ale z zewnątrz sprawia wrażenie zgrzebnej i surowej.
Zawiera bramę. Parkuje gracika na tyłach. Przygląda się krytycznie. Ok. Gotowy do wyjazdu w każdej chwili.
Jest zadowolona, bo namanewrowała się, żeby nie kombinować przy wyjeździe.
Otwiera bagażnik i stawia plecak na werandzie. Nie będzie przecież biegać z ciężarami naokoło.
Zachodzi od frontu. Otwiera drzwi. Owiewa ją zapach zaimpregnowanej brzozy…

Podczas swoich eskapad natknęła się kiedyś na niemal zagrzebaną w murszu chałupkę. Tuż nad ziemią pobłyskiwały maleńkie szybki okien, a żeby wejść do środka, trzeba było się pochylić.
Pokłonit’sa…
Jak to powiedziała wtedy Babka, pokazując wykręconym reumatyzmem palcem stareńką ikonę, otuloną zawojami złotawej materii.
Pokłoniła się więc i weszła.
Ostatecznie wkraczała w cudzą intymność i jeśli chciała skorzystać z gościny, musiała poddać się ustanowionym od wieków prawom.
Wtedy nie miała pojęcia, że ta drobniutka, złożona wyłącznie z zagięć skóry i zmarszczek kobieta jest szeptuchą. Że dzieli się z potrzebującymi nie tylko modlitwą i wiarą, ale także, a może – przede wszystkim – nadzieją…

Wszystko tu jest rude. Sufity. Podłogi. Ściany. Framugi i ościeża.
Tylko kamienny kominek ma barwę spłowiałego bławatka.
Podchodzi i wyciąga rękę. Wilgotną opuszką przejeżdża po powierzchni odłupków. Ciemnieją. Ich odcień staje się intensywniejszy. Przygląda się uważniej. Wypukłe ostrości zyskują kontury. Przechyla głowę pod różnymi kątami. Z nieregularnych płaszczyzn zerkają na nią maszkaronowate twarze.
Uśmiecha się.
Ponoć objawiające się wszędzie twarze są jednym z symptomów schizofrenii.
Dobrze, że przynajmniej w taki sposób nie jest obciążona genetycznie…

Podobny odcień kamieni spotkała, przekraczając zimną, rwącą tunguską rzekę.
Myślała, że Birkuzem nazywano ją ze względu na niespotykany odcień wody. Rzeczywiście, w zależności od pory dnia, mieniącej się gamą, od słonecznie nasyconej, przez matowiejącą w antyczną, bieli, aż po głęboko ciemną, wilgotną i lśniącą turkusowość.
Zajęło jej trochę czasu, nim domyśliła się, że ów efekt nie jest wyłącznie wytworem załamującego się na skałach światła, ale jedynym w swoim rodzaju mariażem wody, słońca i półszlachetnych kamieni, brukujących kręte koryto.

Odwraca się, robi parę kroków i otwiera tarasowe drzwi. Do środka wdziera się zimne powietrze.
Będzie wiało…
Tyle powiedziały jej wczorajsze cirrusy, rwące błękit nieba na strzępki.
Wychodzi na werandę i sięga po plecak.
Tuż za barierką pluska jezioro. Ten dźwięk przywodzi jej na myśl mongolskie szudragi. Pasuje do rtęciowej barwy wody.

Podobne odgłosy wydawała zapomniana studnia w lesie, do której jako dziecko wrzucała kamienie. Obijały się o wypaczone starością kręgi i wpadały z plaśnięciem w błoto. Studnia była płytka i woda zbierała się w niej tylko podczas obfitych opadów. Woniała mułem i nigdy nie nadawała się do picia. Do mycia także nie. Odór gnijącego osadu składającego się głównie z rozkładających się liści, żołędzi i olszynowych szyszek wabił widliszki. Ten zapach pobudzał apetyt komarów i stawały się wyjątkowo krwiożercze.
Odczuła to bardzo boleśnie na własnej skórze, gdy nieopatrznie zanurzyła ręce w nagrzanej słońcem brei z pogiętego wiadra.

Przygląda się dynamicznej, rozerwanej tu i ówdzie powierzchni.
Ma wrażenie, że tuż pod nią kłębią się nieznane siły, które tylko magia nieprzekraczalności tabu żywiołów powstrzymuje przed opanowaniem powietrznego świata.
Że pod tą przeźroczystą i wiotką, ale chronioną misternymi zaklęciami powłoką istnieją siły odpowiedzialne za zagadkę życia. Że wystarczy skonstruować aparat tak czuły, by rejestrował dźwiękowo-wizualny kod, a zewnętrze przestanie mieć jakiekolwiek sekrety…
Kilka kropli spada na twarz. Otrząsa się. Ułapia ramiączka plecaka i przy akompaniamencie łkających fal wraca do domku…

Fascynujące było przyglądanie się małym ludzikom o żółto-pergaminowych twarzach i kreseczkach bezrzęsych oczu. Byli piękni zniewalającą harmonią ciał i ruchów. Nieburzoną nigdy równowagą gestu i słowa.
Małe palce z zapamiętaniem szarpały struny, a drobne usteczka nadawały smak wypuszczanym dźwiękom.
To o takich istotach mówiono kiedyś, że są pięknej płci. Przynajmniej tak sobie wyobrażała.
Ich twarze były androgyniczne. Nie dlatego, że kobieta miała w sobie za dużo pierwiastka męskiego. Wręcz przeciwnie – to on z powodzeniem mógłby być brany za kobietę. Z podniesionymi kośćmi policzkowymi, płaskim noskiem i miękkim podbródkiem. Nie mówiąc już o delikatnych dłoniach i tłuszczyku na bioderkach i podbrzuszu.
Wtopiła się wtedy w alikwotową rzeczywistość. Przemykała między pasmami chropawych dźwięków, wzmacnianych jękami drumli…

Zastanawia się, jak mogą brzmieć uderzenia kuleczek rtęci.
Rozsmarowywany lit cichutko trzaska z metalicznym pogłosem. Płatki sodu plaskają, a druciki cyny wydają zupełnie płaski, jakby plastykowy dong i dopiero pod wpływem temperatury nabierają strzępiastej dźwięczności. Aluminium jest szorstkie i porowate i podobnie głucho i szaro gra, matowo.
Lubi śpiew brązu. Może to domieszka cyny dodaje stopowi z miedzią tego przyjemnego matu, a cynk mosiądzowi – rozedrgania.
Ale muzyka rtęci?

Średniowieczni astronomowie upatrywali w niej przejawów boskości. Elektrum. Żywe srebro.
Gdyby pochwycić i uwięzić energię pozwalającą kroplom rtęci dzielić się i łączyć bez ograniczeń, można by odkryć sekret nieśmiertelności. Cyklicznej powtarzalności i autoregeneracji. Tak uważali.
To dlatego kuracje z rtęci były takie pożądane.
I nieskuteczne. A raczej – załatwiały problem na amen.

Podchodzi do okien. Na jej prośbę właściciel otworzył okiennice wcześniej i przewietrzył przybytek.
Nad subtelną woń impregnatu wybija zapach brzozowego drewna. Zza okna nadpływa seledynowy aromat świerkowej żywicy i, błotnista nieco, woń wzburzonego wiatrem, jeziornego dna.
Idzie do samochodu po pościel. Woli swoją. Znaną i przesyconą chemią jej ciała. Nawleka własne poszwy na termoizolacyjny śpiwór i poduszkę. Zaścieła materac pledem.
Sprawdza czy jest prąd i Wi-fi.

Gdzie te czasy, gdy o własnym komputerze można było tylko pomarzyć?
Uśmiechnęła się.
Pierwszy raz zetknęła się z takim sprzętem, gdy dostała pracę w radiu. To była wakacyjna fucha, ale nauczyła się wtedy obrabiać dźwięk. Początkowo szło jej niesporo. Miejsca dla myszki brakowało nawet na podłodze. Do dzisiaj, zresztą, woli posługiwać się touchpadem.
Tamto doświadczenie przydało się jej w późniejszym życiu.
Roześmiała się, przypominając sobie uczucie paniki, które ogarnęło ją, gdy pierwszy raz zasiadła przed monitorem.

– Całkiem komfortowo jak na taką głuszę – uśmiecha się, płucząc ręce pod strumieniem ciepłej wody.
Wyjmuje laptop i podłącza do podładowania. Wychodzi na taras. Aura nie sprzyja siedzeniu na zewnątrz.
Szkoda. Deszcz i chłód jej nie przeszkadzają, ale wiatr jest coraz bardziej porywisty. Lodowaty, a przez to – wyjątkowo nieprzyjemny.
Przysiada na ławeczce. Ściany tworzą zaciszną niszę i przez chwilę jest nawet miło. Niestety, wiatr jest zmienny i po chwili szczególnie silny podmuch przepędza ją do domu.

Musiała zmienić otoczenie. Chociaż na jakiś czas.
To porządkowanie życia, segregowanie minionego dało się jej we znaki.
I nie chodziło wyłącznie o wysiłek fizyczny. Choć niesprawność na pewno pogłębiała frustrację. Wszystko przeciągało się do granic absurdu, nie pozwalając skończyć i ruszyć dalej.
Zaklęte w przedmiotach emocje emanowały nie zawsze radosną energią. Prędzej nostalgią i smętkiem. Czuła się jak dwudziestopierwszowieczny Aladyn wywołujący widma przeszłości z każdego branego w dłonie drobiazgu.
Najgorsze były powroty do tego nieprogramowego rozgardiaszu. Potykanie się na każdym kroku o zaprzeszłość.

Robi herbatę i sadowi się na szerokim parapecie ogromnego okna. Przyduszone światło nie przeszkadza w podziwianiu zaokiennej panoramy. Przez chwilę ulega złudzeniu, że międzyświat wchłonął szklaną granicę i pozwolił jej wkroczyć do swojego zacisza.
Gałęzie, szarpiące w atonicznym tańcu niebo, sprawiają wrażenie kadrów z niemego, przedwojennego dramatu, w którym pejzaż mentalny odgrywał rolę narratora i wprowadzał nienawykłego do obrazowej fikcji odbiorcę w nastrój mającej się zacząć opowieści.
Żałuje czasami, że te naiwne tricki można dziś spotkać wyłącznie w kiepskich horrorach. Widz jest aż nadto wyedukowany, by dał się nabrać na takie numery. Zresztą, woli akcję. Zbyt natrętne tło uważa za nudne. Wgapia się w pierwszy plan i w głębi musi naprawdę palić się i walić, by raczył to dostrzec.
Śmieje się cicho. Dosłownie – palić i walić…

Tak bardzo jesteśmy zrośnięci z obrazem, że nie pamiętamy, który był pierwszy…
Zazdrościła widzom Eisensteina, braci Lumiere. Tego przeżycia im zazdrościła. Dziewiczości, braku doświadczenia, gdy szli na swój pierwszy w życiu ruszający się obraz. Bo to było jednak przecież coś zupełnie innego niż iluzjon.
Przeczytała kiedyś, że Boy-Żeleński nie potrafił kontemplować kina. Nie odbierał obrazu filmowego percepcyjnie.
Dziś pewnie wykryto by u niego jakąś fizyczną wadę oka, którą zniwelowano by prostym zabiegiem, by mógł cieszyć się jednym z największych osiągnięć rozrywkowego biznesu.
Pokpiwała sobie czasami z takich stwierdzeń, ale doskonale zdawała sobie sprawę, że to właśnie przy pomocy obrazu najłatwiej manipulować odbiorcą. Zobaczyć znaczy – uwierzyć. Nie – usłyszeć, poczuć, a właśnie – zobaczyć.
Idiotyczne.

Mości się. Szuka najwygodniejszej pozycji. Parapet jest na tyle szeroki, że może usiąść po turecku. Opiera policzek o szybę. Jest chłodna i pachnie płynem do okien o zapachu fuksji. Wie, że to fuksja, bo to jeden z kwiatów powodujących bóle głowy. Prostuje się i patrzy na smugę pary.
Obserwuje łyskające kilka metrów dalej jezioro. Okalające je drzewa wyglądają jak wołający o zmiłowanie wierni. W ich wyciągnięte ku niebu, nagie, targane wiatrem konary, w pochylające się pnie wpisane są rozpacz i pokora.
Bardzo niemiły widok…
Czuje się jak podglądaczka dusz. Wyjątkowo paskudne zajęcie. Wyjątkowo obrzydliwe przeżycie.
Wścibstwo, nawet jeśli niezamierzone, napawa ją odrazą.
Nie godzi się. Nie godzi się, by ktokolwiek, nawet przypadkowo, bywał świadkiem podobnej słabości. Nieważne – człowieka czy innej istoty.

Podobnego wrażenia doznała, siedząc w zadaszeniu Świątyni Caturśringi. Skryta w cieniu, niewidoczna, ledwo zarejestrowała w potwornym upale nadejście szmacianego zawiniątka. Wturlało się na schody i przysiadło przy lewym skrzydle bocznych drzwi. Obok postawiło dwie miski. Jedną na datki, a drugą na wodę. A potem wykręciło sobie oba barki. Bezwładne nagle ręce zamajtały wzdłuż boków. Siedziała tuż za nim i bała się poruszyć. Nie chciała, by ją zauważył i domyślił się, że odkryła jego sekret.

Jest coś niezwykle krępującego we współuczestniczeniu w podobnych zdarzeniach. Nawet jeśli uczestniczy się biernie i niechcący. W pewnych sytuacjach powinno się być samemu. Żaden świadek, tym bardziej – mimowolny, nie jest w stanie pomóc w podźwignięciu czyjegoś zawstydzenia. Ma wrażenie, że dzieje się odwrotnie – świadek staje się dodatkowym brzemieniem.

Wychodzący ze świątyni wierni wrzucali do miski miedziaki.
W pewnej chwili gałganek pochylił się i zaczął chłeptać wodę z drugiego naczynia. I wtedy podszedł rosły mężczyzna i jednym ruchem stopy zmiótł obie miski. A potem kopniakami zrzucił ludzki tobołek ze schodów.
Trwało to tak krótko, że nie zdążyła zareagować. Zerwała się tylko. Chciała podbiec do sponiewieranego żebraka. I właśnie wtedy to zobaczyła. Upodlająco proszalne przygięcie ciała. Wzniesioną ku niebu twarz z wyrazem niedającej się opisać mieszaniny udręki i rozpaczy.
Zrezygnowała. Nie potrzebował jej. Była tam zbędna…

Sięga po poduszkę. Układa ją na kolanach. Na niej umieszcza laptopa.
Przygląda się czarnemu ekranowi i zastanawia, czy powinna go włączać.
Powinna. Musi przejrzeć wiadomości, odpowiedzieć na maile, porozmawiać…
Dzień jak co dzień…
Przepisuje zostawiony przez właściciela kod.
Już. Znowu jest dostępna dla całego świata.
Trochę szkoda. Nie miałaby nic przeciwko temu, by zniknąć choć na parę dni.
Wzdycha. Jak zna życie, Elwira narobiłaby takiego rabanu, że cała gra niewarta świeczki. A raczej – zamieszanie…

Poprawiła poduszkę. Zawsze lubiła siad krzyżowy.
A tę pozycje opatentowała, gdy była w ciąży i duży brzuch nie pozwalał jej normalnie funkcjonować.
Miała problemy z korzystaniem ze stołu i wtedy wpadła na pomysł z poduszką. Mogła kłaść na niej książki, zeszyty albo tacę i nie musiała się pochylać. Przywykła przez te dziewięć miesięcy…
Spojrzała w okno i dotknęła wygasłego monitora.
Pochyliła się nad jednym z dokumentów i wsiąkła.

Pieką ją oczy.
Trochę z niewyspania, ale bardziej chyba od ekranu komputera i farb.
Wspomnienie ostatniej sprawy powala ją rozległością.
To nigdy nie są błahe, jednoznaczne historyjki.
Jak bardzo takie stwierdzenie nie ocierałoby się o banał, pod każdą sygnaturą kryje się człowiek. Ze wszystkimi pragnieniami, radościami i dramatami…
Unosi ręce i muska powieki.
Zaraz zmyje tusz i przyłoży sobie kompres z herbaty.
Sięga do torebki i wyciąga termos. Nalewa odrobinę płynu. Zanurza wyjęte z podręcznej kosmetyczki jałowe gaziki i dmucha chwilę, by przestygły. Siada w fotelu. Odchyla głowę i przykłada zaimprowizowany okład…

Wcześniej używała do takich infekcji świetlika.
O zbawiennej mocy herbaty dowiedziała się, gdy okłady z niej zaleciła profesor operująca jej byłego męża. Uważała, że czarna herbata to jeden z najlepszych antyseptyków i chyba wiedziała, co mówi, bo pół życia spędziła w Indiach.
Mąż. Jej były mąż…
Nigdy nie zwracała się do niego po imieniu, choć było naprawdę piękne.
Mówiła: kochanie. Bo tak lubił.
Śmiał się, gdy inni również tak go nazywali.
Był tym kochaniem. Nie da się ukryć.
Uśmiechnęła się.
Niby zwykłe pieczenie oczu, a powiodło na takie manowce…

Musi się przewietrzyć.
Wkłada ciepłą bluzę z kapturem, kurtkę i buty.
Wychodzi na werandę. Wietrzysko wieje nieprzerwanie. Nie przeszkadza jej to zejść po wąskich schodkach do czegoś w rodzaju ogródka.
Trawa jest mokra. Po chwili czuje, że ziębną jej stopy, ale dziarsko maszeruje dalej. Robi rundkę dookoła domu. Wiatr rozpędza chmury i nagle staje się jasno jak we dnie.
Spogląda na księżyc i uśmiecha się.
Wygląda, jakby celowo przysłaniał swoje krągłości rdzawym woalem.
Nieco dalej widzi maleńki świetlny punkcik, ale nie umie powiedzieć, co to za gwiazda.

Nie rozumiała tego zamiłowania do błękitnych ścian pokrytych szlaczkiem ze złotych gwiazdek. Wydawało się jej pretensjonalne i brzydkie.
Dopóki nie zobaczyła tamtego nieba. Nieba nad Jerozolimą.
W ułamku sekundy pojęła tęsknotę Starej Pani, do której czasem zachodziła z rodzicami.
Pani miała bardzo czarne sztywne włosy w puklach, o których usłyszała, że są utrefione i nie zrozumiała. To słowo kojarzyło jej się fonetycznie z utrafionym, choć wtedy jeszcze nie miała pojęcia, że fonetycznie. Kojarzyło się więc, i uważała, że ani trochę fryzura Starej Pani nie jest utrafiona. Była okropna.
Tak jak te niebieskie ściany ze złotymi szlaczkami, trochę fiksującymi w prawo, bo ktoś nieumiejętnie prowadził wałek.

Lodowate powietrze mrozi palce. Zaciąga sznurek kaptura i próbuje ukryć dłonie w rękawach wystającej bluzy.
Krople deszczu nakłuwają policzki jak drobniutkie odłamki szkła z roztrzaskanej kamieniem szyby.
Wstępuje na drewniane schodki i wsłuchuje się w dudniący odgłos własnych kroków. Dociera do przeszklonego wejścia. Wchodzi w ciepłą jasność i zatrzaskuje drzwi.
Rozbłękitniony kominek wita ją przyjaznymi mrugnięciami…

Jedyną naprawdę piękną rzeczą w tamtym domu był piec. Kaflowy, równy z nią. Mniejszy niż piece, które znała. Rozsiadł się w rogu pokoju i czarował błękitno-perłowymi kaflami, o obrąbku tak delikatnym jak w cieniutkich porcelanowych filiżankach Olgi; kaflami, na których pod palcami rozkwitały niewidoczne kwiaty o karbowanych płatkach i drobniutkich zwiniętych listkach.
Ilekroć tam przychodzili, siadała przy nim, wodząc dłońmi po rozgrzanym wierzchu i wsłuchując się w gardłowy głos właścicielki. Stara Pani przepięknie mówiła po rosyjsku, ale nie umiała pozbyć się tej specyficznej maniery. Gdy wsłuchiwała się w wypowiadanie słowa, miała wrażenie, że Stara Pani rozciera je na skrawku ściernego papieru.

Miałaby ochotę podejść do kominka i poczuć tchnienie ciepła. Robi kilka kroków i zatrzymuje się. Nie ma pojęcia, czy uda jej się przemóc świeżo nabyty lęk przed ogniem.
Wie, że tak naprawdę to strach zrodzony z wyobrażeń. Ale taki jest ponoć najgorszy. Najtrudniejszy do przełamania.
Ładnie ułożony stos drewna kusi. Wystarczy jedna zapałka…

Koincydencja to takie zabawne słowo…
Dawno temu przeczytała, że ogień jest koincydencją różnych zjawisk i nie potrafiła opanować śmiechu. Szczególnie, gdy przypomniała sobie to twierdzenie, przyglądając się peruwiańskiemu szamanowi pocierającemu twardym patykiem miększy. Było mu to potrzebne do jakichś jemu tylko znanych obrzędów. A choć nie śmiała się wtedy głośno, nie mogła pozbyć się natrętnego wrażenia, że całe to widowisko przeznaczone było dla naiwniaków, którzy za gran egzotyki chętnie pozbyliby się części swoich funduszy. Że szumnie zachwalany leczniczy proces Ayahuasci służył temu samemu, a po wszystkim szaman wracał do swojego komfortowego em ileś i odpalał kompa z najnowszą gierką, by zresetować się po robocie.
Dopiero kilka lat później miała okazję obejrzeć wszystko od wewnątrz i to już nie było zabawne. Ani trochę.

To nie był najlepszy pomysł – myśli, wpatrując się w miedziane niteczki wijące się między szarawymi bryłkami.
Migotanie przytłacza zbyt wieloma wspomnieniami.
Oplatających ją ramion. Ust błądzących tuż przy nasadzie włosów. Czułego szeptu pieszczącego szyję. Ciała drżącego napływającym pożądaniem.
O najważniejszym po Młodym mężczyźnie w jej życiu.
Odwiedza go, kiedy tylko może.
Nie myśleć…

Kochali się kiedyś na pledzie rozłożonym przed podobnym kominkiem.
Uśmiechnęła się. Było im wyjątkowo niewygodnie na twardych deskach, które w dodatku potwornie skrzypiały.
Miała później wrażenie, że wszyscy wiedzieli, czemu spóźnili się na kolację i w każdym spojrzeniu dopatrywała się jakichś podtekstów. Dopóki nie uświadomiła sobie, że oboje byli dorośli i wolni. I mogli robić, co im się podobało.
A potem ją namalował. Pierwszy raz. Przed tym kominkiem, w asanie lwa, spowitą w tiul. Tylko usta miała przymknięte i błąkał się na nich subtelny uśmiech. Tiulik niewiele zasłaniał i na jej ciele można było dostrzec nikłe refleksy kominkowego blasku.

Odchodzi od ognia i znowu mości się na parapecie. Błękitnawe pasemka laptopowego ekranu mażą się po szybie. Dotyka jej policzkiem i wpatruje się w huczące fale. Właściwie tylko domyśla się, że jezioro huczy.
Zazwyczaj o tej porze roku większość wód jest skuta lodem. Tym razem aura nie bardzo dopisała i może podziwiać odcień wody w zimowej krasie. Jest inny niż ten wiosenny czy letni. Nabiera ciemnych, depresyjnych niemal barw, które oscylują między budyniowym różem a dymnym granatem.
Nie myśleć… – powtarza sobie, bo ta kolorystyka przywołuje wspomnienie cyklu płócien, który zainicjowała impresja sprzed kominka.

Długo nie mogła przetrawić, że ten obraz wraz z innymi jego pracami zawisł w jednym z muzeów. W myślach trochę sobie z tego pokpiwała, nazywając siebie ironicznie dobrem narodowym. Ale w gruncie rzeczy miała mieszane uczucia. Do tego stopnia mieszane, że nigdy nikomu o tym nie wspomniała.

Powinnam coś zjeść – próbuje nieudolnie zmienić temat.
Przypomnienie o kolacji budzi w niej niechęć. Spogląda na torbę. Ma w niej trochę suchego prowiantu. Szumnie mówiąc. I butelkę różanego wina. Tak na wszelki wypadek, gdyby nagle bardzo zapragnęła alkoholu. Ale jak zna siebie, trunek wróci z nią do domu.
Wzdycha ciężko i kolejny raz wstaje z parapetu.
Przeciąga do mikro-kuchenki sakwojaż i wypakowuje jedzenie.

Pierwszy raz piła wino z róży w urokliwej winiarni w Brukseli. Był to raczej bar z kilkoma stolikami, obsługiwany przez właściciela, który świetnie znał się na winach i był bardzo sympatyczny, choć jego francuszczyzna pozostawiała wiele do życzenia. Szczęśliwie, koleżanka, która ją tam zaciągnęła, mieszkała w Belgii od lat.
Spędziły w uroczym lokaliku kilka godzin, integrując się z tubylczymi amatorami lekkich trunków. Na szczęście nie byli tak do końca miejscowi i nie musiała milczeć i czyhać na znajomo brzmiące flamandzkie słowa.
Do knajpki już nie wróciły, ale zabrała ze sobą miłe wrażenie i kilka butelek różanego specjału. Z tej wyprawy pozostał jej nawyk odwiedzania niewielkiego sklepiku z alkoholami przy każdym pobycie w tym mieście.

Gasi prawie wszystkie światła i sadowi się przy wielkim oknie. Zostawia tylko maleńką lampkę, by widzieć klawiaturę.
Powinna choć zajrzeć na maila, ale bardzo jej się nie chce. Ignoruje dwucyfrową liczbę na kopertce i wygasza ekran.
Wiatr za oknem nasila się. Słyszy jęk ścian.
Jakby dom budził się do życia. Naprężone deski grają. Napór mroźnego powietrza z zewnątrz i ciepłego w środku wprawia konstrukcję w niemal niewyczuwalne wibracje. Kładzie dłoń na przyokiennej ścianie i pozwala przeniknąć się drżeniu.

Jakiś czas temu była na koncercie organowym w pasawskiej katedrze. Moc instrumentu rozrywała neuryty. Brakowało jej tchu, gdy od stóp wspartych na wibrującej podłodze dźwięki wędrowały wyżej i wyżej.
Pieściły uda i pośladki, ślizgając się łagodnie wzdłuż bioder, by spłynąć w końce ułożonych na kolanach dłoni. Nasycone burgundowym tonem powietrze wprawiało w drgania policzki, muskało usta, przenosząc się na zaciśnięte mimowolnie zęby, które podzwaniały w histerycznych konwulsjach.
Ramiona oplatała ostra siatka, która zsuwała się, ściągając oreole. Napinała brzuch i wędrowała ku kolanom, by połączyć się z mrowieniem w koniuszkach palców.

Od czasu do czasu któraś deska jęknie nieco głośniej. Powoli siła wiatru wprawia domek w coraz bardziej wyczuwalny dygot. Ściany trzeszczą, a z zewnątrz dochodzi nasilający się szmer, który przypomina przesypywanie suchego piasku w przetaku.
Przymyka oczy i poddaje się rytmowi wichury. Przed oczyma wciąż ma bujające się ociężale konary świerków. Nie ma w nich już nic z wcześniejszej pokory. Stają się dumne i groźnie piękne. Ma wrażenie, że ich szum jest tyle złowieszczy, co ostrzegawczy.
W tę kakofonię wdzierają się kaskady jeziornego chlupotu. Synkopowe przesunięcia jasnych dźwięków w połączeniu z niskimi tonami drewna wygrywają upiorną nieco symfonię.

Podobnie dudniły naprężone wanty, gdy popłynęli w rejs i złapał ich sztorm. Kazano im siedzieć w kajutach, przypiętym do koi. Miała wrażenie, że żołądek przewróci się jej na drugą stronę, ale nie to uczucie było najgorsze. Najbardziej nie mogła znieść przymusowego bezruchu i duchoty coraz bardziej ciaśniejącego pomieszczenia. Dostała jednego z najgorszych ataków klaustrofobii w życiu. Wydało jej się nagle, że ściany zsuwają się i pochylają ku sobie. Bulaje wybrzuszały się i straszyły surrealistycznym grymasem powyginanych soczewek. Sufit obniżał się, jakby chciał ją zmiażdżyć.
Odpięła się i resztką sił dopełzła na pokład. Było jej wszystko jedno. Wolała już wypaść za burtę niż zostać zmiażdżona.
Długo później dotykała blizny po szwie, bo po uderzeniu w skroń straciła przytomność i ocknęła się dopiero w szpitalu.

Nie wie, ile czasu to trwa. Zasłuchana w infernalny koncert, kolebie się nieznacznie, wpatrując się w niecodzienne widowisko.
Pierwsze uspokajają się świerki. Zwalniają, a potężne konary tracą rozmach, by wreszcie znieruchomieć zupełnie.
W ślad za nimi łagodnieje jezioro, kiełznając roztańczone fale. Postrzępione grzywy stają się coraz mniej zaborcze, aż w końcu wyglądają jak plandeka rozłożona na falującej wodzie.
Jedynie dom wciąż jeszcze mruczy i trzeszczy, jakby raz rozhulany nie miał najmniejszego zamiaru powrócić do pierwotnego ukojenia i wyciszyć się.

Podobne doznanie sparaliżowało ją kiedyś na nepalskim zboczu. Rozrzedzone powietrze mąciło umysł, doprowadzając ją do irracjonalnego stuporu. Wykwitało nieznanymi barwami, które tężały w bryłki ciszy. Trwało to zaledwie kilka sekund, ale dla niej czas liczył się wtedy inaczej. Nieskończenie długimi haustami łapanego bezładnie powietrza i wywołującymi ból oczu świetlnymi rozbłyskami. Nagle wydało jej się, że zostanie tam na zawsze, bo żadna siła nie zdoła ruszyć jej z miejsca. Napad paniki skończył się tak samo nagle, jak się rozpoczął i miała wrażenie, że nikt nawet go nie zauważył.

Włącza laptopa i sięga po słuchawki. Lubi od czasu do czasu odciąć się od świata w taki sposób – nie słyszeć. Odnajduje ścieżkę dźwiękową Kamerdynera i zanurza się w muzykę Komasy. Dostała nagranie od znajomego, średnio oficjalnie, jeszcze przed premierą filmu i natychmiast zatonęła w postmahlerowskiej wizji końca świata.
Kolejny raz wsłuchuje się w emocjonalne mikroeksplozje i kiedy przymyka oczy, każdej instrumentalnej sekwencji towarzyszy kadr filmu.
Chyba nie powinna się tak zapadać, ale nie potrafi wyzwolić się spod uroku dźwięków.

Podobnie działały na nią zawsze filmowe impresje Morricone.
Choćby ta z The Thing, upiorna, przyprawiająca o ciarki, niezależnie od toczącej się na ekranie akcji.
Bezlitosna w swoim wyrafinowaniu, przyprawiająca o wewnętrzne rozdygotanie pod stężałą powłoką.
Albo w takim Magic and Ecstasy, gdzie dźwięki układały się w anatomiczną całość, stając się odrębnym, pulsującym własnym życiem organizmem.

Muzyka dawno przebrzmiała, a jej nadal nie chce się otwierać oczu. Czuje smagnięcia wiatru na szybie, o którą opiera skroń. Wciąż przebywa w iluzorycznej krainie muzyki. Tam wszystko wydaje się być prostsze. Na zewnątrz eksponowanie uczuć jest niedopuszczalne. To znaczy, istnieje trend do całkowitego wybebeszania się, duchowej defekacji, co zauważa, bo nie dostrzec by się tego nie dało, ale…
No właśnie. Nie wydaje jej się, by to rozdrapywanie siebie o pozorach autentyczności miało inny cel poza zwróceniem uwagi jak największej liczby osób. Nawet za cenę odarcia się ze wszystkiego, nie pozostawienia sobie nawet milimetra niewystawionego na sprzedaż.

Utkwiły jej w pamięci wypowiedziane kiedyś przez jednego z wykładowców słowa, że najgorzej jest nie mieć się z czego wyzwalać, a brak matki prostytutki i ojca kata w pewnych okolicznościach stanowić może tragedię większą, niż w takiej patologii uczestniczenie.
Było to bardzo cyniczne i bardzo brutalne z jego strony, ale niedużo później przekonała się, że miał rację.
Nie rozumiała, skąd w niektórych brał się ten pęd ku dobrowolnemu, pozbawionemu sensu cierpieniu, zamiast radości, że zostało im ono oszczędzone.
Chyba z braku realnej udręki właśnie.

Wzdycha i zdejmuje słuchawki. Wstaje. Przeciąga się, bo nieco zdrętwiały jej pośladki i zastał się kręgosłup. Po muzycznym seansie czuje się nieco rozmiękczona. Postanawia wziąć prysznic. To zawsze działa pobudzająco. Kręci się chwilę po pokoju. Rozkłada pościel i przygotowuje jasną piżamę w śmieszne, turkusowe słoniki. I co z tego, że ma infantylny wzorek. Jest ciepła i miła w dotyku, bo uszyła ją sobie z flanelki. Nie lubi fasonu kupnych piżam. Bluzki mają zbyt płytki dekolt i ma w nich problem z oddychaniem. A skoro i tak musi je sobie przerabiać, woli zrobić wszystko sama.

W czasach, które nazywała czarną dziurą, imała się różnych zajęć. To wtedy zaczęła szyć zabawne ubranka dla dzieci, bo stara maszyna była jednym z pierwszych sprzętów, jakie udało się im odzyskać. Pochylając się nad nią, dziękowała Tante Hedwig, że nauczyła ją podstaw kroju i szycia, choć broniła się przed tymi lekcjami z zapałem godnym jej cholerycznego temparamenciku. I nie chodziło o to, że nie chciała się nauczyć. Uwielbiała patrzeć na cudeńka, które wychodziły spod maszyny. Po prostu nie lubiła nerwowej ciotki, która była perfekcjonistką i wymagała pedantycznej dokładności.
Uśmiechnęła się na wspomnienie pewnej kwiecistej spódniczki, którą pruła dotąd, póki Tante Hedwig nie zadowoliła równość ściegu.

Łazienka jest niewielka. Znajduje się w niej umywalka i kabina prysznicowa, obok której umocowano kaloryfer w kształcie wieszaka na ręczniki. Całość, wyłożona standardowymi kafelkami z deseniem szarego marmuru, sprawia wrażenie schludności. Jedynym przesadzonym elementem wydaje się być szerokie, umieszczone naprzeciw prysznica lustro w złoconej ramie.
Od podłogi wionie przyjemnym ciepełkiem. Mimo to nie decyduje się na zejście z ręcznika. Aspekt higieniczny przeważa.

Najpiękniejszą łazienką, z jakiej korzystała, była chyba ta w jednym z apartamentów paryskiego hotelu. Nie było w niej ani jednego zbędnego elementu. A choć nie przepadała za zestawieniem biel – granat, musiała przyznać, że do tamtej kubatury pasowało idealnie.
Dopiero później dowiedziała się, że projekt tej łazienki nagrodzono w jakimś wyjątkowo prestiżowym konkursie, co przywiodło ją do refleksji, że uniwersalizm piękna tkwi nie tylko w harmonii, ale także w prostocie.

Zrzuca ubranie i staje przed wysokim lustrem.
Ma wrażenie, że nieco przytyła.
Przygląda się sobie uważniej.
Na dekolcie dostrzega linię kościanych paciorków. Obojczyki odznaczają się pod cienką skórą.
Szczupłe ramiona wydają się jej mniej kościste. Krzyżuje ręce i wodzi po napiętych przedramionach.
Obejmuje piersi i chwilę waży je w dłoniach.
Przygląda się żebrom i wydaje jej się, że są mniej wystające niż wcześniej, a biodra może nawet lekko się zaokrągliły.
Obraca się i krytycznym wzrokiem mierzy pośladki. Nie dostrzega żadnych znaczących zmian, więc wzrusza ramionami i podąża pod prysznic.
Tak czy inaczej, od jakiegoś czasu Elwira nie mówi jej już, że wygląda jak śmierć na chorągwi.
To chyba coś znaczy…

Nigdy przesadnie nie zajmowała się własnym wyglądem.
Dziwnie też reagowała na komplementy. Nie – zewnętrznie. Kiedy słyszała coś miłego na swój temat, uśmiechała się i dziękowała zdawkowo, zmieniając temat.
Ale wewnątrz odczuwała coś na kształt niepokoju. Bo, pomijając pewien rodzaj zawstydzenia, wbrew pozorom, miłe słowa sprawiały jej przyjemność. Specyficzną, nieznaną przyjemność z czegoś, co w najmniejszym stopniu nie było jej zasługą. A to kazało jej zastanawiać się, czy nie staje się próżna.
Długo nie miała pojęcia, skąd rodziły się w niej podobne dylematy, bo najbliżsi – dziadek, tata, brat – doceniali ją przecież.
Dużo później zdała sobie sprawę, że dla nich była przede wszystkim dzieckiem, człowiekiem, a dopiero potem dziewczynką czy – kobietą.

Woda chłodzi przyjemnie. Prysznicowa słuchawka ma funkcję hydromasażu, ustawia więc siłę strumienia na średni zakres i pozwala drobnym strużkom płynąć swobodnie po ciele. Czuje, jak stężałe mięśnie karku rozluźniają się i towarzyszący napięciu ból ustępuje.
Rozprowadza ulubioną emulsję po ciele. Pozycji anty-jaskółki przy mydleniu stóp mógłby jej pozazdrościć niejeden akrobata.
Nie znosi klapków, ale lepsze już to niż jakaś grzybowa niespodzianka.
Zaciska więc zęby i skupia się na tym, by nie fiknąć, bo utrzymanie równowagi w mokrym klapku nie jest najprostszą sprawą.

Kąpiel zawsze kojarzyła się jej z zawłaszczaniem przestrzeni. Była jednym z najbardziej skutecznych sposobów na zaznaczanie terenu. Naznaczanie własnym zapachem trąciło atawizmem w najczystszej postaci, ale dawało poczucie bezpieczeństwa.
Dużo podróżowała i może to sprawiało, że niechętnie pozbywała się namiastki zapachowej swojskości.
Kilka dni temu rozentuzjazmowana farmaceutka zaproponowała jej nowy, działający ponoć cuda, specyfik do kąpieli. Nie chciała jej robić przykrości i nabyła zachwalane cudo.
Rzeczywiście dawało zapowiadany efekt, ale, że niekoniecznie chciała pachnieć malinowymi delicjami, oddała go koleżance.

Po kąpieli ogranicza się do naprawdę niezbędnych zabiegów pielęgnacyjnych. Otula się prześcieradłem i wraca do pokoju. Włącza przygotowaną wcześniej latarenkę z czujnikiem ruchu. Nie przeszkadza jej zasypianie przy świetle. Ma swój ulubiony rodzaj blasku, który po jakimś czasie nuży oczy i zmusza powieki do opadnięcia. W domu w pierwszych chwilach snu często słyszy jeszcze bicie dużego zegara i podczas liczenia uderzeń traci kontakt z rzeczywistością.
Zerka na leżącą na poduszce lekturę i wtłacza się w dziecinną piżamkę w słoniki.

Roześmiała się. Na wspomnienie miny tego swojego wybranka serca.
Nie przepadał za jej flanelkami. Mówił żartobliwie, że wygląda w nich jak dziewczynka.
Śmiała się z niego, ale, wiedząc, że interesują go kobiety, nie – dzieci, ustrajała się w coś bardziej wyrafinowanego. Nie robiła tego z przymusu. Sama też lubiła czuć na skórze ciepłe muśnięcia wiotkiego jedwabiu czy chłód połyskliwej satyny.

Wchodzi do łóżka. Opatula się kołdrą i sięga po książkę. Lubi takie wyciszenie przed snem. Zatapia się w na chybił trafił znalezionym fragmencie wielekroć czytanych Stu latach samotności. Prócz baśniowości, urzeka ją specyficzna, zrytmizowana narracja i motyw niepamięci. A także subtelnie żartobliwy dystans Marqueza do zawieszonych w czasoprzestrzeni zdarzeń.
Po jakimś czasie litery zaczynają się rozmazywać. Czuje ciężar książki i powoli osuwającą się rękę. Wie, że za chwilę zaśnie i na moment przed zaśnięciem jej ciało przeszywa dreszcz.
Śni ten sam, powtarzający się od wielu miesięcy sen. Sen różniący się kilkoma niewiele znaczącymi niuansami.

Zawsze istniały rzeczy, bez których nie potrafiłaby żyć. Mogłaby wymieniać bez końca, ale książki niewątpliwie plasowały się w czołówce.
Zastanawiała się, ile w tym było jej własnego chciejstwa, a ile brzemienia genów.
Była skłonna gro zasług przypisać jednak przodkom. Jej udział był w tym wszystkim w gruncie rzeczy niewielki. Do chwili narodzin nie miała przecież na nic wpływu, a i po nich długo błąkała się po ścieżkach nieświadomości.
Czasami żałowała, że proces świadomego uczestniczenia w życiu zaczynał się tak późno.

Wędrują polną drogą. Nie czuje się najlżejszego powiewu. Panuje ogromny upał i od tego gorąca droga jest zupełnie biała. Trzymają się za ręce, a ich unoszące się stopy nie wzbijają nawet najmarniejszego pyłku. To wydaje się jej nienaturalne, ale jeszcze nie zdaje sobie sprawy, że śni. Ściska mocniej jego rękę i maszerują ku majaczącym w dali zabudowaniom.
Potem, zupełnie nagle zapadają ciemności, a oni wchodzą do jego domu. Mijają hall i kierują się do tonącej w półmroku sypialni.
– Jestem zmęczony – słyszy i patrzy, jak on opada na łóżko.
Ona siada obok i przygląda się jego twarzy, na której pojawia się coraz więcej zmarszczek.
Zostań ze mną – chce go poprosić, lecz słowa więzną jej w gardle.
Próbuje chwycić go za rękę, ale zanim unosi swoją, jego postać blednie i wsiąka w półmrok…

Na początku zawsze się po takim śnie przebudzała. Właściwie tylko po to, by za chwilę znowu zapaść w dziwaczny letarg i śnić wszystko od początku. Albo leżeć z otwartymi oczyma, z których nie chciały płynąć łzy i czuć suchy, piaskowy ciężar w klatce piersiowej. Zaczynała sobie wyobrażać, że cieniutka smużka tego ziarnistego ciężaru sączy się przez mały otworek pod mostkiem. To przynosiło jej ulgę. Koiło.
Po takich seansach rozpaczy wyglądała jak zombi i tak się czuła. Nie miała siły wstawać, myć się, jeść. Gdyby nie Elwira, pewnie którejś nocy zapadłaby w sen tak głęboki, że już by się z niego nie przebudziła. Nie czuła, że żyje. I wcale nie chciała tego czuć. Chciała, by zostawiono ją w spokoju. Gdy wypełzała w końcu w rzeczywistość, marzyła tylko o tym, by znów pogrążyć się w swoim bezwładzie.

Budzi się późno. Za oknem niemrawo kołyszą się wierzchołki świerków. Po wczorajszym wietrze nie ma śladu. Po niebie suną ciężkie, czarne chmury.
Uśmiecha się. Wie, co zwiastuje taki ołowiany odcień chmur. Przeciąga się i wysuwa spod kołdry stopę. Temperatura jest przyzwoita, więc wstaje i nieśpiesznie wędruje pod prysznic. Poranna toaleta nie zabiera jej dużo czasu. Wskakuje w ulubione dżinsy i przywdziewa powyciągany modnie blezerek. Cieszy się, że nie musi występować w wielkiej gali. Ma jej dość na co dzień. To dlatego tkwi dziś na tym ustroniu, zamiast przygotowywać się do jakiejś wytwornej imprezy w lokalu kategorii lux.

Jej fascynacja śniegiem sięgała chyba czasów prenatalnych, gdy wraz z mamą przemierzała przysypane uliczki, bo w ich Miasteczku marzec był wtedy uważany za środek zimy. A może i dalej, jeśli dawać wiarę teorii o starej duszy.
Później, już samodzielnie, mogła godzinami wędrować z tatą albo bratem po zamarzniętych jeziorach, zapadać się po pachy w biały puch. Niewiele rzeczy dawało jej tyle szczęścia co drążenie tuneli i budowanie lodowych fortec.

Jedyne ustępstwo, jakie czyni na rzecz elegancji to bielizna. Nic nie poradzi na to, że nawet pod najbardziej wyświechtanym wdziankiem lubi mieć coś niebanalnego. Tym razem jest to piękny, koronkowo-satynowy komplecik w cieszącym oczy błękicie z fiołkowymi refleksami.
Żeby pasował do dżinsów – śmieje się sama z siebie.
Ale tylko trochę, bo naprawdę odpowiednio dobrane części garderoby sprawiają jej dużo frajdy. Również te niewidoczne.

Nie umiała powiedzieć, skąd brało się to jej upodobanie. Nie miała się go od kogo nauczyć, bo z wychowującymi ją mężczyznami mogła rozmawiać o wielu rzeczach, ale na pewno nie o frywolnej bieliźnie.
Ciotki były damami starej daty i wszystko, co znajdowało się pod suknią określały krótko mianem niewymownych, a ona była na tyle taktowna, by nie chwalić się, że wie, iż termin ten odnosił się do jednej, bardzo konkretnej sztuki bielizny.
Dopiero po latach doceniła takt własnego ojca, który w pewnym momencie przestał dociekać, na co pożytkowała swoje kieszonkowe.

Pora na śniadanie.
Przechodzi do kuchenki i krząta się przy naparzaniu herbaty.
Nim ją wypije, musi coś zjeść. Jeśli tego nie zrobi, po pierwszym łyku mocnego płynu zaczną jej się trząść ręce, a potem – kręcić w głowie.
Jej wzrok pada na wczorajsze kajzerki, których celowo nie zawijała, by nie z g u m i a ł y. Nie ma niczego gorszego niż zgumiałe pieczywo. Uśmiecha się. Zgumiałe pieczywo wymyślił Młody, gdy był jeszcze zupełnie mały.

Przyjęło się.
Tak jak kakao z buziaczkiem, które przygotowywała mu każdego ranka, kiedy nie miał jeszcze tej paskudnej alergii na laktozę.
Prawdziwe kakao, przyrządzane na migdałowym mleku i ozdobione solidnym kleksem ubijanej codziennie śmietanki. Posypane wiórkami gorzkiej czekolady.
Młody, zupełnie jak ona, był amatorem wyłącznie gorzkiej czekolady. Wyjątek stanowiła ta do picia. Serwowała mu ją po niedzielnym obiedzie z waniliowymi lodami i szczyptą utartej wanilii.

Skubie kajzerkę i popija kilkoma łyczkami wody. Dziś jest dzielna – zjada prawie pół bułki.
Śmieje się i cieszy, że nie ma z nią Elwiry. Elwira wmusiłaby w nią co najmniej dwie takie i to nie bez dodatków.
Elwira to cudowna przyjaciółka, ale jej instynkt opiekuńczy bywa czasami deprymujący. Ale może los się do nich obu uśmiechnie i któryś z synów da Elwirze wnuka. Choć ta nie jest jeszcze w babciowym wieku.

Nigdy nie przepadała za pszennym pieczywem. Najpiękniej pachniał jej zawsze chleb. Ten Miasteczkowy, wypiekany w miejscowych piekarniach.
Podczas wszystkich eskapad najbardziej dawał się jej we znaki właśnie brak chleba. Po jakimś czasie obce pieczywo rosło jej w ustach i nie potrafiła przełknąć nawet kęsa.
Może w taki sposób objawiała się jej tęsknota za bliskimi.

Sprząta po sobie i z filiżanką siada na ulubionym od wczoraj parapecie. Delektuje się pierwszym łykiem herbaty. On zawsze sprawia jej najwięcej przyjemności. Dlatego tak nie lubi, gdy ktoś zakłóca jej ten moment telefonem albo zagadywaniem. Najbliżsi z tonu głosu rozpoznają, czy jest już po herbacie. Właściwie – przed herbatą zawsze jest u niej po herbacie.
Popija ją z przyjemnością i zerka przez okno. Jezioro uspokoiło się już niemal całkowicie. Na tle dziennego nieba dostrzega smukłe drzewko.
W krwistoczerwonych koralach bezlistnej jarzębiny jest coś wyuzdanego. Rozmazują się po horyzoncie jak tłusta pomadka na ustach wiekowej kokoty.

Widziała takie w jednej z dzielnic Paryża. Tak stare, że makijaż zdawał się usypywać im drogę. Marmurowymi maskami nie potrafiły nabrać nawet nocy.
Mężczyzna w luksusowym samochodzie przejechał obok i przez chwilę jego młoda twarz znalazła się idealnie naprzeciwko jej twarzy. Jak w krzywym zwierciadle.
Kiwnął na jedną ze spacerujących. Podeszła, profesjonalnie kołysząc biodrami i konfidencjonalnie nachyliła do przytwartego okna. Chwilę później trzasnęły drzwiczki i limuzyna odjechała statecznie. Zatrzymała się kilka metrów dalej.
Zza swojej szyby obserwowała unoszącą się i opadającą w charakterystycznym ruchu głowę w natapirowanej rudej peruce.
Nim zdążyła zgadnąć, jaka perwersja zmusiła młodego przystojnego mężczyznę do płatnej miłości z kobietą w wieku jego babki, światła stopu błysnęły czerwienią i samochód poturlał się dalej, zostawiając za sobą smrodliwą smugę katalizatora i malującą usta specjalistkę.

Otrząsa się ze wspomnień i z żalem zerka na dno filiżanki. Ma ochotę na spacer, ale w głowie pojawia się obrazek kopertki z trzycyfrową zawartością. Wzdycha. Pozwoliła sobie wczoraj na nieco luzu, więc musi to nadrobić. Odstawia filiżankę i sięga po laptop.
Kiedy unosi oczy nad monitor, niebo jest szare. Wstaje i robi kilka kroków na zdrętwiałych nogach. Odkłada sprzęt i unosi ręce. Na żadne spacery nie ma już szans, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by choć na chwilę wyszła na taras. Ubiera się szybko i wkracza w wilgotny zmrok.

Unoszący się wokół zapach przeniósł ją nagle w rejony błotnych mchów i porostów. Długo przywykała do lekko pleśniowego powietrza, nie zwierzając się nikomu z fizycznych dolegliwości. W końcu uodporniła się na naturalny smrodek chilijskiej tundry, jedynie od czasu do czasu miewając bóle w skroniach albo zawroty głowy.
Nigdy jakoś nie nauczyła się absorbować swoimi problemami innych i przeważnie świetnie radziła sobie sama.

Wokół panuje cisza przerywana od czasu do czasu niegłośnym pluśnięciem. Maszeruje po zimnej trawie. Dochodzi do jarzębiny i unosi rękę. Muska zebrane w baldachy owoce. Są nieprzyjemnie twarde i zmarszczone nadrannym mrozem. Dziwi się, że nie skusiły żadnego skrzydlatego stworka. Rozgląda się. Nieco dalej dostrzega kilka wiotkich osik. Ich cherlawość sugeruje, że zasiały się samowolnie i najpóźniej wiosną zostaną wyrwane i wyrzucone do lasu. Szkoda. Chociaż osika to symbol podłości, ma sentyment do jej srebrnikowych listków.
Robi jeszcze kilka kroków i dociera do pierwszego świerku. Wyciąga rękę. Jego kora jest chłodna i lepka. Głaska ją pod włos.

Szorstkość świerkowego pnia przywiodła ją do skojarzenia z męskim zarostem. Nieco banalnego skojarzenia może, ale miłego.
Z wychudłym z przemęczenia, wytęsknionym po służbowych wojażach tatą, albo zarośniętymi policzkami wracającego z trasy brata.
I jeszcze z tą bardzo bliską, poszarzałą od nieprzespanej nocy twarzą.
Tyle razy pochylał się nad nią i ciągnął nad ranem do pracowni, by pokazać nad czym pracował. Obejmował ją, przytulał policzek do jej twarzy i stali tak, przyglądając się temu, co stworzył.

Wędruje od drzewa do drzewa i nagle uświadamia sobie, że chciałaby znowu kogoś pokochać. Nawet bez wzajemności. Nie czuje się w pełni kobietą, taka… wyprana z uczuć.
Nie to, że nie podobają się jej mężczyźni. Dostrzega ich walory. Nie tylko te zewnętrzne. Ale co ma robić, gdy po jakimś czasie czar pryska i każdy zaczyna się jej wydawać bezbarwny i nijaki. Przecież nie hoduje w sobie tego przekonania na siłę. Stara się być otwarta. Nie uprzedzać się.
To chyba kwestia ciągłego porównywania.
Nie robi tego specjalnie. Po prostu nagle wydarza się coś, co ją zraża. A wtedy – odpuszcza.
Może za szybko odpuszczam…
Wdycha ziemisty aromat, wydeptując w podmarzniętej trawie labirynt krzyżujących się szarf. Stara się stąpać ostrożnie, bo kruche łodyżki łamią się pod jej ciężarem. Jest bardzo cicho i słyszy charakterystyczny chrzęst pękających źdźbeł.
Postanawia wracać.

Zatrzymała się na chwilę przy barierce i spojrzała na pluszczące niżej jezioro. Poczuła się nagle jak na metalowym tarasie wybudowanym nad Wielką Dziurą. Nawet plusk fal przypominał nieco odrywające się od urąbanych ścian skaliste odłomy. Uśmiechnęła się, wspominając perypetie związane z tamtą wędrówką. Przytłaczający upał i trudności z dostaniem się do głównych atrakcji.
Najbardziej pozostał jej w pamięci kolor wody, choć nikt nie był w stanie wytłumaczyć, co go tworzyło.
I smutek.
Bo choć niby wiedziała od początku, i tak czuła się lekko rozczarowana, że zanurzenie rąk w ciekłym turkusie było niemożliwe.

W domku jest ciepło i przytulnie. Rozbiera się i przysiada na łóżku.
Gdy ponownie otwiera oczy, prostokąt okna zionie czernią. Zrywa się i zerka na zegarek.
Pospałam.
Do północy ma trzy kwadranse. Bez pośpiechu idzie do kuchenki. Przygotowuje herbatę. Obok parapetu stawia butelkę szampana i kieliszek. Na talerzyk wysypuje prażone migdały i pistacje. Gdy kończy, jest za dziesięć dwunasta. Przysiada na parapecie z filiżanką w dłoni i próbuje podejrzeć noc.

Po czarnym ekranie przesuwały się strzępki zdarzeń. Wypływały twarzami bliskich. Migały postaciami dawnych, niegdyś świetnie znanych, dziś już tylko zachowanych w pamięci. Odbijały się echem śmiechów i tanecznych rytmów.
Przez chwilę przyglądała się wirującemu korowodowi ciał i próbowała przypisać osoby do miejsc. Przeważnie się udawało. Trwała w bezruchu, by nieoczekiwane widzenie nie rozpłynęło się w nieostrożnym drgnieniu i myślała sobie, że większość tych spotkań była przyjemna i pozostawiła po sobie pozytywny ślad.

Nagle dochodzi ją delikatne skrzypienie. Tak ciche, że niemal niesłyszalne. Przykłada rękę do oczu i w smużce nikłej poświaty dostrzega migocące złotawo płatki. Uśmiecha się.
Zerka na ekran komórki. Za minutę północ. Bez pośpiechu otwiera szampana i w myślach odlicza sekundy.
Równo o północy myśli życzenie i upija łyk szampana.

Tamtego Sylwestra spędzili właśnie tu, w tym domku. Odcięci od świata, zasypani. On wyrąbywał ścieżkę, by dostać się do samochodu, ona biegała z szalikami, rękawicami i wszystkimi tymi zbędnymi gadżetami, które odkładał na śnieg natychmiast, gdy znikała w domku.
Potem siedzieli na tym samym parapecie, przytuleni, objęci i przyglądali się białemu światu.
Kiedy nadeszła północ, złożyli sobie życzenia.
On poprosił ją do tańca i kręcili się do przygrywającego cichutko Fly Me To The Moon Cole’a, całując się jak para nastolatków.
Za oknem sypał śnieg i myślała, że tak już będzie do końca świata…

Obrazki. Damian.

Widzisz…
Już prawie udało mi się wyjść na prostą.
Ułożyłam sobie od nowa mój mały światek i wydawało mi się, że nie tak łatwo będzie go zburzyć…
Już prawie uwierzyłam w swoje spokojne życie.
Weszłam w kierat i trzymałam się tego kurczowo.
Pewnie się zdziwisz, ale byłam niemal szczęśliwa.
Mogłam sobie żyć z dnia na dzień w przytulnym schowanku… ze swoimi myślami… na moich warunkach.
*
Wiesz, ja naprawdę cieszyłam się z tego własnego kąta. Własnego. Nie – wynajmowanego, bezpłciowego miejsca, w którym nawet kwiatek nie był mój.
Nie wyobrażasz sobie, ile radości sprawiła mi świadomość, że mogę sama zadecydować o kolorze ścian. Sama. Sama! Rozumiesz?
Albo wybrać własne łóżko.
Ustawić stół, gdzie mi się podobało i wbić w ścianę gwóźdź, żeby zawiesić ulubiony plakat…
Myślałam… Miałam nadzieję, że tak już zostanie…
*
A wiesz, co jest najzabawniejsze?
Że na początku wcale mi się nie podobałeś.
Kiedy stanęłam w drzwiach i przedstawiłam się, a ty uniosłeś się zza biurka i wskazałeś mi krzesło, nazwałam cię w myśli foką.
W pochyleniu twojej głowy, ruchu ramienia, było coś niewiarygodnie przygnębiającego, a jednocześnie pełnego bolesnej nadziei.
Bardzo długo pozostawałeś foką, kiedy już o tobie myślałam. A myślałam rzadko…
*
Nie przepadałam za tobą. Nie to, że cię nie lubiłam. Raczej… świadomie unikałam.
Na tyle, na ile można unikać kogoś, kto wciąż jest tuż obok…
Nie pamiętam, kiedy pierwszy raz pomyślałam o tobie inaczej…
W którym momencie zaczęłam interpretować twoje gesty opacznie…
Nie. To nie twoja wina. To ja…
Ty chciałeś być chyba po prostu miły…
Jakbyś próbował roztoczyć nade mną opiekę…
*
Chyba trafiłeś z tą swoją troską na podatny grunt.
To nie był najlepszy czas w moim życiu.
Chociaż mówienie, że byłam po przejściach, byłoby grubą przesadą.
Po jakich mogłam być przejściach – ja – smarkula tuż po studiach, dziewczynka prawie. Bez doświadczenia, bez przeszłości, bez planu na życie…
Ale wtedy czułam się naprawdę nieszczęśliwa.
Odtrącona i zdradzona…
*
Pewnie wyda ci się to zabawne, ale nigdy nie umiałam zdobyć się na błahość. Nie rozumiałam niefrasobliwości, z jaką ludzie traktowali się nawzajem.
Czekałam na coś wielkiego.
Nie wiem, czy znasz ten stan, kiedy rano, tuż po przebudzeniu pod zamknięte powieki wsącza się wraz ze światłem ekscytująca nadzieja, radosne przeczucie…
Może byłam skaleczona? Nie wiem…
Wtedy takie podejście wydawało mi się czymś zupełnie normalnym…
*
Nie należę… nie należałam… Nie – wciąż jednak – nie należę do tych otwartych, bezproblemowych, prześlizgujących się po wierzchu…
Nie ceniłam relacji pozornych i nie traciłam na nie czasu. Może to był błąd. Może w tej mojej bezkompromisowości przegapiłam coś cennego, bo to, co brałam za bufonadę było nieśmiałością, a to, co uważałam za bezczelność – mechanizmem obronnym.
Najgorzej, kiedy spotkają się dwie nieśmiałe osoby…
*
Kluczę. Przemykam ścieżynkami nieważnego… chcę ci opowiedzieć o Kamyczku… Tylko… nie wiem – jak…
Naprawdę nazywał się Kamil.
Już na pierwszym wykładzie zwróciłam na niego uwagę. Coś mnie w nim zastanowiło. Niby niczym się nie wyróżniał w tłumie podobnych mu, chuderlawych niedorostków… nibymężczyzn…
Dziś myślę, że zaintrygował mnie zagubioną miną i jakimś takim, niedostrzegalnym na pierwszy rzut oka, wycofaniem.
Kamyczek… Przezwisko do niego pasowało – był, ale zawsze trochę z boku… jakby tak naprawdę wcale go nie było…
Nie wiem, czy rozumiesz…
*
Pamiętam, ucieszyłam się, że będziemy w jednej grupie. Wiedziałam, że to da nam szansę, by się poznać.
Nie przejęłam wtedy – rzecz jasna – inicjatywy. Po prostu – czekałam.
Nie mam pojęcia, czemu nigdy nie przychodziło mi do głowy, by zrobić pierwszy krok, ale – naprawdę – nie przychodziło…
Ale, wiesz, wtedy, tamtego dnia, zerknęłam na niego parę razy i odniosłam wrażenie, że też mnie zauważył…
*
To idiotyczne, ale nie przypominam sobie, kiedy zaczęliśmy rozmawiać. Idiotyczne, bo przecież zależało mi na tej znajomości i powinnam pamiętać…
Ale muszę ci powiedzieć, że dobrze go zdiagnozowałam… Był spokojny, zrównoważony. I tak samo zamknięty w sobie jak ja.
Pewnie się domyślasz, jak ciężko przebywało nam się na początku ze sobą.
Milczenie bywało okropne. Duszące. Czasami żenująco bezbronne.
A jednak oboje nie rezygnowaliśmy z tej neurotycznej więzi…
*
I chyba w końcu się zaprzyjaźniliśmy…
Nie było żadnych przełomowych momentów. Raczej mozolne, wręcz – toporne budowanie relacji.
Obawiam się, że za chwilę posądzisz mnie o fabulowanie. Albo uznasz za egzaltowaną smarkulę…
Trudno. Myśl sobie, co chcesz, ale ja naprawdę przeczuwałam, że nie jestem mu obojętna. Myślałam, że moje uczucia też są dla niego jasne. Trzymaliśmy się razem całe studia…
Wydawało mi się…
Wydawało mi się, że coś nas łączy.
I co z tego, że nic nie zostało dopowiedziane. Uważałam, że słowa są zbędne. Że skoro szukamy swojego towarzystwa, przebywamy ze sobą więcej niż bez siebie, to…
*
Teraz muszę chyba powiedzieć o mojej sublokatorce…
Bo widzisz, w mojej opowieści jest jeszcze Baśka…
Chyba nie nazwałabym jej przyjaciółką. Przynajmniej – nie na początku tej znajomości z przypadku. Bo później…
Nie wiem, czy jesteś w stanie pojąć swoistość takiej relacji. Czy doświadczyłeś podobnej, wynaturzonej współzależności…
Wymuszonej parometrową powierzchnią…
Kiedy nie masz szans na swobodny oddech.
Kiedy każdego dnia obijasz się ramieniem o czyjeś plecy, próbując wyegzekwować trochę miejsca na posiłek przy wąskim stoliku.
Kiedy każdej nocy ocierasz się czubkiem głowy o cudzą poduszkę…
*
Nie umiem powiedzieć, co jest najbardziej dokuczliwe w takich warunkach.
Chyba ten notoryczny brak intymności…
Zawsze wiesz… Wszystko…
Jak często się myje. Czego lubi słuchać. Jakich używa podpasek. Czy mlaszcze przy jedzeniu. Jak zachowuje się po wódce. Jak często zmienia bieliznę. Kiedy i z kim idzie do łóżka. Czy zmywa przed snem makijaż. Czy spóźnia jej się okres.
Nic nie umyka twojej uwadze.
*
Po jakimś czasie nie musicie już nawet rozmawiać. Jesteście jak stare, znudzone sobą małżeństwo, tyle, że bez seksu.
A jednak tkwisz w tym…
Trochę z lenistwa. Trochę z przyzwyczajenia. Ale najbardziej – ze strachu przed zmianami. Przed ponownym dopasowywaniem się, mimowolnym poznawaniem niechcianych sekretów, zdradzaniem swoich.
Tkwisz w tym w obawie, że mógłbyś trafić gorzej…
*
Tak, wiem. Zbaczam z tematu…
Rozumiem, że mało mogą cię obchodzić moje relacje i niekoniecznie musisz widzieć sens w wywlekaniu patogennych zależności…
Mieszkałyśmy więc razem od pierwszego roku, najpierw w akademiku, potem wynajęłyśmy wspólnie małą, jednopokojową kawalerkę…
Musiałyśmy jakoś siebie znosić, skoro się na to zdecydowałyśmy…
Ale nawet jeśli przyjaźniłyśmy się, nie było w tym taniej wylewności, spijania sobie z dzióbków, gruchania…
*
Ale kiedy się pochorowałam, tak poważnie, to Baśka zadzwoniła po pogotowie i przesiadywała ze mną w szpitalu dzień w dzień, póki nie wyrzucały jej pielęgniarki z nocnej zmiany…
Nie wiem, czy powinnam ci o tym mówić… Ostatecznie to sprawy Baśki…
No dobrze. W końcu obiecałam szczerość aż do bólu…
To ja pojechałam z nią do tej… akuszerki chyba… Przynajmniej kiedyś tak to się nazywało…
Nie. Nie było żadnych komplikacji. Wróciłyśmy do domu ostatnim autobusem, a ona była taka biedna, przeźroczysta prawie i półprzytomna…
*
Spała na samym końcu autobusu.
Pamiętam, że jakiś kretyn, stary dziad, co pół godziny kulił się na schodkach tylnego wyjścia i kopcił jakieś wyjątkowe śmierdziuchy.
Najpierw milczałam, ale kiedy twarz Baśki stawała się coraz bardziej zielona – zrobiłam mu awanturę. Naubliżał mi wtedy, ale nie zapalił do końca drogi…
Wiem, że to nie ma nic do rzeczy…
Po prostu próbuję ci jakoś tę naszą zażyłość zdefiniować…
*
Wiedziałyśmy więc o sobie wszystko.
A przynajmniej tak mi się wtedy wydawało.
Długo mi się tak wydawało…
Aż do tego dnia, o którym myślałam, że straszniejszego już być nie może…
– Wychodzę za mąż – oznajmiła wtedy.
Ucieszyłam się.
– Gratuluję. Pasujecie z Przemkiem do siebie.
– Nie bądź głupia! – parsknęła Baśka. – Wychodzę za Kamyczka.
– Za Kamyczka? – powtórzyłam tępo.
Myślałam, że się przesłyszałam.
– Tak. Za Kamyczka.
– A Przemek?
Wzruszyła ramionami.
*
Skłamałabym, gdybym powiedziała, że byłam wtedy zdruzgotana.
Nie byłam. Nie miałam czasu na rozbieranie tego, co się we mnie działo.
Czułam tylko dziwne dygotanie nóg i bolesny ucisk kości jarzmowych.
W ten dokuczliwy ugniot wplatały się dziwaczne myśli… Zupełnie nieoczekiwanie skonstatowałam, że kompletnie nie znam się na mężczyznach.
Ta zdumiewająca refleksja nie przyniosła mi ulgi. Zaraz też pojawiła się następna…
Że nie rozumiem ich toku myślenia, postępowania.
Moja pewność siebie runęła w ciągu chwili.
Bo ja naprawdę byłam pewna, że… że znalazłam tę drugą połówkę…
I co z tego, że nigdy nie snuliśmy planów na przyszłość…
*
– Przemo?
Niewiele docierało do mnie przez rosnący w uszach bulgot.
– Po studiach wraca do swojego Pipidówka. Do narzeczonej, którą wybrali mu starzy…
– Oszukał cię? – wydukałam zdrętwiałymi wargami.
– Nie bądź idiotką! Wiedziałam od początku…
Patrzyłam ogłupiała…
– ”Mała – powiedział mi – możemy się trochę pokręcić, ale wybij sobie z głowy wspólne wizyty u starych, rojenia o domku z ogródkiem, małżeństwo. Zgarniam magistra, wracam do domu i żenię się z panną, która na mnie czeka.”
*
Trwało chwilę, nim przyswoiłam sobie jej słowa. Treść nie chciała nabrać sensu…
– Od początku? Nic nie mówiłaś…
– A co miałam mówić? Nie chciało mi się słuchać twojego trucia.
– Trucia? Ja truję?
– No dobra… Może i nie trujesz, ale… nie miałam ochoty oglądać twoich potępiających spojrzeń!
Zamilkłam.
*
Wciąż nie udawało mi się połączyć faktów…
Nawet jeśli Przemo zachował się jak gnojek, co miał z tym wspólnego Kamil?
Przecież nawet się dobrze nie znali…
Kiedy przychodził, Baśka przeważnie wybywała. W ogóle – ostatnimi czasy więcej przebywała z Przemkiem niż ze mną…
– Chciałam mieć spokój… – nadpłynęło z zewnątrz. – Przemo był OK. Dobrze się z nim bawiłam…
*
W to akurat nie wątpiłam. Baśka lubiła szum wokół siebie. Zawsze wszędzie było jej pełno. Knajpy. Imprezy. Parodniowe wypady w nieznane.
Nie zaprzątałam sobie tym głowy. Byłam nawet zadowolona, bo spokojnie mogłam spotykać się z Kamilem.
Zaglądał codziennie.
I, wiesz?
Naprawdę nikt go nie zmuszał…
*
– Ale co ma do tego Kamil? – odważyłam się wreszcie zadać to pytanie. – Kochasz go?
– Nie bądź kretynką! – zaśmiała się wtedy.
To nie był wesoły śmiech. Spojrzałam na nią i kolnęło mnie jej szkliste, jakby martwe spojrzenie.
– Po prostu potrzebuję męża. Nie wrócę na tą swoją wiochę jako panna. Nie zrobię tego ani sobie, ani moim staruszkom. Przecież oni wysłali mnie na te studia, żebym znalazła męża. Z dyplomem. Najlepiej – inżyniera.
– Kamil nie jest inżynierem – bąknęłam.
– Nie. Jest doktorem. To nawet lepiej…
– Lepiej?
Nagle parsknęła krótkim śmieszkiem.
*
Wtedy po raz drugi dotarło do mnie, że zupełnie nie znam ludzi, z którymi przebywałam dzień w dzień tyle lat.
Może nie uważałam Baśki za przyjaciółkę, ale… nigdy nie wątpiłam w jej lojalność… I zawsze wydawała mi się taka wyzwolona… na luzie… Pozbawiona kompleksów… wolna od przesądów…
A tu nagle wylazł z niej taki… taki zaścianek… ciemnogród…
Nie wiem, czy rozumiesz… że ona… że ona w gruncie rzeczy przyznała, że bez męża jest się kobietą drugiej kategorii…
*
Patrzyłam na nią jak na kuriozum.
Jeszcze nie potrafiłam jasno sprecyzować rodzącego się poczucia krzywdy. Na razie wibrowało tylko we mnie alarmowe wycie, że coś tu jest bardzo nie w porządku…
Może to dlatego nie umiałam przytomnie zareagować na jej dalsze słowa…
– Kamyczek jest OK. Trochę nie z tej bajki… taki naiwny… uczciwy… Nawet coś tam bąkał o tobie… Ale ty? Chyba nie traktujesz tego poważnie, co?
*
Nim zdążyłam odpowiedzieć, poderwała się z fotela i podbiegła do okna. Stanęła do mnie bokiem.
Nie umiem ci wytłumaczyć, co nagle się stało. Chciałam jej powiedzieć… wygarnąć… I nie mogłam wykrztusić słowa… I… bałam się… Chyba się bałam, że jeśli otworzę usta, to zacznę krzyczeć… Że nie powstrzymam tej kipiącej we mnie złości… Że zrobię coś strasznego…
– Ja… – zdołałam wydukać… – Nie…
Czekała chwilę, ale ja… zatchnęłam się…
*
– Nie. No jasne, że nie. Co tam dla ciebie taki Kamyczek. Możesz mieć każdego. Najlepszego… Z tobą żaden Przemo nie miałby szans pogrywać… Ale ja… Zrozum. Nie mam twojego wyglądu. Twojej klasy. Teraz… Teraz jeszcze jakoś wyglądam, ale za parę lat zrobię się sucha i pomarszczona jak moja matka… Nie mogę czekać! Nie mam czasu na grymaszenie i przebieranie…
*
Mówiła coś jeszcze, ale przestałam na nią zwracać uwagę. Siedziałam jak sparaliżowana i wodziłam wzrokiem za łażącą po stole muchę.
To była plujka… Tłusta, sina robacznica, o nazwie równie obrzydliwej jak ona sama. Poruszała się ociężale i tak niemrawo, że wzbudzała we mnie wstręt…
Nie rozumiesz. Wiem, że nie rozumiesz. Ja też nie rozumiem, czemu bardziej interesowała mnie wtedy ta mucha niż rozmowa z Baśką.
– No to lecę. I czuj się zaproszona na ślub…
*
Nie powiem ci, ile czasu siedziałam na starej, wyleżanej wersalce. Może godzinę. A może dobę. Wgapiałam się w jeden punkt i nie myślałam o niczym…
W końcu podniosłam się i zaczęłam pakować. Nie miałam wielu rzeczy. Trochę ubrań, książek…
Wiesz, co było najbardziej przerażające? Że nie czułam nic. Żadnego żalu. Żadnej rozpaczy. Smutku. Nawet zmęczenia nie czułam…
Jedyne, na co się zdobyłam, to trzaśnięcie drzwiami, gdy wychodziłam z tamtego mieszkania…
Huknęłam nimi tak mocno, że wydawało mi się, że słyszę brzęk tłuczonej szyby w środku…
Nawet to mnie nie obeszło…
*
Po obronach pojechałam nad morze.
To był jeden z moich najgłupszych pomysłów, zważywszy, że mieliśmy pojechać razem…
Nie wiem, czemu się na to zdecydowałam. Może chciałam coś sobie udowodnić… Tylko ciekawe – co? Dziś już nie pamiętam…
Pogoda była okropna. Wciąż padało i wiało wietrzysko.
Pewnie mi nie uwierzysz, ale każdego ranka po śniadaniu wychodziłam z pensjonatu i szłam na plażę. Całymi godzinami snułam się po brzegu…
Marzłam potwornie, ale w tamtym czasie jedynie to byłam w stanie czuć. To przejmujące do szpiku kości zimno…
*
Chyba nie powinnam była odbierać telefonu. Przecież doskonale wiedziałam, kto dzwoni…
– Cześć. Jesteś tam?
Wychrypiałam coś.
– To dobrze… Słuchaj… Jesteś tam? To dobrze…
Nie wierzyłam własnym uszom!
Baśka, ta zawsze wygadana Baśka miotała się po drugiej stronie i nie mogła znaleźć słów!
– O Jezu… Dobra… Kurwa… No dobra. Nie będę ściemniać. Nie przyjeżdżaj. Wiem, że Kamil wysłał ci zaproszenie, ale nie przyjeżdżaj… Nigdy nie owijałam w bawełnę i teraz też nie będę… Nie chcę cię tu.
*
Powinnam była się rozłączyć. Zamiast tego przyciskałam komórkę do ucha tak mocno, że bolała mnie czaszka…
– Jesteś tam? Ja… Wiedziałam, że on nie jest ci obojętny… Gdybyś… Gdybyś wtedy powiedziała prawdę… odpuściłabym. Taka, zresztą, była umowa… On mnie poprosił… Miałam spytać, czy coś do niego czujesz… Czy myślisz o nim poważnie… Wiedziałam, że myślisz… Gdybyś powiedziała mi prawdę… Ale ty się bałaś. Stchórzyłaś. Jak zawsze…
*
– Jesteś tam? Halo? Halo! Jesteś? To dobrze… Wtedy… wtedy mogłam ci go jeszcze oddać. Ale teraz… teraz już nie… I nie chodzi o to, że jestem w ciąży… Chociaż o to – też. Ale… Chcę, żeby nam wyszło… Nie kocham go, ale będę najlepszą żoną na świecie… Twój przyjazd… Jeśli przyjedziesz… Chcę, żebyś dała nam szansę… Kurwa… Kurwa… Kurwa… Ja tego drugi raz nie przeżyję… Nie masz pojęcia, jak to jest, kiedy dniami i nocami zastanawiasz się, czy jeszcze będziesz mogła mieć dzieci… Kiedy dławi cię strach, że już nigdy… A potem… to się przydarza… Jesteś tam? O Jezu…
*
Rozsadzało mi skronie. Chciałam to przerwać i nie potrafiłam…
– On wie… Powiedziałam mu, że to dziecko Przema. Od razu. Jeszcze zanim poszłam do ciebie… Nie okłamałam go… Ty… Nie przyjeżdżaj…
Nie mam pojęcia, czy się rozłączyła, czy może padła jej bateria. Zastanawiałam się, czy jeszcze zadzwoni. Może nawet czekałam na to. A potem…
Poszłam na plażę i wrzuciłam komórkę do morza.
I wiesz, co? Poczułam ulgę. Pierwszy raz od bardzo dawna poczułam spokój… Byłam smutna, ale spokojna…
*
Nie wiem, czemu tego pierwszego dnia okazałeś mi tyle życzliwości. Może wyczuwałeś to moje przygnębienie. A może po prostu taki już byłeś.
Chociaż… Traktowałeś mnie inaczej… Cieplej… Z delikatnością, na jaką nie zasługiwałam…
Nie myślałam o tobie dobrze…
Miałam wrażenie, że twoje postępowanie nie jest bezinteresowne, że czegoś oczekujesz w zamian.
Nie mogłam powiedzieć ci wprost, byś zostawił mnie w spokoju. Twoje poczynania były zbyt subtelne…
Jedyne, co mogłam zrobić, to być czujną. I byłam…
*
Trwało trochę, nim zrozumiałam, że niczego ode mnie nie chcesz…
A kiedy już oswoiłam się z tym…
Na początku po prostu było mi wstyd przed sobą, że tak źle cię oceniłam. Chciałam ci to jakoś zrekompensować. Głównie po to, by poczuć się lepiej…
Tak… Na początku chciałam odzyskać dobre mniemanie o sobie…
Pewnie nawet nie przyszło ci do głowy… Mam nadzieję, że ci nie przyszło… że nie zauważyłeś, jak bardzo się zmuszałam, by być wobec ciebie uprzejma…
Jak próbowałam odpowiadać uśmiechem na twój uśmiech. Szczerym uśmiechem…
Ile kosztowało mnie odwzajemnianie twoich grzeczności…
*
A potem nagle zdałam sobie sprawę, że naprawdę lubię z tobą przebywać. Że te wspólne lunche sprawiają mi przyjemność. Że bez przymusu przynoszę ci kawę i dzielę się kanapkami…
Wtedy jeszcze nie myślałam o tobie w specyficzny sposób. Nie odważałam się niczego spodziewać.
Chyba po prostu wyrosłam z tej dzikości, która towarzyszyła mi w tego typu relacjach do tej pory.
Bo byłam przecież takim nieopierzonym pisklakiem, który na samą myśl o daniu kroku w wielki świat cofa się w popłochu do dawno opuszczonego gniazda…
*
Jestem ciekawa, czy zauważyłeś ten progres. Jeśli nawet, niewiele zmieniło to w twoim zachowaniu.
Nadal przebijałeś się przez moją nieufność miłą, niezobowiązującą uprzejmością. Bo wciąż przecież sztywno tkwiłam po swojej stronie świata, nie wyściubiając nosa poza jego granice nawet na chwilę.
Nie robiłam tego z premedytacją. Nie badałam cię. Nie wystawiałam na próby, by przekonać się, ile jeszcze jesteś w stanie znieść… Nie…
Raczej… działał we mnie instynkt… mechanizm nakazujący zachować maksymalną ostrożność…
*
Nie umiem określić momentu, w którym uświadomiłam sobie, że nie jesteś już tylko kolegą z pracy. Jeszcze bałam się snuć plany, cokolwiek sobie sugerować, ale… No właśnie… Zaczęłam przypisywać twojemu zachowaniu zupełnie inne motywy niż wcześniej…
Nie masz pojęcia…
Może inaczej… Nie kalkulowałam… Pierwszy chyba raz w życiu pozwoliłam sobie na spontaniczność. Pomyślałam, że będzie, co ma być i przestałam się bronić. Dałam sobie… nam… czas i przyjęłam pozę obserwatora…
*
Jeszcze nie umiałam przejąć inicjatywy, wziąć spraw w swoje ręce. Nadal wahałam się i cofałam, odkładając wszystko na potem. Ale już wiedziałam, że jakieś później nastąpi… Już zaczynałam liczyć się z dalszym ciągiem… Tylko wciąż jeszcze nie umiałam tego najodpowiedniejszego momentu wyczuć…
Ta moja opieszałość wyszła mi na dobre…
Nawet nie wyobrażasz sobie, jak bardzo cieszyłam się, że w ostatniej chwili zrejterowałam i nie powiedziałam ci niczego…
Wtedy… na tej firmowej imprezie…
*
Tłumy zawsze mnie przerażały.
Wtedy też czułam się zagubiona i bardziej może nawet obca w tym wszystkim niż kiedykolwiek wcześniej.
Przyglądałam się dziesiątkom twarzy i nie rozpoznawałam żadnej z nich. Uśmiechały się do mnie. Coś mówiły. Nawoływały. A ja stałam w drzwiach i nie mogłam się przemóc, by dać krok ku tej obcości. Naszła mnie nawet refleksja, że pomyliłam termin albo salę…
*
I w tym pandemonium zroszonych potem czół i błyszczących nienaturalnym zadowoleniem oczu dojrzałam ciebie.
Szedłeś w moim kierunku i to byłeś ty. Spod odświętnego uniformu wyzierała swojskość. Lawirowałeś między stolikami i odniosłam dziwne wrażenie, że towarzysząca ci odświętność wlecze się daleko za tobą… Jakby nie była w stanie dotrzymać ci kroku…
*
Może to była wdzięczność…
Nigdy nie miałam skłonności do melodramatycznych tricków, więc wtedy też nie pomyślałam o tobie jak o moim wybawcy. Nie stałeś się nagle księciem na białym koniu, który pokonał potwora i w glorii i chwale zmierza po swoją nagrodę.
Nie.
Bo nie byłam też nigdy tandetnie sentymentalna…
Niestety.
A może przeciwnie – na szczęście.
*
Wylewała się ze mnie ta wdzięczność. Kipiała i bulgotała. Szukała ujścia. I – wbrew pozorom – miała wiele okazji, by wypłynąć.
I nie pytaj mnie, czemu w końcu pozostała we mnie, nienazwana, uwięziona, a nawet – zniewolona.
Na pewno nie miała z tym nic wspólnego myśl, że to może być dla ciebie obraźliwe. Bo takiej myśli nie było.
*
Jeszcze w taksówce żałowałam. Tak bardzo żałowałam, że nie powiedziałam ci, co się we mnie dzieje. A jednak – chociaż siedziałeś obok – zaciskałam szczęki i zawzięcie wgapiałam się w przesuwające się za oknem, spowite w kokony sztucznego pomarańczu budynki.
A następnego dnia was zobaczyłam…
*
Nie. Serce wcale nie wykonało wolty, a gardła nie zamuliła gula. Nie pociemniało mi w oczach, ani nie ugięły się pode mną kolana.
Spokojnie cofnęłam się za regał i patrzyłam, jak lewym ramieniem obejmujesz niegustownie ubraną kobietkę. W prawe wczepiały się małe palce, a drobna figurka, szarpiąc i podskakując, wprawiała je w drgania.
Próbowałam wmówić sobie, że to ktoś podobny… że…
Przejechaliście obok i usłyszałam twój śmiech. Pochyliłeś się ku dokazującej w zakupowym wózku miniaturce siebie i dotknąłeś jej noska. Rozczkała się dziecięcym świergotem, a wielka groteskowa kokarda na czubku jej głowy rozchybotała się do taktu…
*
Byłeś naprawdę zdziwiony, gdy się żegnałam.
Może nawet dostrzegłam ślad żalu na twojej twarzy.
A ja… czułam niewysłowioną ulgę, że wreszcie nie będę musiała cię oglądać.
Ostatnie miesiące wyczerpały mnie psychicznie…
Miałam wrażenie, że nie rozumiałeś mojej nagłej decyzji o odejściu. I dobrze.
Na wszelki wypadek nie roztrząsałam, jak zareagowałbyś na wieść, że sama poprosiłam o przeniesienie…
*
Nie. To naprawdę nie było łatwe.
Zaczynać kolejny raz.
Przywykać do nowego miejsca, pracy, kolegów. Poznawać drogę do domu. Zaprzyjaźniać się z właścicielką pobliskiego sklepiku. Rozpoznawać sąsiadów. Uśmiechać się do matek okupujących ławeczki wokół piaskownicy….
Że już nie wspomnę o miasteczku…
Nie wiem, czy jesteś świadom specyfiki tych maleńkich miasteczek, w których wszyscy znają się od pokoleń i klasyfikują poprzez współplemienną tożsamość. Odwieczna przynależność jest najważniejszym kryterium. Gdzie „swój” to antonim „obcego”, „przybłędy”…
A przecież wolałam już to niż tę dławiącą, klaustrofobiczną ciasnotę twojej obecności…
*
Takie miejsca mają też swój czar.
Po jakimś czasie zaczynasz doceniać uroki nieufnej jeszcze, ale przecież – przynależności. I wreszcie przychodzi moment, gdy uświadamiasz sobie, że jesteś u siebie. Że to twoje miejsce…
Ja… poczułam to wiosną, gdy wyszłam do maleńkiego ogródka, przysiadłam na garbatej ławeczce i pomyślałam, że pod pochylonym płotem ładnie wyglądałyby kolorowe tulipany. I nagle dotarło do mnie, że nic nie stoi na przeszkodzie, bym kupiła cebulki i posadziła je.
W moim własnym ogródku.
Bo to był mój ogródek!
*
Okrzepłam tu w końcu.
Po pracy wracałam do domu…
Maszerowałam główną uliczką, przy której przysiadły wszystkie ważne instytucje. Zaglądałam do sklepiku i nie musiałam nawet otwierać ust – miła sprzedawczyni podawała mi torbę z odłożonym rano pieczywem i rożkami z francuskiego ciasta, które zamawiała każdego dnia specjalnie dla mnie. W liczbie sztuk: dwie.
Krzątała się po tej swojej przestrzeni i spowiadała z wydarzeń dnia. Tutaj każda drobnostka, każde odstępstwo od codzienności zyskuje rangę wydarzenia.
Na początku męczyło mnie to i dziwiło…
Dziś… sama żyję podobnymi, nieszkodliwymi ploteczkami. Nauczyłam się zainteresowania cudzymi sprawami. Umiem już rozróżniać bohaterów opowieści i nadać odpowiedni wyraz własnej twarzy przy ich wysłuchiwaniu…
*
Po powrocie do domu…
Nie jest to jakiś pałac… Może nawet uznałbyś, że mieszkam w dość prymitywnych warunkach, ale… Nie potrzebuję więcej.
Dla mnie te dwa pokoiki z kuchnią i łazienką, na parterze, z osobnym wejściem przez ogródek znaczą więcej niż królewski apartament.
Pewnie dziwi cię to moje nagłe poczucie własności, które w sobie wyhodowałam. To ciągłe podkreślanie, że mam…
*
Nigdy nie byłam materialistką. Zadowalałam się minimalnym.
Myśl sobie, co chcesz, ale już nie chcę. Rozsmakowałam się w tej psychicznej swobodzie i nie mam zamiaru z tego rezygnować.
Może i stałam się egoistką, filisterką.
I co z tego?
Czy naprawdę to takie straszne i złe?
*
Kiedy zamykałam drzwi i zrzucałam pantofle, na palcach przebiegałam do kuchni. Kuchenki właściwie. Maleńkiej, z oknami wychodzącymi na stary cmentarzyk. To dlatego cena była taka przystępna. Nikt nie chciał mieszkać w pobliżu miejsca, które nie cieszy się zbyt dobrą sławą…
Ale to wiesz…
Opowiadałam ci przecież…
To znaczy…
Opowiadałam o tym… temu… tutejszemu tobie …
No tak…
Wiem, że nic nie rozumiesz…
*
Uciekłam.
Zawsze uciekałam, i wtedy, od ciebie – też uciekłam.
Nie mogłam wkroczyć w twoje ustabilizowane życie.
A nawet gdybym mogła – nie zrobiłabym tego. Nie jestem aż tak obcesowa.
Nawet, jeśli miałabym pewność, że ty tylko czekasz na jakikolwiek znak z mojej strony i jesteś zdecydowany rzucić wszystko, by być ze mną…
A ja… wcale takiej pewności nie miałam.
Wręcz przeciwnie – podejrzewam, że wszystkie twoje poczynania rozumiałam opacznie…
Ale przecież nikt nie mógł zabronić mi marzyć…
*
Nie mam pojęcia, kiedy pierwszy raz…
Chyba zaczęło się od zwykłego „dzień dobry”.
Weszłam do domu i doznałam wrażenia, że nie jestem sama… Że coś… ktoś…
Czy myślisz, że pragnienia mogą się materializować?
Jeśli myślimy o czymś bardzo intensywnie… Marzymy… Wyobrażamy sobie… To czy takie rojenia mogą się ziścić?
Nie wiem.
*
Tęskniłam.
Za tobą. Albo wcale nie za tobą.
Ty stałeś się tylko pretekstem. Fizycznym odpowiednikiem moich chciejstw.
Może dlatego, że nie było nikogo innego, w kogo mogłabym wpisać moje pragnienia.
Tak czy inaczej – tamtego popołudnia poczułam obecność…
I wiesz, jakoś wcale nie ożyły we mnie lęki związane z miejscem. Zupełnie wtedy o nich nie pamiętałam.
Usiadłam przy stole i wpatrywałam się w czajnik, a raczej w czarne plamki po odbitej emalii.
Byłam zmęczona i pomyślałam, że byłoby miło, gdyby po powrocie czekał na mnie kubek gorącej kawy…
*
Od tego czasu coś się zmieniło.
Nie tylko we mnie. Także – wokół mnie.
Śpieszyłam do domu.
Od progu wołałam to swoje „dzień dobry” i biegłam nastawić wodę. Przebierałam się i zaparzałam kawę. Stawiałam kubki, a na talerzyki wykładałam rożki z francuskiego ciasta z konfiturą różaną.
I zaczynałam opowiadać…
Na początku unikałam bezpośredniej formy.
Czułam się jak złodziejka. Jakbym robiła coś złego. Nieprzyzwoitego…
*
Nie wiem, kiedy zaczęliśmy razem wychodzić do ogródka. Pokazywałam ci grządki, na których posadziłam koper, pietruszkę, lubczyk. Chwaliłam się skrzynkami ze szczypiorkiem i kozieradką.
Radziłam się w różnych kwestiach. Dopytywałam, jakie lubisz kwiaty i z radością stwierdzałam, że takie jak ja…
Najmilsze były chwile, gdy siadaliśmy przy koślawym stoliku. Obejmowałeś swój kubek dłońmi, a wiatr rozwiewał ci włosy.
Śmiałeś się dużo, a ja śmiałam się razem z tobą…
*
Czasami jechaliśmy do większego miasta i wtapialiśmy się w sunący donikąd tłum. Zaglądaliśmy do sklepów i udawaliśmy przerażonych drożyzną. Rzadko coś kupowaliśmy…
Za to zawsze zabierałeś mnie na lody do maleńkiej cukierenki. Siadaliśmy w rogu, przy krzewie karagany i delektowaliśmy się chwilą. Nie – lodami. Te były niezbyt smaczne – wodniste i grudkowate. Niedomrożone owoce pachniały tanim winem i smakowały sfermentowanym serem…
*
Nie przypominam sobie, kiedy po raz pierwszy przekroczyłeś próg sypialni.
Ale wiedziałam, że prędzej czy później tak się stanie i przygotowywałam się do tego podświadomie.
Nawet nie wiesz, ile czasu musiałam przekonywać siebie, nim wreszcie w wielkiej tajemnicy wyprawiłam się do miasta, a potem długo krążyłam wokół sklepu z ekskluzywną bielizną. W końcu odważyłam się wejść i ledwo udało mi się wydukać, czego szukam…
*
Bezpruderyjna sprzedawczyni wyłożyła przede mną chyba cały asortyment, a ja nie umiałam opanować rumieńców zażenowania. Jednocześnie byłam jakaś rozgorączkowana czy raczej – podminowana, i w duchu modliłam się, by nikt nie zauważył moich trzęsących się rąk.
W końcu wybrałam czarną, koronkową haleczkę i figi, które niczego właściwie nie zakrywały, zapłaciłam i uciekłam, zapominając o zabraniu reszty…
*
Wspólne noce okazały się czasem mrocznym i męczącym…
Leżałam w swojej zwykłej bawełnianej piżamie, a pod nią szeleściła seksowna bielizna.
Zamykałam oczy i wtulałam twarz w poduszkę pachnącą twoimi perfumami. Kupiłam je kiedyś w przypływie szaleńczej tęsknoty, wydając niemal wszystkie pieniądze…
Otulałam się kołdrą i projektowałam naszą bliskość. Wsłuchiwałam się w słowa miłości, które mógłbyś mi mówić. Wyczekiwałam pieszczot, którymi mógłbyś mnie obdarować…
Zapadałam w półsen przekonana o twojej obecności.
Budziłam się, świadoma fałszu, zakłamywania, którego nie chciałam przyjąć do wiadomości…
*
Próbowałam odsuwać realne. Na kwadrans, minutę, sekundę bodaj…
Próbowałam namówić do współpracy własne ciało, skoro mózgu się nie udawało…
Szeptałam sobie, jaka jestem piękna. Mówiłam o swojej gładkiej skórze, lśniących włosach, gorących wargach…
Obiecywałam sobie rozkosz i spełnienie… bezpieczeństwo…
Wszystkie te rzeczy, które – jak sądziłam – mówi swojej kobiecie ukochany mężczyzna…
*
Budziłam się z ciężkiego snu. Na pierwszy sygnał komórki podnosiłam się z wilgotnej pościeli. Czułam się tak samo wymięta jak ona…
Szłam do łazienki i bałam się spojrzeć w lustro…
Puszczałam zimną wodę. Korkowałam umywalkę. Zaciskałam powieki i zanurzałam obrzmiałą twarz. Nos wypełniał się lodowatą cieczą, która dławiła oddech.
Czekałam…
*
Czekałam, aż bolesny dreszcz wykwitnie gęsią skórką na szyi i ramionach, zakłuje boleśnie w nabrzmiałych sutkach i odezwie się echem bólu w podbrzuszu…
Dopiero wtedy prostowałam się i zaczynałam spazmatycznie łapać powietrze.
To przywracało mi namiastkę równowagi.
Wciąż wydawałam się sobie żałosna, ale mogłam przynajmniej udawać, że powodem braku szacunku do siebie nie jest kolejna strawiona na mrzonkach noc…
*
Każdego ranka obiecywałam sobie rozsądek…
W pracy trzymałam się twardo, ale w drodze do domu wstępowałam po te różane rożki i moja żelazna konsekwencja łuszczyła się jak ciasto, z którego je wypieczono…
Wiesz… nawet nie szukałam argumentów, by ciągnąć to wszystko.
Po prostu powtarzałam sobie, że nikogo przecież nie krzywdzę… że to moja sprawa, jak chcę układać swoje życie… z kim mam zamiar je spędzać…
I, jak każdy uzależniony, wmawiałam sobie, że mogę przerwać ten destruktywny proceder w każdej chwili…
*
Ale nie mogłam… Nie mogłam się uwolnić…
Nawet nie zauważyłam, kiedy przestali mi być potrzebni inni ludzie…
Nigdy nie byłam jakaś szczególnie towarzyska. Nie przepadałam za czczymi gadkami… Szkoda mi było czasu na beztreściowe bzdety…
I nie miałam właściwie o czym rozmawiać z matkami, żonami, kochankami…
Nie należałam do tych światów i nie miałam ochoty, by cokolwiek zmieniać w moim życiu…
*
Może uśmiechasz się teraz. Z pobłażaniem. Albo z litością…
A może wcale nie.
Może naprawdę jesteś taki mądry i empatyczny, jakim sobie ciebie stworzyłam…
I rozumiesz, że nie nęcił mnie świat kupek, kolek, pierwszych słów i kroczków… A może – kroczków i słów. Nie wiem…
Może rzeczywiście wczuwasz się w moją sytuację i wiesz, że „mąż” jest tylko pustym, nic nieznaczącym dźwiękiem. A „żona” zlepkiem pozbawionych sensu liter…
*
Najbliższa byłaby chyba ta przestrzeń kochanków.
Równie obca, co – pożądana. Ale nawet ona nęcić mnie mogła tylko do pewnego momentu… Wiesz – jakiego. Dalej stawała się tak samo wykoślawiona i zdeformowana.
I – tymczasowa. Więc z mojego punktu widzenia – bezużyteczna…
Bo ja przecież pragnęłam stabilizacji, bezpieczeństwa.
Ale nie – byle jakiego, byle gdzie i z byle kim…
*
Widzisz… No widzisz…
Wpasowywałam się w ten nowy świat, jak potrafiłam najlepiej…
Dokonywałam cudów, by go zmaterializować… albo chociaż… uczynić prawdopodobnym…
Żyłam sobie… nie wadząc nikomu…
Średnio, bo – średnio, ale – szczęśliwa…
Do dzisiaj…
A raczej – do wczoraj, bo za oknem już spopielało…
*
Tym razem to nie było przypadkowe spotkanie w dyskoncie.
Nie miałam nawet cienia szansy, by umknąć w tę swoją mozolnie ściboloną iluzję…
Gdy wkroczyłeś w czczość ulicy, którą właśnie ku mojej enklawie podążałam…
Gdy zbliżałeś się bezlitośnie i nieuchronnie…
Nie. Wcale nie spanikowałam.
Ja… nie uwierzyłam…
Tak zwyczajnie – nie uwierzyłam. Brnęłam naprzód i nabierałam coraz większej pewności, że… wariuję… że już zwariowałam…
Byłam tak bardzo przekonana o ataku choroby, że nawet nie pomyślałam o ucieczce…
A potem nagle znaleźliśmy się naprzeciwko siebie. Uniosłeś głowę, zerknąłeś na mnie i… minąłeś mnie obojętnie…
*
Wtedy zrozumiałam… W tamtej sekundzie pojęłam, że jesteś prawdziwy. Bo ty mój, ten mój tutejszy, zachowałbyś się zupełnie inaczej…
Nogi niosły mnie jeszcze kilka chwil, ale już zwalniały, przystawały…
To dlatego usłyszałam tę nagłą, ostrzegawczą ciszę… Jeszcze nim zdążyłam nakazać sobie przyśpieszenie kroku…
Usłyszałam ciszę, w którą wdarł się twój podszyty zdumieniem głos…
*
Iga…
Nie przystanęłam.
Nie odwróciłam się, gdy zawołałeś i nie podbiegłam do ciebie…
A przecież tak bardzo czekałam…
Na początku…
Na początku wyobrażałam sobie takie przypadkowe spotkanie. Marzyłam o nim… Zaklinałam rzeczywistość, by ziściła się twoją obecnością… Prawdziwą… Namacalną…
A kiedy się stało…
Uciekłam. Znowu uciekłam…
*
Siedzę przy stole i patrzę w miejsce, gdzie powinna być twoja twarz.
Nasze kawy dawno wystygły… Rożki nabrały nieapetycznej szarości…
Nie mieliśmy… Nie miałam… głowy do jedzenia…
Musiałam… Chciałam…
Musiałam opowiedzieć ci…
Siedzę i nie mogę zapanować nad oplątującą mnie paniką.
Znowu.
Znowu popękał mój, z takim mozołem sklejany świat…

Obrazki. Kail.

1
Czy ja zawsze muszę się w coś wplątać…
Myśl pojawia się niespodziewanie. Lawiruje między dźwiękami. Natrętnie krąży nad głową i nie chce odpłynąć.
– Cieszę się, że jesteś… – słyszy.
Przygląda się z uwagą poważnej twarzy podążającego obok Kaila.
– A ty?

2
Niemal do końca miała nadzieję, że uda jej się uniknąć tego wyjazdu. Niestety.
Choć nie znosiła takich spędów – nie mogła odmówić. Nie Olegowi.
Zawsze był kochany i wyrozumiały. Szczególnie w ostatnim czasie, kiedy to wszystko zwaliło jej się na głowę. Nie naciskał. Nie eksploatował jej. Dzwonił tylko co wieczór. Pozornie bez celu. Ot, żeby zamienić kilka słów. Wymienić najświeższe informacje. Pochwalić się dobrze poprowadzoną sprawą. Ani razu nie zapytał, kiedy ma zamiar wrócić z bezterminowego urlopu, którego sam jej udzielił.

1
Pytanie jest tak ciche, że przez chwilę zastanawia się, czy Kail naprawdę je zadał.
Spogląda na niego. Przyczajone w kącikach oczu oczekiwanie rozprasza jej obawy.
Otwiera usta, by potwierdzić, i nagle, w ostatniej chwili zmienia zamiar i wykrzywia się nieco ironicznie.
– To zależy… – odpowiada enigmatycznie.
On przypatruje się jej chwilę i nagle parska śmiechem.
– No tak – przyznaje pokornie. – Pytanie pozbawione sensu…

2
Nic nie mówił, ale wiedziała, że czeka. Że jest mu potrzebna na stałe, a nie – z doskoku, na pół gwizdka.
Zastanawiała się nawet, kiedy Oleg straci cierpliwość i czy w ogóle jest to możliwe.
Do tej pory nie udało jej się wyprowadzić go z równowagi.
Ewidentnie miał do niej słabość. O tym wiedzieli wszyscy. Nie mieli natomiast pojęcia o charakterze tej słabości. Uważali, że Oleg darzy ją czymś więcej niż sympatią. I tak było. Tyle tylko, że uczucie należało do czysto platonicznych, a ich relacja – do siostrzano-braterskich.
Nie mogła być inna, bo od wielu lat Oleg był w szczęśliwym związku. Z mężczyzną.

1
I tak kwestie ontologiczne mamy z głowy… – kwituje w myślach, ale głośno mówi:
– I jak tu cię nie cenić.
Ostatecznie dobre słowo to nic złego.
Szczególnie, gdy nie trzeba kłamać – dodaje ironicznie.
Rozmowa się rwie.
Doskonale zdaje sobie sprawę, że go zakłopotała. Wie, że jest mu przyjemnie, ale i nieswojo. Postanawia zmienić temat.

2
Dowiedziała się przez przypadek. Spotkali się kiedyś prywatnie na jakimś wernisażu.
Może nawet by go nie zauważyła wśród tego tłumu, ale podszedł do nich i przedstawił towarzyszącego mu mężczyznę.
Pewnie był ciekaw, czy informacja o jego życiu prywatnym wypłynie dalej. A może wcale nie był. Ona w każdym razie nie zamierzała opowiadać o takich sprawach. Ani swoich, ani – czyichś.
Tu, zresztą, nikt nie pchał się z buciorami w cudze życie. Inna mentalność. Nawet – pewnego rodzaju – obcość. Stosunki polegające na rozsądnej serdeczności.

1
– Często tu bywasz?
Zaskakuje go chyba, ale Kail szybko się otrząsa. Nie można mu zarzucić braku refleksu.
– Nie – odpowiada cicho. – Jestem po raz pierwszy.
I po chwili dodaje:
– Chciałem tu przyjechać z kimś wyjątkowym…
Nagle zaczyna rozumieć jego wcześniejszy popłoch.
Nosz! – myśli. – A było tak przyjemnie…

2
Zespół był niewielki, siłą rzeczy więc wciąż się rotowali. Poza tym – nie mieli zbyt wiele czasu na integrację. Po skończonym dniu każdy myślał tylko o tym, by wrócić do siebie i odpocząć. Czasami schodzili na szybkiego drinka do hotelowego baru i rozchodzili się po dwóch kwadransach. Nie było mowy o żadnym pijaństwie i zacieśnianiu międzyludzkich więzi – na drugi dzień musieli być zwarci i gotowi.

1
Kail czeka chyba na jakąś reakcję. Konkretną reakcję.
– Dziękuję – mówi więc. Tonem, z którego nietrudno odgadnąć podtekst: ”Doceniam, nawet jeśli komplement średnio udany…”.
Tego się nie spodziewał. Myślał chyba, że zapyta, czemu to ją uznał za godną…
Nie zapyta.
Nie będzie też się krygować.
Zerka na niego. Ma nadzieję, że temat umrze śmiercią naturalną.

2
Początkowo nie przeszkadzało jej mieszkanie w hotelach. Było jej wszystko jedno, gdzie śpi. Po jakimś czasie jednak zaczęły ją męczyć bezosobowe pokoje i – jak je złośliwie nazywała – urbanistyczne widoki z okien.
Zaczęła chronicznie nie znosić tego specyficznego smrodku hotelowych pomieszczeń: mieszaniny pościelowych środków dezynfekujących i standardowych łazienkowych kosmetyków.
Zaczęła też rozumieć, czemu niektórzy nie wytrzymywali i szukali ratunku w pokojowym barku.

1
– Może kawa?
Przechodzą koło niewielkiej kawiarenki. Jest prawie pusta, więc przysiadają przy drewnianej ławie.
Po chwili zjawia się kelnerka i przyjmuje zamówienie.
W tym momencie rozmowa nie wydaje jej się jakąś szczególną atrakcją, więc milczy. Właściwie wciąż jeszcze siedzi w twardej ławce i wdycha zapach muzyki.
Dawno nie uczestniczyła w takiej uczcie.

2
Nigdy nikomu nie opowiadała o cuchnących następnego ranka wódką kolegach, ale Oleg jakimś szóstym zmysłem odgadywał bezbłędnie, co się dzieje. Jeśli nie przekładało się to na spadek wydajności – przymykał oko. Ale – rzadko się nie przekładało. Po jakimś czasie delikwent zaliczał wpadkę i dostawał ultimatum – odwyk albo kopniak.
Najlepiej sprawdzali się – o dziwo – ci stateczni, dzieciaci, żonaci, obarczeni obowiązkami. Mieli znacznie mniej wyskoków niż młodzi niezależni. Może mieli też więcej do stracenia. Albo dodatkową motywację.

1
Nadal analizuje każdy akord. Smakuje barwy tonów.
To dlatego przegapia nadejście kelnerki.
Muśnięcie każe jej się ocknąć. Z niechęcią powraca do teraz. Spogląda na Kaila półprzytomnie, a potem marszczy czoło i impertynencko patrzy na jego palce ślizgające się pieszczotliwie po wierzchu jej ręki.
Nim uświadamia sobie siłę tego grymasu – palce cofają się w popłochu.

2
Ona nie sięgała nigdy do barku, ale też miała przesyt hotelowej szarości. I jeśli tylko mogła – szukała prywatnego lokum. Oleg dawał im w wyborze kwater wolną rękę. Dlatego ucieszyła się, gdy okazało się, że będzie mogła skorzystać z gościnności kuzynki.
To znaczy – najpierw była zła, że nie udało jej się wymigać. W całym tym wyjeździe tyle było dobrego, że mogła zatrzymać się u Pauli.

1
Oprócz uczucia przykrości pełga w niej złość i iskierki buntu.
Chyba się trochę zapominasz…
– Masz rację – słyszy i nie wierzy własnym uszom. – Nie powinienem tak… Przepraszam.
Jakby usłyszał jej myśli…
– Zapominam się przy tobie…

2
Znały się z dawnych lat. Potem spotykały się od czasu do czasu na rodzinnych uroczystościach. Lubiły się.
Mimo to, starała się być jak najmniej kłopotliwym gościem.
Właściwie w dni powszednie wracała późno. Najgorsze były weekendy.
I właśnie w jeden z takich weekendów poznała Kaila.
– Miło mi. Jestem Kail – przedstawił się zdawkowo.
Rzuciła swoje imię i podała rękę. Dopiero wtedy się zaczerwienił.
Kuzynka parsknęła złośliwym śmieszkiem.
A jej taka reakcja wydała się sympatyczna. Dorosły mężczyzna reagujący jak nastolatek.

1
Coraz gorzej…
Gdyby nie ostatnie zdanie, przeszłaby nad tym do porządku. Uznałaby, że to wydukane „przepraszam” załatwia sprawę.
Przedobrzyłeś…
– Zbieramy się? – obrzuca go chłodnym spojrzeniem.
Chce, żeby poczuł lód w jej głosie. Chce sprawić mu przykrość. Chce…
– Popisałem się…

2
– Masz ochotę na kawę? – spytał parę dni później.
Odruchowo pokiwała głową, dopiero po chwili uświadamiając sobie, że mógł nie mieć na myśli kawy na tarasie kuzynki.
– Może dziś o szóstej? – potwierdził jej podejrzenia.
Zgodziła się. Nie chciało jej się odkręcać całej sytuacji.
Starała się nie reagować na złośliwe przycinki Pauli, choć czuła się nieco przytłoczona jej rubasznością.
Postanowiła odbębnić wypad i nie dać się więcej zaskoczyć.

1
Rozbraja ją. Tym jednym, wypowiedzianym smętnym głosem zdaniem – rozbraja ją.
Jakby wiedział, że uwielbia walczyć, ale nie potrafi się pastwić.
Patrzy na niego i wybucha śmiechem. Jego skonfundowanie sprawia, że nie może przerwać.
– Ano – popisałeś – powtarza, ledwo łapiąc oddech.
Upija łyk zimnej kawy i krzywi się nieznacznie.
– Nie smakuje ci?

2
Zjawił się punktualnie, co nastawiło ją do niego przychylnie. Na pewno był świadom własnego uroku. Nie rozzuchwalało go to. Na szczęście. Nie znosiła mężczyzn, którzy zbyt natrętnie emanują swoimi atutami.
Pojechali do przytulnej kawiarenki na obrzeżach Starówki. Urzekł ją klimat uliczki, przy której wystawiono kilka stolików pod zadaszeniem w starym stylu.
Nigdy nie przepadała za kawą, ale z przyjemnością wypiła specjalność kafeterii – małą czarną ze szczyptą wanilii.

1
Płacą i opuszczają przykawiarniany ogródek.
Wędrują wąskimi uliczkami. Spacer jest dość morderczy, zważywszy, że miasteczko składa się głównie ze schodów, a ona nie jest w trampkach.
Widoki warte są strachu przed skręceniem kostki i rwącego bólu w łydkach.
Dobrze chociaż, że tempo jest przyzwoite – spacerowe.
Astmatyczny oddech nie jest tym, czym chciałaby imponować wysportowanemu mężczyźnie.

2
Był oszczędny w słowach, co także jej się podobało. Sama nie należała do gadatliwych, więc ta pierwsza rozmowa kulała im nieco. Przynajmniej na początku.
Potem – wywrócił na nią swoją kawę.
Patrząc na piękny brązowy zaciek na jej pastelowo-błękitnych spodniach, zrobił tak przestraszoną minę, że nie mogła się nie roześmiać. Ale chyba jeszcze bardziej rozbawiły ją próby zlikwidowania szkody przy pomocy kawiarnianych chusteczek. To tylko pogorszyło sprawę. I – jego humor.
Ona – przeciwnie – bawiła się doskonale.
Kiedy wreszcie opanował odruch paniki – wstała i poszła do toalety. Nie wcześniej. Może to było wrednawe z jej strony, ale… nie potrafiła odmówić sobie tej odrobiny rozrywki.
Z pomocą miłej kelnerki udało jej się doprowadzić spodnie do jakiego takiego ładu.

1
Od czasu do czasu zerka na nią, jakby sprawdzał, czy wszystko z nią w porządku.
Maszeruje dziarsko i ma nadzieję, że on nie wyskoczy z kretyńską propozycją wzięcia jej na ręce. Straciłby całą jej sympatię.
Nie. Ma jednak wyczucie i nie próbuje robić z niej postrzelonej z łuku sarenki.
Gdy dochodzą na szczyt wzniesienia, Kail przystaje i pokazuje szerokim gestem panoramę.
Milczy. Daje jej czas na kontemplację.
A jest czym się zachwycać. Miasteczko wygląda z tej perspektywy jak pochłaniane przez nieokiełznane siły natury, starorzymskie osiedle.
Trudno jej oderwać oczy od tych kamienno-szarych kontrastów…

2
Zjawił się następnego dnia z wielkim bukietem.
– Czerwone tulipany – oznajmił, uśmiechając się przepraszająco.
Była piekielnie zmęczona. Dzień należał do szczególnie wyczerpujących i marzyła tylko o zdjęciu obrzydliwie eleganckich pantofli, pozbyciu się bojowej garsonki i wzięciu długiej, odprężającej kąpieli.
Ale doceniła gest i dała się zaprosić na późny obiad.
Pojechali do eleganckiej restauracji i znowu miała swoją porcję zabawy, gdy trzęsącymi się rękoma unosił kieliszek z winem.
W ogóle – postarał się. Gdy jechali, sądziła, że zjedzą coś niedaleko od centrum, więc zdziwiła się nieco, widząc nakrycia i całą tę galę dostępną tylko stałym bywalcom. Albo tym z dobrze wypchanymi portfelami.
Obserwując nadskakującego kelnera, w myślach nie darowała sobie uwagi, że pewnie nie jest to jakieś szczególne wyróżnienie. Co nie przyćmiło faktu, że sprawił jej przyjemność.

1
W końcu jednak z żalem ulega jego perswazjom i godzi się na dalszy spacer.
Rzuca za siebie ostatnie, tęskne spojrzenie i skupia się na zejściu.
Powietrze jest przesycone wilgocią, przetykaną od czasu do czasu smużkami woni gotujących się gdzieś potraw.
Wędrują od uliczki do uliczki, a ten ruch przywodzi jej na myśl rozkołysane morze. Faluje właściwie wszystko wokół – mijane budynki, fragmenty panoramy, skrawki nieba.
Poddaje się temu rytmowi i cieszy się, że nie musi zaprzątać sobie głowy rozmową…

2
Kolejny weekend zapowiadał się gnuśnie. Kuzynka miała jakiś służbowy wyjazd, więc już od czwartkowego wieczora cieszyła się na komfort samotności.
Właściwie nie wchodziły sobie w drogę, ale niektóre uwagi krewnej były nieco… deprymujące. Paula miała dziwne poglądy na temat mężczyzn. Ale poza tym – była w porządku, postanowiła więc nie zawracać sobie głowy duperelami. Ostatecznie – była gościem i mogła udawać, że tego czy owego nie dosłyszała.

1
Docierają wreszcie na kolejny szczycik. I znowu nie może oderwać oczu od gryszpanowych wzgórz maźniętych gdzieniegdzie plamkami rdzawej czerwieni i bieli.
Chłonie ten Monetowski widok i nagle uświadamia sobie ciszę. Rozgląda się niepewnie.
Kail stoi tuż za nią. Na tle wypłowiałego nieba wygląda niemal posągowo i nieco przygnębiająco.
– Nie przeszkadza mi milczenie – uśmiecha się.
Tak sądzę – myśli, ale nie powtarza tego głośno.
Odwraca się i znowu zanurza się w krajobraz.
– Napatrzyłam się – oznajmia wreszcie.

2
Kąpiel była cudna. Z waniliowymi bąbelkami i filiżanką czarnej jak piekło, niearomatyzowanej herbaty.
Tak – kochała dobrą herbatę i nie widziała niczego złego w płaceniu za jakość. Na wszelki wypadek, nauczona dziwacznymi reakcjami na tę jej słabość, rzadko przyznawała się do tego upodobania.
Uznała, że kolejną filiżankę wypije na tarasie. Rozsiadła się wygodnie wśród rozkwitających forsycji i postanowiła nie przyjmować do wiadomości dźwięku brzęczącej od paru minut komórki.
Wytrwała całe pięć minut, ponieważ przyszło jej do głowy, że może to być jakaś informacja od Pauli.

1
Bolą ją stopy. Miałaby ochotę przysiąść choć na chwilę, ale wie, że potem będzie jeszcze trudniej.
– Tak. Powinienem był szepnąć słówko o wygodniejszych butach.
Jest w nim tyle skruchy, że mógłby obdzielić parę tuzinów nawróconych grzeszników.
– Nie mam siły się gniewać – odpowiada żartobliwie.
– Możemy spacerować bez butów – rzuca myśl Kail.
Przygląda mu się z zaciekawieniem. Nie wygląda na kogoś, kto mógłby paradować po mieście na bosaka.
– A jednak – dobrze odczytuje jej taksujące spojrzenie.
– Nie przeczę, że propozycja jest kusząca, ale może napotkamy po drodze jakiś sklep i po prostu kupię coś bardziej odpowiedniego.

2
„Masz ochotę na mały spacer?” – przeczytała smsa.
Nie miała i zdecydowała, że nie odpisze.
„Daj się skusić.” – kliknęło.
„Przecież widzę, że nie robisz nic ważnego.”
Nosz…
Rozejrzała się i dostrzegła roześmianego Kaila machającego do niej z dołu. Westchnęła i podniosła się z ratanowego fotelika.
A mogła podczas pierwszego spotkania udawać niewidomą.

1
– Na najprostsze rozwiązania wpaść najtrudniej…
Nie może się nie roześmiać.
Dzisiaj jest inaczej…
On jest inny. Mniej spięty. Spokojniejszy.
Oswoiłam go – myśli z lekką kpinką. – A raczej – sam się oswoił.
Jeszcze trochę i zupełnie spadnę z piedestału. Pod koniec zacznie mnie poklepywać po plecach i mówić do mnie „stary”.
Nie. Nie potrafi darować sobie takich uwag. Choćby – w myślach…

2
Wieczór był bezwietrzny. Idealny na romantyczny rejs po miejscowej rzece. Patrzyła na odbijające się światła miasta i słuchała Piątego Kaprysu Paganiniego w wykonaniu młodego skrzypka. Poczynał sobie nieco brawurowo, ale – podobało jej się. Brzmiało niepokojąco i nienachalnie.
Siedziała w loży odprężona i może nieco rozmarzona. Od czasu do czasu zerkała na Kaila, który uciekał wzrokiem, ilekroć odwróciła w jego kierunku głowę. Był naprawdę uroczy w tym swoim zakłopotaniu.
Mówił niewiele, więc żeby nieco rozładować atmosferę intymności, zaczęła dopytywać o widoki. Wyjaśniał chętnie, choć – dość lakonicznie.
Nie wiedziała, czy zawsze jest taki oszczędny w słowach, czy tylko postanowił jej nie zamęczyć i było jej wszystko jedno, jaka jest prawda. Pozwolił jej odpoczywać. Tylko to się liczyło. Ze zdumieniem stwierdziła, że jest zadowolona, że dała się wyciągnąć.

1
Na horyzoncie majaczy szyld z wielkim butem.
Przyśpiesza – o ile to w ogóle możliwe w szpilkach – kroku i miele przekleństwo.
Szewc.
Przez chwilę na poły poważnie zastanawia się nad spiłowaniem obcasów. Rezygnuje. Obawia się, że rzemieślnik raczej wezwałby karetkę z psychiatryka.
– Póki życia w nas – póty i nadziei – tłumaczy dosłownie polski idiom i trwa chwilę, nim Kail pojmuje sytuacyjną dwuznaczność.

2
Odwiózł ją nad ranem. Sunęli sennymi uliczkami. Fasady budynków wyglądały dość upiornie w martwym świetle nowoczesnych latarni. Szczególnie – te biurowców.
Pożegnał ją zdawkowym:
– Do kiedyś – i zaczekał, aż zamknie się za nią automatyczne ogrodzenie. Usłyszała warkot oddalającego się samochodu i zniknęła w domu.
Zadzwonił sobotniego popołudnia. Dał jej się wyspać, więc miała dobry humor i łaskawie zgodziła się na kolejne spotkanie.
Trochę łaskawie.
Od jakiegoś czasu była pozbawiona męskiej adoracji w dobrym stylu i zapragnęła przez kilka chwil znowu poczuć się jak księżniczka.

1
– Dobre lody nie są złe.
Lodziarnia jest klimatyczna. Na modłę austriackich, co po chwili zastanowienia – nie dziwi.
Jakość lodów – też.
Wiedeńska – orzekają i śmieją się.
Trochę dlatego, że lody naprawdę są przepyszne – kremowe, pachnące prawdziwą wanilią i rumem.
A trochę – ze sztubackiej radości.
I jeszcze te wafle – nie z dyskontu, a – wypiekane na miejscu, słodkie i chrupiące.

2
Zaskoczył ją tym basenem. Pozytywnie.
– Woda jest ozonowana – dodał.
Nie miała pojęcia, skąd wiedział o jej alergii na chlor. Może od Pauli.
Obszary zakazane – pomyślała, gdy oboje zgodnie zrzucili płaszcze kąpielowe – sposób na obadanie dobry jak każdy inny. A może nawet lepszy…
Uznała, że nie ma sensu zaprzątać sobie głowy dywagacjami, czy bardziej zależało mu na oglądaniu czy – eksponowaniu.
Bawiła się świetnie, pokonując którąś tam długość basenu i skacząc z trampoliny. Podobała jej się jego zatroskana twarz, gdy oznajmiła, że za żadne skarby świata nie zjedzie z potężnej zjeżdżalni. W jeszcze lepszy nastrój wprawiła ją jego mina, kiedy bez specjalnego wysiłku, płynąc rekreacyjnym delfinkiem, pokonała jakiegoś silikonowego mięśniaka.
Nie chciało jej się dzielić spostrzeżeniem, że nadęcie nie przekłada się na prędkość, milczała więc, gdy Kail odprowadzał wzrokiem sponiewieranego amatora łatwych zwycięstw…

1
Zachęceni, biorą jeszcze po miseczce bitej śmietany i znowu się nie zawodzą.
Przygląda mu się spod przymrużonych powiek. Ponoć ze sposobu jedzenia niektórych potraw można odgadnąć czyjś temperament.
Po chwili odwraca wzrok.
Cholera!
Nie jest przecież z kamienia.
Na brak wyobraźni też nie może narzekać…

2
Łatwo przyznała się przed sobą, że Kail zaimponował jej wyglądem.
Był świetnie zbudowany. Proporcjonalnie do wzrostu. Miał śniadą karnację, mocne uda i ładne pośladki.
– Nie gol tego – powiedziała, niby mimochodem muskając opuszką pionową linię podbrzusza. Była ciekawa jego reakcji. Obstawiała, że się zawstydzi. Nie pomyliła się.
Nie musiała tego robić, ale chciała wiedzieć, czy zaproszeniem na basen dał jej przyzwolenie na takie gesty.
Dał.
Taka wiedza jej wystarczyła. Doszła do wniosku, że nie będzie przesadzać i do końca spotkania zachowywała się bardziej niż poprawnie.
Nawet jeśli poczuł się rozczarowany – nie okazał tego. Dostosował się. Czy raczej – przyjął postawę wyczekującą.
Nie doczekał się niczego, ale nie rozpaczał.

1
W popłochu szuka w pamięci czegoś, co zatrze nasuwające się, niechciane skojarzenia.
Gdy przed oczyma pojawia się scena z sułtańskim kremem z Dziewczyn do wzięcia – uśmiecha się i odpręża.
Rozbrykana wyobraźnia podsuwa Niemenowski temat. Oddycha z ulgą. Wpływa na neutralne wody. Jest dobrze.
Słodkiego mam dość na cały rok…

2
Rozstali się wieczorem. Niedzielę spędziła samotnie, wymawiając się od wspólnej eskapady koniecznością czekania na kuzynkę.
Kolejny tydzień w pracy był bardzo męczący.
Dzwonił każdego popołudnia, ale nie nalegał na spotkania, za co była mu wdzięczna.
Piątkowy wieczór spędziła z książką na tarasie. Wyłączyła przezornie komórkę, więc nic nie zakłóciło odpoczynku.
Następnego dnia wstała późno. Po śniadaniu i herbacie nabrała wigoru.
Trochę zirytowała ją kuzynka, cierpkim głosem informująca o telefonie od Kaila. Wzruszyła ramionami. Nie miała specjalnej ochoty na kolejną wyprawę.
„Co powiesz na obiad?” – przeczytała.
W pierwszej chwili chciała odpisać: „nie jadam”, ale doszła do wniosku, że niczym nie zasłużył sobie na taką uszczypliwość. Kiedy zobaczyła na wyświetlaczu numer jego telefonu – odebrała.

1
– Herbata to napój wszech czasów – oznajmia.
Uśmiechają się.
– Dyskutowałbym…
– Lepiej nie – robi groźną minę.
On unosi do góry ręce, a ona odpędza kąśliwe skojarzenie.
Potem zerka na niego i kolejny raz widzi szybko opadające powieki.

2
Dom był ogromny i staroświecko urządzony.
Siedziska w salonie pamiętały chyba jeszcze czasy Adenauera.
Dyskretnie rozglądała się po tym przybytku przykurzonych ambicji, sącząc koniak. Nienawidziła koniaku. O tym, co inni nazywali szumnie bukietem, myślała barbarzyńsko lakier. Nic nie mogła poradzić na to, że jej receptory zapachowe buntowały się w zetknięciu z tym „ogniem w płynie”. Nie pomagały żadne misteria ciepłych rąk i palców układanych w kwiat cyklamena.
Siedziała wtulona w wielką kanapę i przyglądała się mamie.
Bo była jeszcze mama, do której należało to całe muzeum.
Na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie bardzo surowej, ale kiedy otworzyła usta, okazała się być smutną i trochę zagubioną osobą.
Właściwie cały czas perorowała. Monotonnym, burkliwym nieco głosem opowiadała o planach, jakie miała wobec Kaila.

1
– Jeśli jesteś zmęczona, możemy na tym poprzestać…
– Żartujesz?
– Nie. Po prostu… – waha się i ona chyba domyśla się, co sobie wykombinował. Momentalnie cierpnie jej skóra.
– Tak? – pyta tonem, który ma sugerować, żeby dobrze się zastanowił, zanim zaproponuje coś głupiego.
Chwilę mierzą się wzrokiem.
– Pomyślałem… Pomyślałem…
Naprawdę chcesz w to brnąć?

2
Bo Kail był nieszczęśliwy. Przystojny, pracowity, zamożny i – zupełnie pozbawiony szczęścia w miłości.
Przysłuchiwała się tej litanii, od czasu do czasu zerkając na bohatera utyskiwań. Siedział w ogromnym leniwcu ze znużoną miną i popijał małymi łykami wodę. Stopień irytacji poznawała po częstotliwości dzwonienia kostek lodu o ścianki szklanicy.
Powoli ogarniała ją złość. Niekoniecznie miała nastrój na słuchanie zawiedzionych swoimi jedynakami matek. Drażniło ją, niemal unoszące się w powietrzu, fizyczne pragnienie, by wreszcie dobrze wydać własnego syna. Nie – ożenić, ale właśnie – wydać. Jakby był atrakcyjnym towarem, a nie – żywą istotą i – co tu owijać w bawełnę – dojrzałym mężczyzną.
Zaczynała powoli żałować, że dała się wmanewrować w tę wizytę. Skoro jednak powiedziała „a”, nie pozostawało jej nic innego, jak przystroić twarz w najbardziej uprzejmą minę, na jaką ją było stać, i kontrolować ruch własnych szczęk, które – nie wiedzieć czemu – skłaniały się ku ciągłemu, przeraźliwemu rozwieraniu.

1
– Nie wiem, czy to dobry pomysł, ale… Moglibyśmy dokończyć jutro…
– Jak to sobie wyobrażasz?
Tak. Jest niegrzeczna. Chce być taka.
– Pełno tu przecież hoteli… Wynajęlibyśmy pokoje, odpoczęli…
„Pokoje” brzmią nieźle…
Odpręża się trochę.
– To niewykonalne… muszę dziś wracać…
Przygląda się jej chwilę i – rezygnuje.

2
Na szczęście, po kilku kwadransach, zupełnie nieoczekiwanie w sukurs przyszła jej zgrabna figurka w jasnym fartuszku, oznajmiając, że obiad podano.
Z premedytacją unikała spojrzeń w kierunku Kaila. Bała się, że nie wytrzyma i po prostu parsknie śmiechem.
Ostatni bastion feudalizmu – pomyślała, przyglądając się usługującej mamie osóbce w fartuszku.
Obiad zrekompensował jej z nawiązką farsę, w której uczestniczyła. Czuła się trochę jak na scenie, przyjmując z rąk Kaila kolejne dodatki, dziękując mu za dolanie wody i wybierając odpowiednie do potraw sztućce. A wszystko – pod bacznym okiem mamy.
W duchu dziękowała ciotkom, że nauczyły ją tej skomplikowanej, stołowej etykiety. A żeby nie śmiać się w głos, przypatrywała się – naprawdę pięknym – nakryciom.
Kruche, porcelanowe cudeńka zawsze wzbudzały jej podziw. Z równą estymą odnosiła się do samych naczyń jak i ich twórców.
Musiała przyznać, że w tej – ku jej aprobującemu zaskoczeniu – bardzo surowej jadalni, na zaścielonym białym obrusem długim stole Rosenthal prezentował się nawet nie po królewsku, ale wręcz – po cesarsku.

1
Nie znam cię… – myśli, usprawiedliwiając się przed sobą.
Nagle słyszy jego śmiech. Unosi zdumiona głowę.
– Przez chwilę miałaś minę, jakbyś myślała, że zaproponuję ci nocleg w samochodzie…
Patrzy na nią i w pewnym momencie poważnieje.
Zrozumiałeś, co sobie pomyślałam…
I – widzę – przestało ci być tak wesoło…
– Idziemy? – przerywa zaległą nagle, żenującą ciszę.

2
Po obiedzie mama udała się na drzemkę, a oni spacerowali po ogrodzie.
Pokazywał jej krzewy magnolii, które dopiero zaczynały wypuszczać pierwsze pąki, ale, że nie zbywało jej na fantazji, potrafiła wyobrazić sobie, jak imponująco musiało wyglądać to miejsce w czerwcu.
Magnolie były jego pasją. Nie musiał mówić. Poznała to po tembrze jego głosu, delikatnym uśmiechu i lekko przymrużonych rozmarzeniem oczach.
Opowiadał zajmująco, z ożywieniem, o które do tej pory ani go podejrzewała.
Przychylał ku niej bezlistne gałęzie, muskał pączki i delikatną korę.

1
Przechodzą przez jeden z mostów, których też jest tu zatrzęsienie. Przystaje i z podziwem przygląda się odległemu brzegowi. Jego zabudowa jest tak kanciasta, że aż bolesna. Ale ma to swój urok.
To kolejny obrazek, który dorzuca do swojego kalejdoskopu.
Podchodzi do barierki i spogląda na pluszczącą rzekę. Wciąga powietrze. Od błotnego zapachu kręci jej się w głowie.
Opiera się o balustradę i przymyka oczy. Przez chwilę patrzy na tańczące wokół twarzy zielonkawo-różowawe płatki światła.
Po chwili zawrót głowy mija.
Ruszają dalej…

2
I chyba w tamtym momencie tak naprawdę po raz pierwszy pomyślała, że nie miałaby nic przeciwko takiemu dotykowi. Może nawet przez ułamek chwili pozazdrościła, że nie jest rozkwitającą magnolią. Zaraz jednak skrzywiła się i roześmiała, kiwając pobłażliwie głową nad własną rzewliwością.
Nie przystoi – zakpiła w myślach – nie przystoi nowoczesnej niewieście taka ckliwość.
Spojrzał na nią, więc krótko wyjaśniła, że śmieje się z radości, nie bardzo nawet dbając, co Kail sobie o niej pomyśli.
Nie skomentował jej słów. W milczeniu podprowadził ją dalej, zerwał najbardziej rozwinięty kwiat z innego krzewu i po prostu podał go jej.
Żartobliwie przyłożyła go do skroni, a on, zamiast się roześmiać, popatrzył na nią jakoś tak żałośnie.

1
– Odpocznijmy chwilę – słyszy.
– Za mostem. Ten zapach…
Kail kiwa ze zrozumieniem głową.
Wędrują jeszcze kawałek, by po chwili przysiąść na skwerku.
Przygląda się nieznanym kwiatom. Pyta o nazwę i dziwi się, że to odmiana rododendronów. Pierwszy raz spotyka się z tak intensywnie czerwonymi kwiatami i wymyślnymi liśćmi.
– To jedna z krzyżówek – słyszy wyjaśnienie.
– Odpoczęłam…

2
Była wściekła. Liczyła, że wreszcie uda się doprowadzić wszystko do satysfakcjonującego końca.
W ostatnim momencie sprawa się skomplikowała, co przełożyło się nie tylko na wydłużenie pobytu, ale także na spadek formy.
Nie tylko ona miała dość. Nie mogła pozwolić sobie jednak na jakiekolwiek nieprofesjonalne fochy. To tylko pogarszało jej – i tak nie najcudowniejsze – samopoczucie.
„Uwierz, że nie masz ochoty spędzić ze mną wieczoru.” – odpowiedziała kwaśno na smsa z propozycją wspólnego wypadu w nieznane.
„Zaryzykuję.”
Zirytował ją rządek szczerzących się emotek, więc wyłączyła komórkę.
Po kąpieli rozsiadła się na tarasowym leżaku.
Zbudził ją nieokreślony dyskomfort.
Smętnie patrząc na filiżankę z wystygłą herbatą, doszła do wniosku, że nie ma sensu się wygłupiać i poszła spać.

1
– Posiedźmy jeszcze kilka minut. Tak tu przyjemnie…
– W cieniu – dopowiada ona i parska śmiechem.
– W cieniu – powtarza za nią.
Siedzą więc obok siebie.
Walczy z pokusą, by choć na chwilę nie zrzucić butów, i nie podciągnąć kolan pod brodę, by dać wytchnienie obolałym łydkom.
Zrobiłaby to, gdyby nie obawa, że potem naprawdę musiałaby wędrować na bosaka…

2
”Lepiej?” – odczytała nazajutrz, po szybkim śniadaniu.
„Zdecydowanie.”
Uśmiechnęła się. Naprawdę humor się jej poprawił. Skonstatowała, że niewiele jakoś potrzeba jej ostatnimi czasy, by poczuć się szczęśliwszą. Wystarczyło wygodne łóżko i brak widoku niektórych twarzy.
Ta Kaila do nich nie należała, więc zgodziła się na wspólne spędzenie popołudnia.
Podjechał po nią i po dwóch kwadransach lawirowania wśród ospałych uliczek, wydostali się z miasta.
Krajobraz nie zaskakiwał, więc bez zaciekawienia przypatrywała się mijanym wioseczkom rozpaczliwie uczepionym pochyłych zboczy.

1
Nie chodzi o kompleksy. O żadne tam co ludzie powiedzą. To raczej lęk, że mogłaby się pokaleczyć.
A chciałaby wejść na to wzgórze i sprawdzić, czy zdjęcia, które oglądała w jakimś albumie oddają prawdę.
Oczywiście – konsekwentnie nie przyznaje się Kailowi, że to miasteczko nie jest jej tak całkiem nieznane. Skoro na początku uznała, że nie odbierze mu frajdy, z jaką odgrywa rolę cicerone, niby czemu nagle miałaby zmienić zdanie…
Zbiera się w sobie i stanowczym tonem oznajmia:
– Dość tego!

2
Cerber przy bramie w czymś w rodzaju liberii nie wywołał zdziwienia. Bywała w tym kraju na tyle często, by wiedzieć, że wszyscy oni lubują się w okolicznościowych przebierankach. Zdumiewał ją raczej dystans, z jakim odnosili się do – bądź co bądź – groteskowej teatralności tych quasi-mundurków. Nie mieli absolutnie żadnych kompleksów. Albo – nie dostrzegali własnej śmieszności…
Przebrnęła przez krótki rytuał sprawdzania tożsamości i ruszyli wolno szeroką, wyasfaltowaną aleją.
Dalej było znacznie lepiej, choć wysokie ogrodzenie wcale tego nie zapowiadało.
Ogromny park zrobił na niej wrażenie. Widać było, że ktoś bardzo dbał o wiekowe drzewa, dając im przestrzeń do rozrostu.
Między potężnymi platanami i klonami wybijały się korony rozłożystych wiśni. Podobała się jej koncepcja tego parku.

1
Powoli nogi odmawiają jej posłuszeństwa. Słońce też nie dodaje sił.
Czuje się wyczerpana. Najchętniej wróciłaby do samochodu i pozwoliła zawieźć się do domu.
Ale nie wycofa się przecież. Nie teraz. Są już prawie na miejscu.
No, powiedzmy – w połowie drogi do celu…
Spacer przestaje ją cieszyć.
Zwalnia kroku i próbuje jednak smakować naprawdę niezwykłą panoramę…

2
Opuściła szybę i delektowała się kleistym zapachem powietrza, gdy wolno sunęli ku szarawemu gmachowi.
Był brzydki. Jak większość budynków. Jakby tutejsi architekci dopiero w ostatniej chwili przypominali sobie, że praktyczność powinna jednak iść w parze z estetyką i na siłę próbowali wprowadzić ten zamysł w czyn. Efekty najczęściej wołały o pomstę do nieba.
Weszli przez solidne odrzwia i znaleźli się w urokliwym przeszklonym hallu.
Wystrój, jakby żywcem przeniesiony z rezydencji jakiegoś Afrykanera, nieco ją przytłoczył.
Po chwili sympatyczny odźwierny w służbowym pasamonie poprowadził ich do recepcji. Po załatwieniu niezbędnych formalności z kolejną marionetką tego skansenu, zgodzili się, by następna poprowadziła ich do dźwigu i powierzyła opiece windziarza, odstrojonego – a jakże – w stosowny uniform.

1
– Czy przyjmie pani moją dłoń?
Przystaje i przygląda mu się uważnie. Nie może odgadnąć intencji tej propozycji.
On chyba wyczuwa jej wahanie, bo dodaje szybko:
– Te schody nie są najbezpieczniejsze… Nie darowałbym sobie, gdybyś się potknęła i zrobiła sobie krzywdę.
Mierzy go wzrokiem, a potem bierze za rękę.
Czuje krzepki uścisk jego palców i sama silniej zaciska swoje.

2
W zaskakująco jasnym, przestronnym pokoju, w białym wózku siedziała staruszeczka. Drobniutka i równie biała. Niemal przeźroczysta.
Spojrzała na nich błękitnymi oczyma, w których odbijało się słońce. Na jej pergaminowych ustach powoli wykwitał subtelny uśmiech.
Kail podszedł do niej, przykucnął i, biorąc w swoje ręce jej filigranową dłoń, również się uśmiechnął.
Przyglądała się tej scenie spod drzwi, nie śmiejąc zrobić ruchu, by nie wedrzeć się w ich nagłą, ekshibicjonistyczną niemal, bliskość.
Wstrząsnęło nią podobieństwo ich twarzy – jędrnej, śniadej Kaila, i wiotkiej, naznaczonej spękaniami mikro-zmarszczek staruszki.

1
To całkiem miłe uczucie…
Szybko odpędza tę myśl. Skupia się na tym, by nie pozostawać w tyle. Albo się nie potknąć.
Schody są naprawdę strome.
To dziwne, ale do tej pory niespecjalnie zwracała uwagę na takie detale jak konstrukcja schodów.
Ale też nigdy chyba nie pokonała ich aż tylu w tak krótkim czasie.
Ilu właściwie?
Z żalem myśli, że od razu, na samym początku nie przyszło jej do głowy, by je liczyć
Wzrusza ramionami. Płakanie nad rozlanym mlekiem niczego nie zmieni.
Nie pomyślała – jej strata. Będzie musiała jakoś żyć dalej z tą niewiedzą – ironizuje. Teraz już i tak za późno…

2
Powitanie nie trwało długo.
Przejechali na rozsłoneczniony taras i przysiedli na nieskazitelnie białych, wykłuwających blaskiem źrenice, krzesełkach.
Lucia okazała się być przesympatyczną, niepozbawioną niezwykłego poczucia humoru osóbką.
Spędziła z nimi – babką i wnukiem – pełne radosnego świergotu popołudnie, nie mogąc nadziwić się metamorfozie, jaka zaszła w Kailu.
Nie widziała go jeszcze takiego radosnego, rozluźnionego.
Znikło gdzieś całe napięcie, któremu ulegał w jej towarzystwie.

1
Przecież nie zrezygnuję…
Nie teraz…
Ściska zaoferowaną dłoń i cieszy się w duchu, że nie uniosła się honorem i nie podziękowała.
Czuje się pewniej, wiedząc, że ma w nim oparcie.
Poza tym – póki jej nie ciągnie – wszystko jest w porządku.
Uświadamia sobie nagle, że wyglądają jak jedna z tych parek, beztrosko snujących się od zabytku do zabytku.
Ta myśl nie sprawia jej przykrości…
A jednak z ulgą uwalnia rękę, gdy docierają na miejsce…

2
Długo nie mogła zasnąć.
Nie przypuszczała, że może jeszcze zdarzyć się coś, co w takim stopniu potrafiłoby wytrącić ją z równowagi.
A jednak wciąż czuła ciepło dłoni staruszki, gdy ta przy pożegnaniu wzięła ją za rękę i przytrzymała chwilę, zerkając na Kaila.
– Opiekuj się nią – powiedziała cicho.
Sama nie wiedziała już, czy te trzy słowa wywołały w niej więcej sympatii do Lucii, czy… złości.
Wiele kosztowało ją kreowanie się na silną i niezależną i nie życzyła sobie, by pierwsza z brzegu osoba tak łatwo przebijała się przez tę fasadę.
Z drugiej strony – potrzebowała przecież czasem zwykłej, ludzkiej empatii. Jak każdy chyba…

1
Spod oka obserwuje profil zapatrzonego w dal Kaila.
Stoją bardzo blisko siebie.
W łagodnym podmuchu wiatru czuje zapach jego perfum. Odnajduje w nich gorzką nutę tataraku, grejpfruta i kardamonu.
Pasują do niego…
Podkreślają osobowość.
Jest bardzo stonowany i jednocześnie – niezwykle męski w tej swojej łagodności.
Otrząsa się z zamyślenia.
Co ją nagle napadło, by zaprzątać sobie głowę jego fizycznością.
Też!

2
Kolejny tydzień minął jej bardzo szybko, a w weekend wybrały się z Paulą na wycieczkę po okolicy.
Zwiedzały przydrożne kirchy, próbowały regionalnych specjałów i nocowały w niewielkich pensjonatach.
Ostatniego dnia trafiły na coś w rodzaju obwoźnego wesołego miasteczka. Zaliczyły diabelski młyn, przeraźliwie skrzypiącą karuzelę i gabinet upstrzonych cętkami czasu, poczerniałych luster.

1
Skacze ze skojarzenia w skojarzenie.
Przed oczyma przewijają się kadry dzisiejszego dnia.
Jazda samochodem.
Monotonny krajobraz.
Paleta stonowanych barw.
Smaki i zapachy, które do tej pory snują się w niej, przytłumione na razie i wciśnięte między inne zdarzenia…
Nawet jacyś spacerowicze, których obecność zarejestrowała półświadomie, wychodząc po koncercie z katedry…

2
Paula uparła się na zjedzenie kosmatej golonki i na efekty nie musiały długo czekać. Musiała prowadzić i była trochę zła na kuzynkę – wypiła wcześniej kilka kieliszków wina i bała się spotkania z policją. Nie mogła sobie pozwolić na utratę prawa jazdy.
Na szczęście czy też nieszczęście – ze względu na Paulę musiały robić częste postoje.
Na nieszczęście – bo droga powrotna wydłużyła się koszmarnie.
Na szczęście – ponieważ wypity alkohol zdążył wyparować, nim dojechały do większej aglomeracji.
Wróciły późnym wieczorem i od razu poszły spać.

1
A przecież nie potrafi tak po prostu przestać myśleć….
O jego szerokich ramionach, odznaczających się pod błękitną koszulką, rozchylającym się lekko kołnierzyku, który odsłania fragment śniadej szyi i obojczyka.
Nawet o tym błękicie, który jest wyjątkowo twarzowy i sprawia, że wykrój oczu Kaila nabiera orientalnego charakteru.
O cieple jego ręki, która jeszcze kilka chwil temu opasała jej rękę, gdy wchodzili po schodach.

2
”Stęskniłaś się może za mną?” – przeczytała późnym piątkowym popołudniem.
„Można tak powiedzieć…” – odpisała.
Spacerowali urokliwymi uliczkami o bardzo wąskich trotuarach i szerokich, nieużywanych od lat rynsztokach. Wyludniona Starówka czarowała oświetlonymi oknami i rajcującymi kobietkami o czerwonych twarzach i białych włosach. Przechadzali się powoli, podsłuchując szemrzące kawiarenki.
Nie potrafiąc oprzeć się aromatowi goździków, zajrzeli do jednej z nich i zostali.

1
Widok jest imponujący.
Ani trochę nie żałuje, że dała się skusić.
Zazwyczaj nie jest specjalnie uległa. Niełatwo przekonać ją do zmiany planów. A im większy nacisk, tym mniejszą ma na to ochotę.
Nie ma pojęcia, skąd w Kailu to wyczucie, ale musi przyznać, że bezbłędnie potrafi oceniać szanse powodzenia.
A może po prostu nie ma zwyczaju manipulować innymi.
Ani razu nie zdarzyło się, by próbował ją do czegoś przymusić.
Chyba tym właśnie ujął ją w pierwszych dniach znajomości.

2
Delektowała się piernikową wonią gulaszu i oryginalnym smakiem ziołowej herbaty, szczypiącej w język od szałwii i mięty.
Usiłował nakarmić ją ciężką od przypraw szarlotką, ale wybroniła się śmiechem i groźbą, że mu ucieknie.
A potem patrzyła, jak bezskutecznie próbował unicestwić ślady własnego łakomstwa suchą chusteczką. Roześmiała się i pomogła mu, delikatnie usuwając plamkę musu.
Podziękował skinieniem głowy i dotknął jej ręki.
Chciała ją cofnąć, ale nie zrobiła tego. Pozwoliła mu unieść ją do ust i pocałować.
Nie chciała przedłużać tej chwili poufałości, więc znowu się roześmiała i powiedziała kilka złośliwych słów. Wiedziała, że to go speszy.

1
Czuje na twarzy kolejny podmuch wiatru. W woń perfum wkrada się mieszanina zapachów o posmaku ziemi i górskiej wilgoci.
Wstrzymuje oddech i odwraca się. Napotyka jego wzrok. Próbuje przytrzymać to spojrzenie, ale on swoim zwyczajem pochyla głowę i kontakt zostaje przerwany.
Ma ochotę powiedzieć coś złośliwego. Nagle dostrzega w jego krótkich, lekko falujących włosach, pobłyskującą gdzieniegdzie srebrną niteczkę, i jej wargi zdradziecko układają się w delikatny uśmiech.

2
Wyruszyli wczesnym rankiem następnego dnia. Obsadzone wysokimi krzewami małe ronda przyprawiały ją o nerwowy dygot, chociaż była tylko pasażerem. A może właśnie dlatego.
Kail skupiał się na jeździe, patrzyła więc w okno. Krajobraz obfitował w porośnięte świerczyną wzniesienia z mniejszymi i większymi plamami pomarańczowych albo burych dachów. Od czasu do czasu zaliczali jakiś wiraż. Przymykała wtedy oczy i odruchowo wstrzymywała oddech. Niby znała różne trasowe dziwolągi, ale nigdy jakoś nie potrafiła do nich przywyknąć. Własne drogi wydawały się jej najlepsze i najbezpieczniejsze. Nawet, gdy nawierzchnia pozostawiała wiele do życzenia.

1
Ulega wrażeniu, że ta nieoczekiwana reakcja ją obnaża. Czyni bezbronną.
Mruży oczy i nasłuchuje.
Ma nadzieję, że Kail niczego nie dostrzegł. I nie uznał tego za rejteradę.
Nie pozwoli przypiąć sobie łatki czułego kurczątka, albo – co gorsza – nieporadnego dziewczęcia, któremu trzeba usuwać z drogi każdy pyłek, by się nie potknęło.
Z irytacji niemal zaczyna brakować jej oddechu…

2
Po drodze parę razy zatrzymali się na szybką kawę i dzięki kofeinie nie morzył jej sen.
Zagadywał kilka razy, ale odpowiadała półsłówkami.
Kiedy po wczorajszym spotkaniu zapytał, czy lubi niespodzianki – uśmiechnęła się i nic nie odpowiedziała, pozwalając, by odczytał sobie ten uśmiech, jak mu się podobało.
Lubiła niespodzianki, ale może niekoniecznie, gdy robił je ktoś prawie jej nieznany.
Nie sprostowała jednak, kiedy z rozradowaną miną oświadczył, że to doskonale. Nie miała serca zmącić tej jego, dziecinnej prawie radości.

1
Nagle czuje na ramieniu muśnięcie.
Zerka i dostrzega jego wyciągniętą dłoń.
Podąża za nią i jej oczom ukazuje się coś niespotykanego.
Jest tak oczarowana, że zapomina na chwilę o dystansie, który sobie względem Kaila nakazała.

2
Katedra przywitała ich cerkiewną bielą ścian i dostojnym blaskiem kopuł. Górowała nad wąskimi uliczkami, a jej szkielet nie robił dobrego wrażenia. Przynajmniej – na niej.
Z mieszanymi uczuciami wchodziła do środka, zupełnie nie podzielając jego entuzjazmu, choć domyślała się już niespodzianki. Nigdy nie miała okazji tu zawitać, jako miłośniczka muzyki organowej znała jednak zarówno sam budynek, jak i jego historię. Postanowiła nie psuć mu przyjemności z roli guru i nie przyznała się, że wie, czego się spodziewać.

1
Nie może nadziwić się tej troistości barw.
Torfowej czerni, światłoczułemu błękitowi i zieleni topniejącego alpejskiego śniegu.
– Piękna – szepce, patrząc na leniwie płynący nurt.
– To ty jesteś piękna.
Nie odwraca się. Nieruchomieje. Spina się w sobie i przyczaja. Cała jest jednym wielkim oczekiwaniem.
Czuje na karku jego oddech i ciepło obejmujących ją ramion.
Przymyka oczy i pozwala sobie na chwilę beztroskiego ukołysania. A potem prostuje się.
– To nie jest dobry pomysł – oznajmia stanowczo.

2
Toccata Bacha wybrzmiewała imponująco w monumentalnym wnętrzu.
Barokowy wystrój porażał ogromem szczegółów.
Złocistości spowite koronkami marmuru wyżynały się z blasku dnia, sprawiały wrażenie żywych. Wydymały się i wklęsały, jak przy oddychaniu. Intrygowały szeptami półcienia.
W pewnej chwili ugięła się pod dosytem przeżyć. Doznała wrażenia, że lada chwila otoczy ją korowód zmartwychwstałych nagle detali. Niemal poczuła brzęczenie krążących wokół szmerów.
Przymknęła oczy. Powoli wokół wychładzało się. Zgiełkliwe pasma organowych akordów łagodniały, wracały na swoje miejsca. Znowu stawały się słoneczną harmonią.
Gdy wszystko nabrało prawie właściwych proporcji, uniosła się i ruszyła ku wyjściu…

1
– Wyjeżdżasz… – mówi cicho.
Ona potakuje nieznacznym ruchem głowy.
– Przyjadę do ciebie… Jeśli chcesz… – dodaje, spłoszony nagle.
Ona uśmiecha się i, ponaglana przez Paulę, wchodzi na posesję.
Rzuca szybkie spojrzenie przesuwającej się do tyłu postaci.
Szkoda…
Naprawdę szkoda, Kail, że przez ten czas ani razu nie wspomniałeś o żonie…

Obrazki. Azrael.

Pierwszy raz zobaczyła go na pogrzebie ojca.
Stał sobie całkiem niedaleko – wysoki, smukły. Miał platynowe włosy i szmaragdowe oczy. I usta – pąsowe – które uśmiechały się tylko do niej. Wiedziała, że do niej. Nieważne – skąd, ale – wiedziała.
Nie mogła oderwać od niego oczu, ale pomyślała, że jeśli jest jej pisany – jeszcze się spotkają i nie podeszła…

Tata leżał w dębowej trumnie, wyłożonej ciemnogranatowym aksamitem. Stalowoszary garnitur podkreślał atletyczną sylwetkę. Bladoniebieska koszula dodawała dostojeństwa twarzy.
Był wyjątkowo przystojnym mężczyzną o niebieskoszarych oczach, wypukłym czole myśliciela i prostym nosie. Nawet po śmierci z jasnoczerwonych ust i kącików przymkniętych oczu nie znikł lekko ironiczny uśmieszek. Jak gdyby cały jego prześmiewczy dystans zastygł podczas ostatniego spotkania. Wyglądał, jakby nawet śmierć nie była w stanie zmusić go do rezygnacji z życiowego credo.

Zażyczył sobie, żeby nie było żadnych łez, więc – nie płakała. Tyle jeszcze mogła dla niego zrobić, nim na zawsze miał zniknąć z jej życia. Wpatrywała się więc tylko w niego i wdychała zapach ładanu, którym pop okadzał cerkiew.
Stała z pochyloną głową. Frędzle srebrnobiałej chusty delikatnie muskały jej czoło i policzki. Drzwi do cerkwi były uchylone i lekki podmuch wkradał się pod muślinową sukienkę, owiewał plecy i igrał między czarnymi loczkami spadającymi na kark.

Rytuał dobiegał końca. Pop pięknym basem wyśpiewywał ostatnie słowa pożegnania. Jeszcze tylko dotknęła chłodnej dłoni ojca, pogłaskała pieszczotliwie mankiet, rzuciła smutne spojrzenie. Wieko zatrzasnęło się, a przybyli zapalili cieniutkie, woskowe świeczki.
Kiedy szła za trumną, czuła na plecach czyjś wzrok, ale oparła się pokusie rozglądania.
Ustawili się tuż za kapłanem, wsłuchując się w mormorando i patrząc na majestatycznie zsuwającą się do wykopanego wcześniej dołu trumnę. Pop przysypał ją czterema łopatami ziemi, pieczętując tym samym zawarcie bramy do doczesnego życia.
Poczekała, aż ostatnia grudka żółtego piasku zapełni dół i poprosiła wszystkich żegnających, by zechcieli przyjąć ostatni poczęstunek od zmarłego.

*
Przypomniała sobie o nim dokładnie w chwili, gdy ujrzała go po raz drugi.
Poszła na cmentarz, by wymienić kwiaty na świeże i zapalić znicz.
Stanął obok tak cicho, że nie zdawała sobie sprawy z jego obecności. Dopiero, gdy dotknął jej ramienia – obejrzała się.

Stał tam i spoglądał na nią tymi szmaragdowymi oczyma. Zawstydziła się, bo ich twarze znalazły się nagle bardzo blisko siebie. Zbyt blisko. Z tej odległości wyglądał zniewalająco. Chciała się odsunąć, by nie wyczytał z jej oczu zachwytu, z jakim o nim pomyślała. Nagle poczuła, że to nie ma sensu. Że on od początku doskonale wiedział, co się w niej dokonywało.
Jakby na potwierdzenie tego przeczucia – uśmiechnął się i dotknął jej dłoni.
Palce miał silne i gładkie – jakby był pianistą albo pisarzem.
Położyła kwiaty. Zmówiła krótką modlitwę i ramię w ramię ruszyli przed siebie.

Cmentarz był stary. Wzdłuż głównej alei, którą szli, przycupnęły wiekowe nagrobki. Wiele z nich zapadło się aż po ramiona krzyży, inne stały się przerośniętymi kurhanami. Kilkanaście zaledwie lśniło w słońcu czernią lub stalą. Czyjeś troskliwe ręce sprzątnęły z nich liście, poustawiały poprzewracane gazony, zapaliły znicze.
Wędrowali wśród starych kasztanowców i brzóz, przyglądając się błękitnym kleksom niezapominajek, żółtym koszyczkom rumianku, liliowym krzyżykom bzu. Nie rozmawiali.
Wyszli przed bramę. Przystanęli.
Ujął jej ciepłą dłoń. Zarumieniła się. Wyswobodziła rękę. Uśmiechnął się.
– Do widzenia – powiedziała cicho, odwróciła się i odeszła…

W drodze do domu zaszła na targ. Kupiła ładny kawałek zrazowej i włoszczyznę, bo nagle nabrała apetytu na jarzynową zupę.
Ogród przywitał ją uśmiechami irysów i chryzantem.
Weszła do domu i zrzuciła sandałki. Biały koronkowy szal pedantycznie zawiesiła na ramiączku, a czarną sukienkę schowała do szafy. Narzuciła na siebie kwiecistą tunikę, włosy zebrała w zabawną konstrukcję i spięła na czubku głowy. Niesforne loczki wymykały się z fryzury, tworząc rodzaj świetlistej aureoli. Rozejrzała się po wnętrzu, chwyciła książkę i na bosaka pobiegła do ogrodu. Zasiadła w wiklinowym bujaku pod starym jesionem. Brzęczenie pszczół i słodki aromat dziewanny uśpiły ją – książka wysunęła się z ręki, głowa opadła…
Obudził ją chłód wieczornej rosy. Podniosła napęczniałą wilgocią książkę i z trudem wstała z bujaka. Mokra trawa dźgała stopy, gdy przemykała do domu.

*
Pierwszy raz od śmierci ojca poczuła prawdziwy głód. Zapaliła lampę i przypomniała sobie o sprawunkach. Przyniosła je z chłodku, postawiła na ogniu wielki gar z wodą i wrzuciła do niego mięso i obrane warzywa. Po jakimś czasie po domu rozeszła się woń cebuli i selera.
Zapach zwabił do kuchni kocicę Szarą i ślepego na jedno oko szczura Lwa.

Szara przywlekła go kiedyś ledwo żywego i złożyła u stóp ojca.
Zostawili zwierzę w spokoju, by dać mu godnie umrzeć, ale Lew nie miał jeszcze ochoty żegnać się ze światem. Dwa dni leżał prawie bez ruchu. Trzeciego zastali Szarą, wylizującą biedaka i fukającą na każdego, kto próbował się do nich zbliżyć. Kocica znosiła mu co smakowitsze kąski i po tygodniu Lew zaczął powolutku kuśtykać za nią. W pierwszych miesiącach nie opuszczał jej nawet na krok, a Szara godziła się na ten przymusowy bezruch, póki nie wydobrzał na tyle, by radzić sobie samemu.

Potem Lew ośmielił się i do nich.
Lubił przycupnąć przy starym piecu i obserwować baraszkującą Szarą. Czasami przybiegał do ojca. Wdrapywał się po nogawce na kolano i walił łapką w dewizkę od zegarka. Ojciec głaskał go wtedy po trójkątnym łebku, odkładał gazetę i zapalał fajkę.
Szara biegła w tym czasie do niej i upominała się o swoją codzienną porcję mleka…
Gdy żar w fajce wygasał, a ojciec zaczynał drzemać, Lew cichutko zeskakiwał z kolan i dołączał do Szarej.
Nigdy nie potrafiła powstrzymać śmiechu, gdy Lew marszczył nos i unosił znad miseczki mokrą białą mordkę. Lew był łakomczuchem.

*
Zajrzała do gara. Zamieszała brunatno-złoty wywar i wsłuchała się w jego syczącą melodię. Zgasiła ogień.
Obdzieliła bulionem zwierzęta, dając każdemu po dwie nitki żółtego domowego makaronu i solidnej łyżce smalcu ze skwarkami. Rozmieszała i postawiła przy drzwiach.
Sobie nałożyła podobną porcję, doprawiając prawdziwym pieprzem i grubą, czarną solą. Tłuszcz rozpłynął się po wierzchu złotawymi okami, a skwarki wyglądały na warzywach jak korale.
Zasypała wszystko nacią pietruszki i zanurzyła łyżkę. Poparzyła sobie wargi i język, ale pierwszy raz od śmierci ojca jedzenie sprawiło jej przyjemność. Zagryzała tłusty rosół razowym chlebem.
Spieczoną skórkę podzieliła między Lwa i Szarą. Nie dlatego, że jej nie lubiła, ale, że – one lubiły bardziej…
Po posiłku zawinęła wyjęte wcześniej z bulionu mięso w kawałek płótna. Zaniosła wszystko na powrót do chłodku i zabezpieczyła.
Szanowała jedzenie.

Sytej zamykały się oczy. Umyła się w letniej wodzie, przebrała i zgasiła światło. Po ciemku otworzyła okno i położyła się. Pachnące maciejką powietrze falami przetaczało się nad głową. Zamknęła oczy i wsłuchiwała się w szmery dochodzące zza okna. Zasypiała.

*
Dni upływały jej na zwykłych czynnościach. Krzątała się wokół domu. Właściwie śmierć ojca niewiele zmieniła. Wszystko było tak zwyczajne, że czasami łapała się na tym, że śpieszy do domu, by przygotować mu ulubioną gorącą herbatę, albo niesie talerzyk wiśni, by przegryzł przed kolacją…

*
– Dzień dobry – usłyszała i poznała go od razu. Pokiwał jej ręką. Pośpieszyła, by wpuścić go do ogrodu, ale on sam już poradził sobie z oporną furtką i wszedł do środka.
Zapraszała do domu, lecz wolał pozostać na zewnątrz.
Poczęstowała go sernikiem z konfiturami, który upiekła onegdaj bez wyraźnego powodu i, szczypiącym w język, przyniesionym z chłodku kwasem chlebowym.

Od tej pory przychodził codziennie.
Zjawiał się rano. Wypijali po kubku mleka, przegryzali drożdżowymi bułeczkami, które ona piekła poprzedniego wieczora i zabierali się do pracy.
Pomagał jej.
Najpierw zrywali jabłka, które wkładali do wielkich wiklinowych koszy i składowali w letniej kuchni. Myli i segregowali owoce. Część z nich szła na marmoladę, inne na soki i wino.
Kiedy dojrzały wiśnie, drylowali je i śmiali się, gdy lepka czerwień barwiła im palce i ściekała aż do łokci. Potem smażyli je, aż sok nabrał żywicznej konsystencji, a owoce szklistości.
Robili powidła z węgierek, wypełniając złoto-tabakową masą szklane bańki.
Zbierali małe twarde ulęgałki i obgotowywali je w gęstym syropie pachnącym octem, cynamonem i goździkami.

Około południa przerywali pracę i szli do domu.
Stawiała przed nim różowy chłodnik z młodych buraków, maźnięty białymi smużkami śmietany, zieleniący się koprem, złocący jajkiem.
Potem uciekali pod wielki jesion i przeglądali razem gazety, albo ona czytała mu coś, bo lubił słuchać jej głosu. Czasami on opowiadał jej o miejscach, w których bywał, o ludziach, których spotykał, ich dziwnych obyczajach i jeszcze dziwniejszym jedzeniu.
A czasami po prostu drzemali, siedząc obok siebie i muskając się ramionami.
Gdy upał zelżał, wracali do przerwanej pracy, przeważnie kończąc poranne czynności.
W pierwszych promieniach zachodzącego słońca zasiadali do herbaty. Na spodeczku połyskiwały kryształkami cukru kruche ciasteczka, albo konfitury – gorzko pachnące poziomkowe, ciemnoczerwone z malin, rubinowe z wiśni.
Lubiła patrzeć jak rozprowadza palcem po wargach gęsty syrop i zlizuje go koniuszkiem języka. Albo wpycha wydrylowany owoc między wargi i sączy przezeń cierpki płyn.

Po podwieczorku pomagał jej zebrać naczynia i odchodził.
Gdy zostawała sama – nie tęskniła za nim.
Krzątała się po domu, przygotowując wszystko na jutrzejszy dzień.
I opowiadała. Opowiadała Lwu i Szarej, jak minął jej dzień. Co robili, co on powiedział i co ona mu odpowiedziała albo pomyślała.
Wreszcie dopadało ją zmęczenie i po szybkiej toalecie szła do sypialni. Przed lustrem rozczesywała włosy i zaplatała je w ciasne warkocze, by rano upiąć je i nie tracić czasu na wymyślne fryzury. Potem szła spać. Zasypiała szybko, nie myśląc o niczym.

*
Właściwie nie zdziwiła się, gdy któregoś wieczora on, zamiast pożegnać się i – jak zwykle – pójść w swoją stronę, w milczeniu podążył za nią, zasiadł za stołem i przyglądał się jej krzątaninie.
Nie zdziwiła się, gdy podczas mycia usłyszała skrzypienie studziennego kołowrotu, a po powrocie do pokoju zastała go siedzącego na łóżku.
Nie zdziwiła się, gdy podszedł do niej i zatrzymał jej ręce dzielące włosy na pasma.
Dotknął jej ramion i odwrócił twarzą ku sobie.
Jego nagi tors nie onieśmielił jej.
Ani to, że jednym pociągnięciem rozwiązał troczki i jej biała, panieńska koszula zsunęła się na podłogę.
Ani nawet to, że pozbył się swojej bielizny…
Stali naprzeciwko siebie, bardziej zakłopotani niż zawstydzeni i nie bardzo wiedzieli, co dalej…

Wreszcie on wziął ją za ręce i założył je sobie na szyję. Przylgnęła do niego instynktownie, a on, trochę nieporadnie, chwycił ją w talii i przeniósł na łóżko.
A potem pochylił się nad nią i poczuła na wargach coś miękkiego, ciepłego. Wrażenie było dziwne, ale nie – nieprzyjemne. Po prostu – dziwne. Zdezorientowana poruszyła głową i wtedy poczuła coś jeszcze. Jego ręce wędrujące po jej ciele. Tak. To było jej bliższe. To znała – ich przypadkowe dotknięcia sprawiały jej przyjemność już wcześniej. Poczuła jego dłonie na piersiach i koniuszek języka wodzący po wargach i to także przestało być dziwne.

Po pierwszym zaskoczeniu poddała się temu, co miało nastąpić. Rozluźniła uchwyt własnych rąk i przymknęła oczy. Lekko drżącymi palcami popełzła w dół.
Jego skóra była gładka i kojarzyła się jej z brzoskwinią. Ramiona miał twarde, plecy ciepłe. Ścieżką kręgosłupa dotarła do pośladków, które stwardniały. Dotykiem wybiła go z rytmu pieszczot. Westchnął. A potem coś wtargnęło między nich, więc drgnęła i gdyby nie głaskał jej tak kojąco po włosach – wyrwałaby mu się i uciekła.

Czuła się trochę zagubiona, więc starała się skupić na ruchach jego palców i ust. Leżała nieruchomo i czekała. Wypełniał ją ból. Ale obok niego sformowało się w niej coś, co sprawiło, że poruszyła się i jej naprężone ciało zwiotczało.
Jej mózg wygenerował melodię pozbawioną dźwięku, ale tożsamą z rytmem, w którym on się w niej poruszał. Zatraciła się w tej niemocy. Odpłynęła.
Gdy melodia spiętrzyła się w kulminacyjnym momencie i sprawiła, że każda komórka zaistniała w niej osobno, szarpnęła się i doznała wrażenia rozdarcia.
I już nie chciała, by ją dotykał, bo napięta skóra reagowała spazmami bólu.
Leżał obok i słyszała jego oddech. Odwróciła się i wsparła na łokciu. Wolną ręką dotknęła jego piersi. Jego ciało zareagowało gotowością.

I wszystko powtórzyło się jeszcze raz.
A jednak było inaczej. Zaciskała zęby, wstrzymywała oddech, napinała się i więdła na przemian, a tłok w jej mózgu poddawał się temu rytmowi.
Słyszała jego przyśpieszony oddech, gdy pochylał się nad nią i oddalał. Czuła bicie serc i pulsowanie krwi.
I nagle jej żyły eksplodowały, w uszy wdarł się jęk, a jego osuwające się w spełnieniu ciało wtłoczyło ją w wymiętą powierzchnię łóżka.
Zadrżała. Nieznany odgłos zmusił ją do rozwarcia powiek.
Nad nią rozpościerały się wielkie srebrzyste skrzydła.
Załopotały, zatrzepotały i – rozpięte – opadły ciężko po obu stronach jej ciała…

Parzący blask wypełnił pokój. Wyciągnęła rękę i uchwyciła mocną silną dłoń, która pociągnęła ją ku sobie, wyrywając z doczesnego cienia…

Obrazki. Robert.

– Wejdź – mówi i cofa się o krok, uchylając ciężkie drzwi.
Wysoki, dobrze zbudowany brunet wchodzi do przedpokoju. Rozgląda się bacznie.
Greta zauważa, że jest zupełnie spokojny – z wprawą odmotuje pasiasty szalik, zdejmuje kurtkę i starannie umieszcza na plastykowym wieszaku. Sięga po przyniesioną reklamówkę i bezbłędnie kieruje się do pokoju. Jakby bywał tu nie raz i znał każdy skrawek jej mieszkania.
Greta podąża za nim, zastanawiając się, jak on ma zamiar rozegrać to wszystko, skoro już przyjął jej zaproszenie…

„Na trzeźwo nie dam rady – pomyślał usprawiedliwiająco i zamówił jeszcze jedną lampkę wina. – Jak jakiś homoś…” – zadrwił, wpatrując się w wysoki kielich.
Najchętniej zamówiłby stronga, ale nie chciał walić piwskiem na wejściu. Wcześniej chlapnął dwie setki. Teraz pił trzeci kieliszek wina. Nie smakowało mu, ale z braku innych możliwości…
„Ostatni – obiecał sobie, krzywiąc się niemiłosiernie. W głowie czuł lekki szmerek. Nie wiedział – ze stresu, czy od alkoholu. Postanowił nie ryzykować. – Uwalę się i nie stanę na wysokości zadania.”
Kiedy indziej taka gra słów by go rozbawiła. Ale nie dziś…
Dopił wino jednym haustem, rzucił banknot na stolik i wybiegł z knajpki, jakby ktoś go gonił. Czuł, że jeśli nie zrobi tego natychmiast – nie zrobi tego nigdy.
Pod apartamentowcem znalazł się nie wiadomo kiedy. Sprawdził godzinę. Miał jeszcze sporo czasu do spotkania. Najpierw postanowił posiedzieć na ławce, ale nagle przyszło mu na myśl, że głupio tak na pierwszą wizytę z pustymi rękami…
Właśnie przechodziła jakaś baba. Zagaił o monopolkę. Pokazała.
Poszedł i kupił wino. Czerwone. Wytrawne.
Drogie.
„Mam nadzieję, że ta inwestycja mi się opłaci…” – pomyślał cynicznie.
Nieśpiesznie ruszył w kierunku budynku. Brama była otwarta, więc wszedł do ogródka i skorzystał z tego, że ktoś właśnie wychodzi z klatki.
Pod drzwiami miał odruch, żeby zwiać, ale otworzyła prawie natychmiast.

Od jednego rzutu oka, gdy tylko stanął w otwartych drzwiach biura i otaksował pomieszczenie, poczuła tę jego pogardę. Nie pomyliła się – znienawidził ją od pierwszego spojrzenia…
Nie wiedzieć właściwie – czemu. Może obawiał się, że ona…
Nawet nie był w jej typie… za wysoki, zbyt potężny, zbyt męski. Greta zawsze miała słabość do mężczyzn o chłopięcych twarzach i szczupłych figurach.
Jako niebieskooka blondynka, ładna tą banalną urodą, mężczyznom kojarzyła się z niezbyt bystrą, trochę naiwną domową kurką.
Kiedyś nienawidziła swojego wyglądu. Własna twarz wydawała się jej nijaka, rozmazana. Długi czas robiła wszystko, by to właśnie do niej przykuć uwagę innych. Dopóki nie zrozumiała, że to nic nie daje. Wtedy przestała eksperymentować z kolorem włosów, zaniechała noszenia fioletowych soczewek i egzotycznych tunik. Uspokoiła się z makijażem. Zahodowała włosy i pozwoliła im spływać miękko wzdłuż ramion. Odsłoniła szyję i nogi. Porzuciła posępność na rzecz szerokiego uśmiechu, a zamiast odstręczającego błysku szkieł, uruchomiła całą gamę znaczących, powłóczystych spojrzeń. Zrobiła się na idiotkę i… poczuła ulgę.

„A to się odwaliła!” – pomyślał pogardliwie, mierząc wzrokiem krótką, ciasną spódniczkę i lekko wydekoltowaną, luźną bluzeczkę.
Ale głośno pochwalił, że ładnie wygląda. Uśmiechnęła się radośnie tym swoim płaskim, wstrętnym pyskiem.
„Idiotka…”
Wszedł do salonu i zdziwił się. Spodziewał się czegoś dziwacznego… A tu – zwyczajnie – stół, fotele, wersalka, dywan…
Znikła na chwilę i ucieszył się, że nie musi na nią patrzeć. Wróciła z jakimś żarciem. Otworzył wino.
„W tym fotelu wygląda prawie jak człowiek… – pomyślał. – A nogi ma całkiem, całkiem… Ze trzy butelki i wyda mi się ładna…” – zaszydził.
Wziął się w garść i zaczął słodzić. Łykała wszystko jak ciepłe bułeczki, rozpływała się i szczerzyła.
„Debilka!”

Szelest kretyńskiej reklamówki, na widok której ledwo pohamowała grymas drwiny, przywołuje ją do rzeczywistości. Unosi rękę i wskazuje mu fotel. Dopiero po chwili dostrzega, że gest jest spóźniony. On już zdążył się usadowić i nawet wyciągnąć butelkę wina.
Greta konstatuje to w milczeniu. Wychodzi na chwilę i przynosi przygotowane wcześniej kanapki. Stawia je na stole i przyjmuje banalny komplement. Powieka nawet jej nie drgnie, gdy uśmiecha się, pozorując zadowolenie, chociaż w środku aż skręca ją z tłumionej złości.
Siada w drugim fotelu. Zakłada nogę na nogę. Wszystko ma obliczone. I – rzeczywiście – on przez chwilę nie może oderwać wzroku od jej zgrabnych ud. Greta ledwo powstrzymuje wredny śmieszek, gdy słyszy głośne przełknięcie.

„Kretynka!” – powtórzył gniewnie. Próbowała z nim flirtować! Ona! Była żałosna, ale postanowił się dostosować. Ostatecznie – wciąż to robił… Nadskakiwał różnym imbecylom i bechtał ich próżność.
Sypał więc teraz wyświechtanymi komplementami jak z rękawa, dziwiąc się, że tak wiele ich zna.
W końcu jednak zabrakło mu pomysłów. Dobrze, że zobaczył ten bohomaz na ścianie. Paskudztwo. Ale skoro powiesiła – znaczy, że się jej podoba… Nie znał się na tym kompletnie, ale ona tego nie zauważyła. Dała się okpić…

On – przy całej swojej przyziemności – próbuje jednak stwarzać pozory kulturalnego faceta, bo zaraz przywołuje sam siebie do porządku i odwraca wzrok. Cisza jest okropna. Czują to oboje, więc on znów stara się sprostać wyzwaniu – rozgląda się dookoła i zahacza wzrokiem o wiszący nad stołem obraz.
Oczywiście – wpada w pułapkę i chwyta się tego wybiegu z entuzjazmem. Zaczyna nudną perorę o kolorystyce. Nie szkodzi, że nie ma pojęcia o malarstwie. Jest przecież człowiekiem elokwentnym i potrafi rozmawiać dosłownie o wszystkim, nie mówiąc w gruncie rzeczy – niczego.
Greta słucha tych wynurzeń, podkreślając swoją aprobatę mieszanką stonowanego podziwu i niezrozumienia. Nie wychodzi z roli głupiutkiej blondyneczki, która nie marzy o niczym innym, jak tylko o zrobieniu swojemu mentorowi intelektualnego dobrze.
On daje się na to nabrać – rozkręca się, wypowiada coraz śmielsze sądy, odważa się nawet krytykować to i owo…
– Kantor… – wdziera się nagle Greta w jego tokowanie.
Kłamie. Sama namalowała to kiedyś, gdy chciała pozować na ekscentryczną. Ale on przecież nie przyzna się, że nie ma pojęcia, o czym mowa.
Greta patrzy przez chwilę z nadzieją. Płonną. On gorliwie kiwa głową i dolewa wina. Nawet nie zauważyła, kiedy je otworzył, tak była zajęta studiowaniem jego twarzy. Twarzy kłamcy. Twarzy blagiera. Twarzy nieuka.

W końcu jednak i w tym temacie zabrakło mu inwencji. Rozpaczliwie poszukiwał nowego punktu zaczepienia, gdy dostrzegł wysuwającą się ku niemu rękę z pustym kieliszkiem. Zatrzęsło nim, ale poderwał się i z gładką usłużnością napełnił naczynie.
„Jak się powiedziało ‚a’…” – zakpił i odwrócił wzrok.
Nosz!
Najbardziej wkurzał go w niej chyba ten luz. Zachowywała się, jakby była mu równa. Jakby miała prawo czuć się taka sama jak inni i żyć normalnym życiem! Bez tego piętna gorszości.
A przecież…
Przecknął się i poruszył w fotelu.

– Czemu właściwie zgodziłeś się przyjść? – zagaja nagle, gdy on – wiedziony tym samczym instynktem zdobywcy – postanawia powielić schemat wszystkich podobnych wieczorów z podobnymi sfrustrowanymi idiotkami i unosi się z fotela. Pytanie wbija go na powrót w siedzenie.
Chyba nie tego się spodziewał. Liczył na własny urok osobisty, erudycję. Nie przyszedł tu przecież na przesłuchanie.
– Od początku mi się spodobałaś… – bąka.
Łże. Łże z całą premedytacja, na jaką go stać.
– Miałam zupełnie inne wrażenie – odpowiada ostro i, żeby tę ostrość złagodzić, uśmiecha się i wypróbowuje na nim trzepotanie rzęsami.
– Tak? Jakie? – zagaja on, nie wypadając z roli i zerka na nią z ukosa.
O Boże! Co za kretyn! On myśli, że to rodzaj flirtu… Dobrze.
Greta sadystycznie postanawia brnąć w to dalej.
– Wydawało mi się, że bardziej interesuje cię Joanna… – zawiesza głos. Czeka. Zaraz zaprzeczy. I powie jakieś chamstwo o tamtej.
– Żartujesz? Nie lubię takich desek.
Oho! Jest i subtelna aluzja do jej kobiecych kształtów.
– Naprawdę? – Greta szczerzy się uroczo. On kiwa głową z obrzydliwą żarliwością i dodaje:
– Oczywiście. Kobieta musi mieć na czym siedzieć i czym oddychać… – pluje banałem, od którego Grecie robi się niedobrze. Patrzy w jego szczere, niewinne oczęta i ogarnia ją coś na kształt podziwu.
Udaje, że bierze to pochlebstwo za dobrą monetę i chichoce idiotycznie.
Ale w gruncie rzeczy jest zmęczona. Tym udawaniem. Tymi gierkami.
– To cudownie…

„Pora…” – powiedział sobie nagle i wstał…
Że też musiał tak z nią zadrzeć na samym początku… Ale skąd mógł wiedzieć?
Kiedy ją zobaczył za tym kantorkiem – mało nie puścił pawia…
Pomyślał, że zatrudnili ją z powodu odgórnych wymogów… Całej tej bezsensownej mody na zielone światło dla takich właśnie…
Od razu ogarnęła go wściekłość, że przez takie coś normalny człowiek nie ma pracy… Choćby – on! Ile się musiał naszukać, naprosić, naskomleć, żeby w ogóle raczyli przeprowadzić z nim rozmowę… A przecież miał kwalifikacje…
Kiedyś zamknęliby toto w chlewie i zdechłoby z braku światła… Albo przyłatwili zaraz po urodzeniu…
„Wszawe czasy!” – pomyślał wtedy, z obrzydzeniem przypatrując się jej nieudolnym podrygom…

Nie do wiary!
Gerda krztusi się ze śmiechu.
On odbiera to jako zaproszenie do następnego etapu!
Obserwuje, jak zrywa się ponownie i zbliża do niej. Chwilę stoi niezdecydowany, bo fotel nie jest najlepszym sprzętem do bliższych kontaktów.
Gretę aż skręca z ciekawości, jak on poradzi sobie z tą niedogodnością. Jego konsternacja sprawia jej perwersyjną przyjemność.
Niemal słyszy chrobot trybików w jego móżdżku. Widzi iskrzenie zwojów i czuje swąd spalenizny. Rozbawia ją to i nie umie powstrzymać parsknięcia.
Widzi, jak on drga, a na twarz wypływa mu wyraz czujności. Przymruża oczka, z których na chwilę wypełza chytrość troglodyty. Zaraz jednak opanowuje się, w desperacji chwyta poręcze i odkręca fotel od stołu. Potem pochyla się i próbuje ją objąć.
Greta czuje zapach potu, którego nie są w stanie zabić jego mocne perfumy. Targa nią spazm wstrętu, ale przemaga się i lekko unosi.

„Wszawe czasy – pomyślał teraz, ściskając jej zimne dłonie. – Jak jakaś gadzina…” – przemknęło mu przez myśl i ledwo powstrzymał dreszcz obrzydzenia.
Nie opierała się, na co w duchu trochę liczył. Tak naprawdę to nie wyobrażał sobie, jak to jest z takim potworkiem…
Wszelkie anomalie – brzydziły go. Nie lubił grubasek i tego ich przelewającego się sadła. Nienawidził trzydziestek i ich powoli żółknącej skóry. Nie tolerował żadnych blizn, znamion. No i musiały być wydepilowane. Wszędzie. Wygolone pachy czy nogi przywodziły mu na myśl świńską szczecinę. Były nie do przyjęcia.
A tu masz…
Będzie musiał…

Dalej wszystko jest proste.
On odchyla się i chwyta ją za ręce, by poprowadzić do majaczącego w drugim kącie pokoju łóżka.
Greta nie opiera się. Z dziecięcą fascynacją podąża za nim, a potem opada na miękką sofę.
Czuje jego dłonie na pośladkach, przechyla się więc i pozwala pocałować. W ostatnim mignięciu widzi odrazę wykrzywiającą jego regularne rysy…
Jego wargi są zimne i twarde. Podbarwione sinawą czerwienią. Język – kołkowaty i szorstki.
Ten pocałunek nie sprawia jej żadnej przyjemności. Ani ręce błądzące po jej ciele. Otwiera oczy i patrzy na jego zaciśnięte powieki. Zaciśnięte tak mocno, że nie widać rzęs.
Z wykoślawiającym twarz okrucieństwem, którego on nie może zobaczyć, zdziera z niego marynarkę, rozpina koszulę. Zaciska palce na jego ramionach i pozwala zadrzeć sobie spódniczkę. Jego ręce próbują iść na skróty.
Wie do czego on zmierza.
Nic z tego.

Właściwie zrozumiał to dopiero w momencie, gdy stanęła przed nim i zaczęła się rozbierać. Do tej pory liczył jeszcze na jakiś cud…
„Dziwka! Robi to specjalnie!”– zdał sobie nagle sprawę, patrząc, jak do niego podchodzi, i pożałował, że nie pomyślał o wyłączeniu tego cholernego światła. Byłoby łatwiej…
Zasapał gniewnie.
Zacisnął powieki i nagle ujrzał siebie z rozbitą butelką w ręce. Widział, jak pochyla się i dźga to jej blade, poskręcane ciało; jak ona wije się z bólu i błaga go, by przestał…
Ta wizja dodała mu sił. Poczuł, że ogarnia go jakaś gorączka, niezdrowe podniecenie i zapragnął unicestwić to pokraczne, wynaturzone coś.
Nim zdążył się zastanowić – pchnęła go i uklękła. Chwyciła za pasek.
„To nie jest taki głupi pomysł…” – przyklasnął, bo błysnęło mu, że może na tym się skończy. Nieopatrznie otworzył oczy i pierwszym, co zobaczył, było to obrzydlistwo.
„W życiu!” – wrzasnęło w nim wszystko. Zerwał się i przysiadł obok niej na podłodze.
„Może nie będzie tak źle…” – próbował przekonać samego siebie.

Kładzie mu rękę na ramieniu, odsuwa się od niego i mówi cicho:
– Poczekaj…
Przerywa natychmiast.
Może ma nadzieję, że ona powie „nie”.
Nie ma mowy.
Greta podnosi się i przygląda z ironią jego potarganym włosom. Tej zawsze nieskazitelnie przylegającej do czaszki, ujarzmionej litrami brylantyny fryzurze. Patrzy na jego przekrzywiony krawat i poszarganą koszulę.
Greta zaczyna zrzucać z siebie łaszki. Mogłaby mu tego oszczędzić ale… nie chce.
Zmusza go, by na nią patrzył.
Patrzy. Trzeba mu przyznać, że patrzy.
Naga podchodzi do niego i popycha mocno. Potem przyklęka i rozpina mu dżinsy.
Nie wytrzymuje. On nie wytrzymuje tego. Zrywa się w popłochu, potrąca ją lekko i przysiada obok.
A potem znowu wszystko jest zwyczajne.

Pod palcami poczuł jej miękkie piersi. Rozwarła kolana, a on zamknął oczy i przycisnął ją swoim ciężarem.
Wyobraził sobie ostatnią noc z Joanną… Joanna… Była taka gorąca i namiętna…
„Jeszcze…” – wciąż to powtarzała, a on słuchał seksownego głosiku i miętosił jej pośladki, gdy unosiła się i opadała, doprowadzając go do szaleństwa…
Nagle poczuł pod sobą wierzgnięcie. Wzdrygnął się i otworzył oczy. Nim zdążył się zorientować, wylądował na dywanie.
Ta szmata zrzuciła go z siebie!
Zalała go fala paniki.
Odwróciła się, wypięła blady tyłek, a on zrozumiał, że nie da rady. Wtedy znowu pomyślał o Joannie…

Jego mechaniczne pieszczoty przywodzą jej na myśl udeptywanie kapusty, które widziała na jakimś filmie. Akt nie ma w sobie żadnej czułości. Greta czuje się jak żelazna bela, którą ktoś nieumiejętnie próbuje przepołowić brzeszczotem. Męczy ją to, a jedyną pociechą jest fakt, że takie samo znużenie czuje w nim…
Mimo to – on spręża się jakoś i próbuje skończyć, co zaczął.
Nawet się w tym zapamiętuje.
Nie tak szybko.
– Nie tak szybko – powtarza głośno i bezceremonialnie spycha go na podłogę. Widzi popłoch w jego oczach, ale zanim on decyduje się, by coś powiedzieć, Greta odwraca się do niego tyłem.
Żałuje, że nie może zobaczyć jego miny, ale ma to swoje dobre strony – on też nie jest w stanie dostrzec jej na poły drwiącego, na poły triumfalnego uśmiechu.
Jego bezruch trwa krótko. Podejrzanie krótko. Nagle czuje jego dłonie na piersiach i zwiędłą męskość między udami.
Przez chwilę wydaje jej się, że ta farsa w tym właśnie momencie dobiegnie końca, gdy on mobilizuje się nadspodziewanie szybko.
I znowu dopada ją to okropne uczucie piłowania.
Nie trwa to długo. Nagle Greta słyszy jego głośne westchnienie, a on sam odpada od niej jak klocek od kulistej powierzchni.
Wsłuchuje się w jego oddech i wtedy przychodzi jej na myśl, że każda tortura ma swoje granice i postanawia darować mu chociaż namiastkę ciepła.
Nie zdąża.
On zrywa się nagle i – potykając o nieznajome sprzęty – biegnie do toalety.

Jej łopatki wbijały mu się w tors, a on z jakimś chorym zapamiętaniem dźgał przestrzeń przed sobą, starając się nie słyszeć obrzydliwego mlaskania…
W szczytowym momencie, gdzieś z zakamarków niepamięci wypłynęła twarz Joanny. Jej dołeczki w policzkach i oczy wzniesione ku niemu w bezwstydnym, wyuzdanym spojrzeniu…
Opadł i zamarł, by nie spłoszyć tego wrażenia…
Poczuł ruch za plecami i na cudny majak nałożył się inny – ten tutaj…
Otworzył oczy i miał ochotę ją uderzyć. Walić pięściami na oślep. Zbić na krwawą miazgę. Rozszarpać to jej paskudne cielsko i rozrzucić po tym wymuskanym mieszkanku. Wyobraził sobie, jak wgryza się w jej gardło, a krew tryska dookoła, plamiąc ściany i ściekając na dywan…
Znowu usłyszał jakiś szmer, zerknął i zrobiło mu się niedobrze…
Ledwo dobiegł do łazienki.

Przy akompaniamencie odgłosów jego zbuntowanego żołądka Greta ubiera się mechanicznie. Zbliża się do stołu, nalewa sobie wina i wypija je duszkiem. To uspokaja rozdygotane ręce i nogi.
Podchodzi do okna, otwiera je i łapczywie wdycha zimne powietrze. Jest jej dobrze. Spokojnie i bezpiecznie. Chce, by tak było już zawsze.
Nie odwraca się więc, kiedy słyszy ciche kroki, szelest ubierania, bulgot wina.
Czuje, jak on miota się po pokoju, nie bardzo wiedząc, co powinien teraz zrobić. Postanawia nie ułatwiać mu tego. Czeka. Wreszcie traci cierpliwość.

Po wszystkim pochylił się i puścił strumień zimnej wody. Opłukał twarz i wcale nie poczuł się lepiej. Prostując się, zobaczył swoje odbicie. Nie poznał go. Z lustra patrzyła na niego rozczochrana, poczerwieniała morda o wściekłym spojrzeniu i rozdętych nozdrzach.
Odruchowo przygładził sztywne włosy. Odetchnął kilka razy i ruszył do pokoju.
Stała w oknie. Już nie była naga. Na szczęście.
Ubrał się pośpiesznie. Chwycił butelkę i przytknął ją do ust. Odchylił głowę i wlał ciepły płyn do gardła. Ohydny smak otrzeźwił go. Odstawił pustą flaszkę.
Chrząknął.
Odwróciła się. Jej spojrzenie powiedziało mu wszystko, zanim zdążyła się odezwać.
Wiedział. Wiedział, że ona nic dla niego nie zrobi…

– Byłam ciekawa – mówi półgłosem – jak daleko jesteś w stanie się posunąć, żebym zaprotegowała cię u ojca.
On jeszcze próbuje się bronić. Zaprzeczać.
– Nie wiem o czym mówisz. Naprawdę… – zaczyna i urywa raptownie, gdy Greta odwraca się i patrzy mu prosto w oczy.
Widzi, jak on spuszcza głowę i zaczyna się wycofywać. Nie idzie za nim. Z korytarza dobiegają ją szmery i szczęk zatrzasku.

Nie pamiętał, kiedy znalazł się na ulicy. Chłód nocy wdarł się pod niezapiętą marynarkę. Wystawy sklepów szyderczo mrugały reklamami.
Wykorzystała go. Wykorzystała go i wyrzuciła jak gnojka!
„Głupia kurwa!” – pomyślał mściwie. Pod stopą poczuł jakąś wypukłość. Nachylił się i wymacał pokaźny kamień. Zacisnął na nim palce. Obejrzał go, po czym zamachnął się i z całej siły rzucił nim przed siebie. Brzęk tłuczonego szkła ogłuszył go. Usiadł na krawężniku i patrzył, jak do kratki ściekowej spływa woda po niedawnym deszczu…

Greta stoi chwilę z opuszczonymi rękoma, a potem nagle rzuca się na sofę. Podkurcza kolana, obejmuje je i zaczyna dygotać.
Unosi trzęsącą się rękę do ust i z całej siły zagryza palce. Ma ochotę wyć, ale wydobywa z siebie tylko zduszony charchot.
Może nie byłaby dla niego taka podła, gdyby pierwszego dnia nie nazwał jej przy wszystkich niedorżniętym garbusem…

Obrazki. Julian.

Nie chcę cię…
Nagle robi jej się nieswojo. Przygląda się szczerej, poważnej twarzy siedzącego obok mężczyzny i nie potrafi pozbyć się uczucia przykrości.
Przecież niczym jej nie zawinił. Jest miły. Uprzejmy. Ma w sobie dużo taktu i delikatności.
To ja…
Przed kim ona się tłumaczy?
Chyba przed sobą, bo on przecież nawet nie domyśla się, że już go skreśliła. Zanim jeszcze zdążyła go trochę poznać.
To ze mną jest coś nie tak…
Chyba po prostu się do tego nie nadaję…

– Czego ty chcesz, dziewczyno? – spytała parę dni wcześniej Elwira.
– Wiem, czego nie chcę! – warknęła wtedy, ale tak naprawdę – nie miała pojęcia.
– Ile jeszcze czasu zamierzasz tak żyć? Snuć się z miejsca na miejsce? Plątać – to tu, to tam…
– Aż uznam, że wystarczy.
Elwira na chwilę zaniemówiła. A potem popukała się w czoło.
– Chcesz się wykończyć? – powiedziała cicho.
Nie chciała się wykończyć. Chyba. Ale też nie chciała niczego zaczynać.
Jeszcze – nie.

Kątem oka dostrzega pełgający pośród sinawej darni płomyk.
Rudzik?
Jest zdziwiona.
Rdzawy kołnierzyk miga między szarawymi źdźbłami, strosząc oliwkowe piórka.
Dla twego miłosierdzia…
Na sens słów nakłada się obraz spękanych, chrystusowych ust i skrwawiony cierń w dzióbku małego ptaka.
Czy to znak?
Zastanawia się chwilę. Kusi. Tak bardzo ją kusi, by ulec.
Nie wierzę w znaki…
Odpowiedź wybija grubą, czarną czcionką wykrzyczany w myślach protest:
Nie chcę!
Nie może znowu tego sobie zrobić. Zaplątać się we własne życzenia… Uzależnić życia od nic nieznaczącej ułudy…

– Może to nie jest głupia myśl – odparła beznamiętnym głosem. Wiedziała, że takim tonem doprowadzała Elwirę do szału.
– Żebyś się chociaż złościła… – Elwira urwała raptownie i popatrzyła na nią bezradnie.
Pufnęła wtedy obronnie, bo niby co miała powiedzieć przyjaciółce? Że całą złość kierowała do wewnątrz? Że bała się zacząć, bo nie wiedziała, czy będzie umiała nad tym zapanować?
– Powiesz?
Tylko wzruszyła ramionami.

Otrząsa się.
Niechcący trąca siedzącego obok mężczyznę. To pozwala jej odnaleźć się w realnym świecie. Powraca i natychmiast krzywi się z lekkim obrzydzeniem – rudzik pochłonął właśnie jakiegoś tłustego, wygrzebanego z ziemi nieszczęśnika i długim, metalicznym tiik daje teraz wyraz swojemu zadowoleniu. Po chwili podskakuje i rozpoczyna serię trelów i gwizdów, w których można dosłuchać się ostrych, tnących powietrze wizgów piecuszka i niskich, wibrujących świergotów drozda.

Nawet nie chciało jej się pokręcić głową. Milczała.
Nie znosiła tych nacisków. A w dodatku nie mogła mieć pretensji.
Bo gdyby nie Elwira…
To Elwira gnała setki kilometrów, o nic nie pytając. To Elwira parzyła herbatę i pilnowała, żeby nie utopiła się w wannie. Każdego ranka zwlekała ją z łóżka. Krzyczała i prosiła. Groziła i płakała.
To Elwira stróżowała po nocach, budząc ją z kilkuminutowych letargów, w których charczała bezdechem.

Unosi ręce do uszu.
Koniuszki palców ma lodowate. Wraz z dreszczem pojawia się obraz podzwaniających cichutko lodowych sopli. Po chwili nie odróżnia już, co jest śpiewem ptaka, a co szklaną melodią rozbijających się o podłogę dzwonków.
Całkiem blisko rozlega się niskie buczenie. Na szczęście.
Skupia się i już po chwili jest w stanie wyłowić z niego rytm. Powoli z pulsu zaczyna wyodrębniać poszczególne frazy, które rozdziela na pauzy i słowa. Pierwsze mają kształt wrzucanych do wielkiego słoja perłowych kul, drugie – układanych na kryształowej paterze w zgrabną piramidkę – strasowych sześcianów.

– Nie ma o czym – wycofywała się, przeklinając w duchu własne gadulstwo.
Co jej strzeliło do głowy, żeby w ogóle zaczynać tę rozmowę!
To chyba dlatego, że miała dość tych manewrów. Różnych dziwnych typów, którzy nagle zaczęli się pojawiać, gdy się spotykały.
Nie o to chodziło, że byli to jacyś faceci nie na poziomie. Nie.
Raczej…
To, czego było jej w tej chwili najmniej potrzeba, to towarzystwo desperatów.
Może i była niesprawiedliwa, a oni wcale nie byli desperatami, ale nie miała ochoty na nowe znajomości.
Na stare, zresztą, też – nie

Przygląda się siedzącemu naprzeciwko mężczyźnie. Jego ładnej twarzy. Regularnym rysom. Pełnym usta. Włosom, trochę dłuższym i jaśniejszym…
Dłuższym…
Jaśniejszym…

Macha głową, jakby chciała odpędzić naprzykrzającego się komara. Niechciane obrazy umykają.
Jest za wcześnie…
Wypuszcza z płuc powietrze i odgarnia nerwowo wyimaginowany kosmyk. Mogłaby dać sobie rękę uciąć, że figlarne pasemko łaskoce policzek, zakręca się wokół ucha, pęta rozhuśtany kolczyk. Prawie słyszy, jak bigiel poskrzypuje, ocierając się o ścianki otworka.
Powraca do rzeczywistości.
Nigdy wcześniej tak o nim nie myślała. Jak o mężczyźnie. W ogóle – nigdy o nim nie myślała. On po prostu istniał. I nic ponadto…

– Nie możesz być sama – powtarzała niezmiennie Elwira, kiedy próbowała zwiewać po paru minutach rozpoznawczego party.
Wzruszała ramionami.
– Przecież nie każę ci od razu stawać przed ołtarzem – wsłuchiwała się w kipiący złością głos przyjaciółki. – Po prostu wyjdź gdzieś. Na kawę. Do teatru. Odstresuj się.
Patrzyła na Elwirę jak na raroga. Wkładała płaszcz i uciekała, trzaskając drzwiami.
Chowała się w samochodzie i czekała, aż wizytator straci cierpliwość i pójdzie sobie.

Wielokroć pokrywane farbą oparcie ławki wygląda jak poharatane nożem. Zielone odpryski wokół grafitowych nóżek przypominają usypaną ręką szaleńca mandalę. Obnażone wilgocią siedzisko marszczy się brunatnymi słojami. Znalezionym patykiem przeciąga po karbach i wsłuchuje się w zmiksowany terkot kayamby i balafonu. Zerka na błotnisty szlaczek i spuszcza wzrok. Chodnikowe płytki podbarwiają się w tym świetle na błękitnawo. Targane wiatrem gałęzie rozłożystego jawora rzucają ruchome cienie i ma wrażenie, że betonowe podłoże usuwa się jej spod stóp. Odruchowo unosi nogi i – zawstydzona, że uległa złudzeniu – opuszcza je niemal natychmiast.
Rzuca mężczyźnie ukradkowe spojrzenie. Wydaje jej się, że kąciki jego ust nieznacznie unoszą się ku górze. Nabiera powietrza i spogląda otwarcie. Nie dostrzega niczego niepokojącego. Nawet jeśli rozbawił go jej dziecinny odruch – szybko się opanował.

– Co ci się nie podobało? – słyszała po powrocie.
Patrzyła z wyrzutem i rzucała byle co w odpowiedzi.
– Bredzisz, dziewczyno!
Nikt nie musiał jej tego uświadamiać. Sama wiedziała, że zachowuje się jak udomowiony dzik, ale nie potrafiła się przemóc. Nie chciało jej się prowadzić tych… macanek słownych. Wysilać się na błyskotliwość i udawać, że podoba jej się to mentalne eksponowanie muskulatury.

Nie znosi, gdy ktoś łapie ją na jakiejś słabości, więc nagle opanowuje ją irracjonalne uczucie niechęci. Odrzuca patyk. Spogląda wyzywająco i nie potrafi powstrzymać uśmiechu. Jeden z wirujących na wietrze skrzydlaków miękko ląduje na włosach mężczyzny. Ten drga i niepewnie głaszcze się po głowie. Chwyta palcami owoc klonu, a ona zauważa jego ładne ręce. Wąskie i mocne. I zaraz złości się na siebie, że zawraca sobie głowę takimi głupotami.
Co za różnica, jakie on ma ręce!
Zdumiewa ją, że może być taka sarkastyczna.
Nigdy wcześniej mnie to nie interesowało i dalej nie powinno…
A jednak nie potrafi oprzeć się myśli, że mogłaby dotknąć tej bardzo męskiej dłoni tylko po to, by sprawdzić, czy ta skóra jakoś różni się od tamtej…

Raz. Tylko raz uległa Elwirze i obiecała, że się postara.
I – „postarała się”! Niech to wszyscy diabli wezmą! Jeszcze teraz na wspomnienie cierpła jej skóra.
Szło całkiem nieźle. Była miła. Próbowała nawet się uśmiechać, choć miała wrażenie, że od tego rozciągania odpadną jej usta.
I nagle coś ją podkusiło.
– Mózg to też mięsień – odezwała się słodko w środku kolejnej opowieści o jego pływackich wyczynach.
I – tak – miała tę swoją sekundę satysfakcji, kiedy Elwira jęknęła, a facet zrobił się czerwony, ale nie zaprzeczył.
Tylko Kuba nie wytrzymał i zarechotał donośnie z głębi kuchni.

Wyciąga rękę.
On ostrożnie kładzie zielonkawy nosek na jej dłoni. Nie wykorzystuje sytuacji i nie wymusza fizycznego kontaktu. Podoba jej się to – z aprobatą przymyka oczy i wsłuchuje się w suchy trzask naskórka, o który ocierają się postrzępione skrzydełka.
Pewnie jest fanatykiem higieny…
Nie potrafi odmówić sobie złośliwości. Taka… obrona przez atak.
Pozwala wyzwolić się od uczucia sympatii do niego. To tymczasowy stan, ale – przynosi ulgę. Znowu jest tak, jak być powinno.
Unosi rękę na wysokość ust, dmucha i patrzy, jak wirująca półprzeźroczysta elipsoida ląduje obok ławki, nieruchomieje i znowu staje się zwykłym klonowym owocem.

Od tej pory Elwira trochę przystopowała. Nie zrezygnowała może całkowicie z misji swatki, ale – zmniejszyła dawkowanie.
Mina typu „nie dzieje się nic” i pytanie, czy nie miałaby nic przeciwko jednemu znajomemu, który przyjdzie na kolację – nie zdziwiły jej. Raczej – zaskoczyły.
To chyba dlatego wypsnęło jej się, że umie sobie radzić sama. Dostrzegła ten błysk w oku przyjaciółki i już wiedziała, że palnęła głupstwo.
Elwira wzięła ją z zaskoczenia, a potem trudno było robić uniki.

Niebo zaciąga granatem.
Zadziera głowę i obraca się w ślad za ołowianymi chmurami. Zrywa się wiatr. Przez szelest liści dociera do niej jego podszyty troską głos. Zdążyła odwyknąć, więc ta dbałość ją deprymuje. Z udawaną obojętnością odpowiada, że nie jest jej zimno i szczelniej otula się swetrem.
W oddali rozlegają się kroki. Nie odwraca się. Przymyka oczy i próbuje odgadnąć, kto za chwilę przejdzie obok. To taka jej zabawa. Stawia na starszego pana i młodą kobietę. Nie myli się. Odprowadza tych dwoje wzrokiem aż do zakrętu i deliberuje nad zależnościami. Zauważa, że identycznie uginają kolana i w podobnym geście pochylają ku sobie głowy. Obstawia, że to córka z ojcem i na tym poprzestaje. Przecież i tak nigdy się nie dowie, czy odgadła.

Czuła się nieswojo. Nie była typem intrygantki. Nie widziała niczego zabawnego w knowaniach i prymitywnych manipulacjach. Nie chciała robić niczego za plecami przyjaciółki. Z drugiej strony – nigdy nawet nie przyszło jej do głowy, by myśleć o nim w jakiś specjalny sposób.
Znali się przecież od lat.
Najpierw był „za stary”, więc nie zwracała na niego uwagi. Pięć lat to przepaść, kiedy jest się taką na przykład siedmiolatką. Poza tym – był przecież bratem Elwiry. To byłoby dziwne. To prawie tak, jakby Elwirze podobał się jej brat…
Nie. To jednak co innego. Jej brat naprawdę był „stary”. Obie były młodsze od jego córek.
A jednak – nie. Nigdy nie postało jej w myślach, by traktować go inaczej.

Przez oczka dzianiny przenika wilgoć kropel. Spada ich zaledwie kilka, bo wiatr przegania chmury z jednego krańca nieba na drugi, ale i tak robi się jej zimno.
Zastanawia się, czy chciałaby, by mężczyzna towarzyszył jej podczas spaceru. Ją samą zaskakuje twierdząca odpowiedź, ale wstaje i informuje go, że ma ochotę się przejść. On podrywa się i dołącza.
Z ulgą stwierdza, że nie jest gadatliwy. Ceni ciekawą rozmowę, ale bywają sytuacje, kiedy słowa są zbędne. Wokół trwa spektakl, którego nie powinno się zagłuszać czczą paplaniną. Kochający nad miarę brzmienie własnego głosu – męczą ją.

Póki była mała, uważała, że jest bardzo poważny i surowy. Może ją nawet trochę lubił, bo czasami zagadywał, gdy wpadała do Elwiry.
Często podejrzewała, że żartuje, ale dezorientował ją wyrazem twarzy bez cienia uśmiechu.
A potem wyjechał. I ona też wyjechała. Tak się składało, że nie widzieli się parę lat. Jakoś – mijali się, gdy wpadała do Elwiry. Zresztą – Elwira szybko wyfrunęła z domu…

Wyłożona czerwoną kostką alejka biegnie między przystrzyżonymi trawnikami. Całość przypomina twarz niedbale ogolonego mężczyzny z wywalonym na brodę językiem.
Uśmiecha się, zapominając, że może to zakłopotać idącego obok mężczyznę. W ostatniej chwili odwraca głowę.
Obojętnie mija repertuarowe gabloty pobliskiego teatru. Z wiszącego w jednej z nich afisza wpija się w nią wzrokiem znany aktor. Bez emocji konstatuje, że z wiekiem twarz artysty staje się coraz brzydsza. Małe, głęboko osadzone oczka giną w podniesionych policzkach. Mięsisty nos nie odwraca uwagi od zbyt szerokich ust, a pofałdowane czoło robi się coraz wyższe.
Przypomina sobie nieproporcjonalną sylwetkę aktora, której nie widać na plakacie. Ta nieforemność przywodzi ją do refleksji, że najlepiej skrojony garnitur nie jest w stanie ukryć wszystkich niedoskonałości.

Ich drogi to zbiegały się, to – rozchodziły. Nigdy nie nazwałaby go swoim przyjacielem. Prędzej – znajomym. W zasadzie pamiętała go z sytuacji, w których powierzano je jego opiece, czym nie był specjalnie zachwycony – jak to nastolatek zmuszony zajmować się dwiema smarkulami.
Parę razy Elwira przekazywała jej pozdrowienia. Od czasu do czasu opowiadała, co u niego słychać.
Słuchała uprzejmie, ale sama nigdy chyba nie zapytała o niego. Funkcjonował w jej świadomości jako ktoś istniejący. Ktoś, o kim zapomina się chwilę przed zaniechaniem tematu.

Wspomnienie karykaturalnej sylwetki jest tak natarczywe, że czym prędzej odwraca się w kierunku mężczyzny. Jego harmonijna budowa przywraca zachwianą przed momentem równowagę.
Mężczyzna podchwytuje jej pełen wdzięczności wzrok. Jego mimika podpowiada, że nie ma pojęcia, skąd w niej taka nagła zmiana.
Myśli, że powinna mu wyjaśnić. Tę przychylność. Nabiera nawet powietrza i unosi głowę, ale – nie otwiera ust. Dochodzi nagle do wniosku, że wtajemniczanie go w tok jej myślenia mija się z celem. Ma przeczucie, że on niewiele by z tego zrozumiał.

Pamięta to pierwsze spotkanie po latach.
Było trochę zabawne. Wbiegała na czwarte piętro i zaczepiła torbą o poręcz. Reklamówka rozdarła się i wypadło z niej pudło z zabawkami dla chłopaków Elwiry. To były takie klocki z metalu. Bardzo ciężkie. Opakowanie pękło i kilka modułów potoczyło się w dół. Musiała je pozbierać. Gdyby ktoś nadepnął na któryś, mogłoby się to skończyć tragicznie. Na szczęście producent podał ilość elementów. Sprawdziła, co wypadło, odłożyła ostrożnie torbę, zapaliła światło na klatce i powoli zaczęła schodzić, obserwując stopnie.
– Znalazłem jeszcze dwa – usłyszała za plecami męski głos. Poznała go, mimo że upłynęło sporo czasu.
– To będą wszystkie – stwierdziła i wyciągnęła rękę. – Dziękuję panu bardzo – dodała.
– Nie wygłupiaj się! – parsknął śmiechem. – Nigdy nie byliśmy na „pan-pani”.

Milczy więc, zdając sobie sprawę, że coraz bardziej utwierdza go w przekonaniu, że nie wszystko z nią w porządku.
Właściwie – nie powinno jej obchodzić, co on sobie pomyśli. Przecież przeważnie nie interesuje jej, co sądzą o niej inni. A jednak nie chciałaby, by zaliczył ją do dziwadeł. Nie ma pojęcia, czemu akurat na jego opinii miałoby jej zależeć, ale odczuwa niepokój.
Postanawia nie dociekać jego przyczyn. Przynajmniej – w tej chwili.

Uśmiechnęła się wtedy i pozwoliła odebrać sobie ciężki pakunek.
– Oszczędzaj ten swój kręgosłup – dodał, a ona pomyślała parę wrednych słów pod adresem przyjaciółki-papli.
– To nie Elwira – zaprzeczył, jakby czytał w jej myślach. – Robiłem specjalizację w tym czasie.
To wyznanie wcale jej nie uspokoiło. Chciała nawet powiedzieć coś kąśliwego, ale stanęli przed drzwiami mieszkania i nie zdążyła.
Chyba wyczuł, że niechętnie wspomina tamten okres, bo po wejściu nie kontynuował tematu.

Ogarnia ją irytacja.
On wciąż się jej przygląda, więc gwałtownie odwraca głowę i znowu trafia na brzydką twarz znanego aktora w otoczeniu przystojnych twarzy kompletnie nieznanych statystów. Odczytuje krzyczący okropnymi kolorami nagłówek. Zestawienie barw poraża bardziej niż obsceniczny tytuł. Zastanawia się, jaki grafik mógłby zbłaźnić się aż takim brakiem smaku, kiedy nagle dociera do niej porażająca prawda. Jedynym, co zmusza do zatrzymania wzroku na afiszu jest właśnie ta koszmarna kolorystyka.

Spędzili wtedy miłe popołudnie, budując z chłopakami jakieś skomplikowane konstrukcje. Nawet była zaskoczona jego wyobraźnią przestrzenną.
Odprowadził ją później do samochodu i rozjechali się – każde w swoją stronę.
Potem spotkali się jeszcze kilka razy u Elwiry. Trzy, może cztery. Zawsze był uprzejmy, ale – nic ponadto.
Nie przywiązywała wagi do tych spotkań i miała wrażenie, że on – też nie.

Odwraca oczy od papierowej twarzy, wokół której w zygzakowatych paroksyzmach wiją się graficzne potworki. Szuka ukojenia wśród elementów parkowego krajobrazu. Niespodziewanie natyka się na rząd pokracznych rzeźb. Za każdym razem zaskakuje ją ich widok. Niby jakimś zakamarkiem wie, że są, ale resztę mózgu przymusza, by zepchnął ich istnienie w czeluść niepamięci.
Właściwie są to wyłuskane z któregoś z głazowisk ogromne kamienie. W ich kształcie i fakturze można by nawet dopatrzeć się surowego piękna, gdyby zostawiono je w ich naturalnej postaci. Ślady ułagodzenia dzikości wywołują uczucie żalu.

Potem znowu na długo zniknął jej z oczu. Ale nawet gdyby nie zniknął – nie miałoby to najmniejszego znaczenia.
Spotkała kogoś, z kim pragnęła być do końca swoich dni. Nie wyobrażała sobie innego scenariusza…
Nawet, gdy życie zweryfikowało jej marzenia – długo nie umiała otrząsnąć się po tym wszystkim.
Nie potrafiła korzystać z szans, które podsuwał jej los. A może – nie chciała.
Czy też raczej – bała się…

Wkomponowane elementy pozbawiają obeliski lekkości, zabierają pole domysłom i – co chyba złości ją najbardziej – piętnują brzydotą. Ich groteskowość jest aż bolesna.
Zerka na idącego obok mężczyznę. W jego oczach czai się, hamowany całą siłą woli, śmiech. Nie chce zdradzić, że ich myśli w tym jednym jedynym momencie zjednoczyły się we współodczuciu. Przyśpiesza kroku.
Mężczyzna automatycznie dostosowuje do niej swoje tempo.

W tym czarnym okresie widzieli się zaledwie dwa razy. U Elwiry.
Pierwszy raz podczas świąt. Pośród bardzo licznej rodziny czuła się trochę nie na miejscu.
Była wtedy, zresztą, bardzo zagubiona. Przygnębiało ją niemal wszystko i tak naprawdę – marzyła tylko o tym, by już wrócić do swojego maleńkiego mieszkanka…

Skręca w lewo.
Nad ich głowami unoszą się drobinki asfaltowej woni. Marszczy nos i stara się patrzeć na mijane drzewa. Ich majestat zawsze wywołuje w niej nabożny niemal podziw. Uwielbia nieruchome korony, które w leniwe kołysanie wprawić potrafi tylko naprawdę silny wiatr.
Cieszy się, że nie musiały ustąpić miejsca potężnemu kompleksowi. Może nie wkomponowano go idealnie w otoczenie, ale przynajmniej ułaskawiono drzewa.
Powtarza wyczytaną u kogoś, czy też może wymyśloną przez nią samą refleksje, że drzewo jest warte więcej od niejednego człowieka.

Drugi raz spotkali się na urodzinach starszego syna Elwiry. To było dwa lata później. Powoli wychodziła już na prostą. Miała pierwsze sukcesiki zawodowe i to dawało jej poczucie bezpieczeństwa. Zaczynała bardziej optymistycznie patrzeć w przyszłość. I nawet – bardzo nieśmiało jeszcze i lękliwie – szeptała sobie, że może wszystko jakoś się ułoży…

Zwalnia kroku. Ucywilizowane trawniki ani się umywają do wcześniejszego, nieokiełznanego gąszczu.
Wciąż tęskni za tamtym nieładem. Za amarantowymi plamami dzikiej róży, koszyczkami wybujałych rumianów i filigranowymi gwiazdkami dziurawca. Nawet unosząca się wokół mgiełka mniszka miała swój niepowtarzalny urok, gdy falowała nad barwną mozaiką pasmami tiulu.
Najbardziej żal jej chyba skupisk ostu. Matowozielonych, kolczastych kwiatów, niby niepozornych, ospałych, zawsze kołyszących się poza rytmem bujającego je podmuchu. Sztywnych i nieprzystępnych, a przecież tak misternie ukształtowanych. Koszyczków, w których wrzosowe płatki stroszą się niczym osełedce, nim rozbuchną pełną krasą. Uśmiecha się na wspomnienie fantazyjnych liści, połyskliwych, zakończonych drobniutkimi cierniami.

Rzeczywiście pomaleńku świat nabierał barw.
Cieszyła się. Ale wciąż skrycie, w środku, jakby bała się, żeby tego idącego ku dobremu nie zapeszyć.
Była wtedy bardzo zabiegana. Czas dzieliła na dom i pracę. Nie starczało jej doby na odpoczynek. A co dopiero na kontakty towarzyskie.
Złapali się kiedyś na ulicy. Proponował kawę, ale ona pociągnęła go do parku. Był piękny majowy dzień, przysiedli więc na ławeczce i wymienili kilka informacji o sobie i wspólnych znajomych.
Śpieszyła się, więc po dwudziestu minutach pożegnała go i pobiegła do swoich spraw.

Teraz na trawnikach pełnią straż rdzawe aksamitki i niskopienne ostrokrzewy.
Aksamitki pysznią się rudościami i żółcieniami, które w tym zestawieniu wydają się być ordynarne.
Ostrokrzew mami połyskliwą zielenią liści, odstrasza kolcami i nie pozwala czerwonym girlandom pokazać się w całej okazałości.
Za tym naturalnym ogrodzeniem dźgają powietrze łodygi – przekwitłych już – czerwonych i różowych tulipanów, szeleszczą zmumifikowane kielichy żonkili i narcyzów.
Od czasu do czasu pośród tego porządku zaniebieści koszyczek cykorii, którą kosiarze tępią z niezrozumiałą zaciekłością.
Czuje autentyczny podziw dla tych roślinek – z takim uporem odradzających się w najbardziej nieoczekiwanych miejscach.
Obraca się, by napomknąć o tym idącemu krok w krok mężczyźnie i… rezygnuje. Nie ma pojęcia, czemu nie chce podzielić się z nim swoimi spostrzeżeniami.
To nie jest dobry czas…

Była przerażona, gdy Elwira oznajmiła, że wyjeżdża. Nie dała tego po sobie poznać, ale pomyślała wtedy, że coś bezpowrotnie odchodzi z jej życia. Niby powinna była już się przyzwyczaić, że los lubi płatać figle. A przecież – nienawidziła zmian.
Przed Elwirą udawała radosną. Nie chciała mącić jej szczęścia. Ale w rzeczywistości – była po prostu zdruzgotana.
To dlatego prawie się nie odzywała na tej pożegnalnej imprezie. Zbywała wszystkich półsłówkami. Jego też. Ale tak bardzo bała się, żeby nie wybuchnąć płaczem.
Nie chciała wyjść na histeryczkę.

Przy placu panoszy się okazały budynek. Wygląda, jakby przystanął tu tylko na chwilę – wyniosły i zadufany w sobie. Błyska wielkimi oknami i jeży ściany nowoczesnym, ohydnym barankiem. Dałoby się to znieść, gdyby nie jego asymetria. Jest przykładem bryły, w której nowoczesność poszła w złym kierunku.
Za samym placem też nie przepada. Niczym nie zasłużył sobie, by być centralnym punktem kompleksu, do którego zmierzają wszystkie alejki. I – aleja.
Tak. Jest tu jeszcze aleja – szeroka, wyłożona wielkimi, stalowymi płytami. Przy jej krawężnikach wierzgają ławeczki. Naprawdę – wierzgają. To przez te wykoślawione nóżki zawsze ma wrażenie, że nie mogą znieść skrobania ostrokrzewów i tylko wyczekują odpowiedniego momentu, by dać drapaka.

Nigdy nie przyznała się Elwirze, jak to się stało, że zdecydowała się spróbować ponownie. A to przecież dzięki jej związkowi z Kubą uwierzyła, że i ona może jeszcze złapać trochę szczęścia. Długo trwało, nim odważyła się komuś zaufać, ale przecież w końcu – przełamała się…
Elwira od razu domyśliła się, że coś się święci.

Środek został zaanektowany przez bicze wodne. Fontannę – uruchamianą w upalne dni. Wzbudzającą mnóstwo radości w dzieciach i bezpańskich psach i wykorzystywaną jako pralnia przez mieszkańców okolicznych nieużytków.
Pomysł z tryskającymi z płyt kaskadami wody nie jest zły. Kiedy świeci słońce – strużki łączą się tęczowymi przęsłami i wyglądają urzekająco. Po prostu nie pasują do tła, którym jest ten okropny, pancerny gmach.
Przyśpiesza kroku, by jak najszybciej zostawić niemiły widok za plecami.
W spojrzeniu mężczyzny nie odczytuje tym razem potwierdzenia własnych odczuć.
Uśmiecha się lekko. Przesadza. Wie, że przesadza. Może budynek nie należy do najpiękniejszych, ale niewiele by ją to obchodziło, gdyby nie fakt, że wycięto tyle drzew, by mógł tu stanąć.

Wyczuwała tę przychylność, choć Elwira bardzo się starała, by nie okazać swojego entuzjazmu.
Ale przecież znały się zbyt długo, by mogły siebie nawzajem oszukać. Tak jak Elwira doskonale wiedziała, że wszystko jest na najlepszej drodze, tak ona – odgadywała empatię Elwiry. Żadne kilometry nie były w stanie zakłócić tej ich więzi.
Zawsze się wspierały. W radościach i w smutkach.
To dlatego, kiedy dostała kolejnego kopniaka od losu – nie musiała nic mówić. Elwira wiedziała, jak bardzo była potrzebna jej obecność i zjawiła się, nie bacząc na nic.

Mija gmaszysko i wkracza w mrok kolejnej alejki.
Liście w szeleszczącym tańcu omiatają stopy. W posiwiałej trawie coś połyskuje. Przykuca i pod opuszkami przyczaja się gładki chłód. Unosi owoc i kasztanowa woń łaskocze podniebienie. Pochyla się i rozgarnia mikre ździebełka. Czarna, tłusta ziemia gnuśnie przesypuje się między palcami i bez sprzeciwu godzi na utulenie powierzonego jej owocu.

Przetrwały to. Nie było łatwo…
We dnie jeszcze jakoś sobie radziła. Musiała. Najstraszniejsze były czarne noce, gdy sen nie chciał się zjawiać, a ona – wsłuchana w szepty – nie rozpoznawała nowych melodii…
Przetrwały. To najważniejsze.
Powoli wracała do dawnego rytmu.
Dom. Praca. Dom. Praca.
I ten przyczółek, do którego mogła zawitać o każdej porze, wiedząc, że drzwi są zawsze otwarte.
I to właśnie tam spotkała go ponownie. W domu Elwiry.
Wtedy nie miała pojęcia, że nastąpi ciąg dalszy.
Nastąpił i dlatego parę dni temu znowu wylądowała w domu przyjaciółki.

Rozgląda się i ostrożnie sięga po dwa zrudziałe kiścienie.
Za plecami słyszy jego głos. Nieruchomieje. Przez moment nie może zrozumieć intencji pytania. Wreszcie – pojmuje. Odwraca się powoli i lakonicznie tłumaczy powód długiej nieobecności.
Palce bezwiednie zaciskają się na kolczastej kuli. Stara się nie powiedzieć nic. Robi jej się przykro, że tak go zbywa, ale nie potrafi przemóc się i zmusić do zwierzeń. Stawia kilka niepewnych kroków i chowa zamkniętą dłoń do kieszeni…

– Wyglądasz okropnie – Elwira, jak zwykle, nie owijała w bawełnę.
– Dziękuję ci bardzo. Jesteś wyjątkowo miła – chciała, żeby to brzmiało sarkastycznie, ale wypadło raczej żałośnie.
– Nie muszę być miła. Jestem twoją przyjaciółką.
Elwira nigdy nie zapominała języka w gębie. Jej riposty były błyskawiczne i boleśnie celne.
– Niestety.
– Przestań, Ola. Kiedy ostatni raz oglądałaś się w lustrze? Wyglądasz jak śmierć na chorągwi. Wychudzona. Pożółkła. Kiedy ostatnio jadłaś coś przyzwoitego?
– Wystarczy, że się myję…
– A pewnie! Jeszcze trochę i się rozpuścisz…

Kolejne pytanie zbija ją z tropu.
Chwilę patrzy na niego nierozumiejącym wzrokiem, a potem potwierdza ruchem głowy i rzuca parę niezobowiązujących zdań o swojej pracy.
Zapada zmrok. Wiatr ucichł i ma wrażenie, że on musi słyszeć drapanie kolców o podszewkę kieszeni. Powoli rozwiera dłoń i pozwala kasztanowi spaść na dno. Ręka jest lepka – nie ma pojęcia – od soku, potu czy krwi, ale wstydzi się sprawdzić.
Nie chce, żeby coś zauważył. Nie ma siły tłumaczyć mu, czemu tak bardzo przestraszyła się jego głosu.

– Czego ty ode mnie chcesz, Elwira? – wrzasnęła.
– Nawet krzyknąć porządnie nie masz siły. Nie możesz się tak zapadać. Nie śpisz. Nie jesz. Jak ty dajesz radę w pracy? Łykasz coś?
– Oszalałaś?
– Dobre i to. Chlać też nie chlasz. Poznałabym…
Nie umiała znieść tej troski w spojrzeniu Elwiry. Odwróciła wzrok.
– I wiecznie ta marmurowa twarz – usłyszała. – Płakałaś już? Chociaż raz?

To był jednak głupi pomysł…
Ale skąd mogłam wiedzieć, że… w tym też jest podobny…
Urywa nagle i próbuje zagadać nieproszoną ferleksję.
Czy tak już będzie zawsze?
Nigdy nie pozbędę się tej podświadomej chęci porównywania?

Bezwiednie unosi rękę i przesuwa po czole, jakby pragnęła zetrzeć niechciane myśli. W ferworze zupełnie zapomina, że kasztanowe ciernie poraniły jej dłoń.
Jego troskliwy głos sprawia, że dziecinnym gestem chowa rękę za siebie. To ją zawstydza. Czuje wypływające na policzki ciepło i dziękuje w duchu, że jest prawie ciemno, gdy nagle uświadamia sobie, że właśnie przechodzą obok latarni dającej paskudnie jasne, mlecznobiałe światło.
On, nawet jeśli widzi jej zażenowanie, udaje, że skupia się na skaleczeniu.
Ona próbuje wszystko zbagatelizować, ale silne ciepłe palce obejmują jej przegub, odciągają rękaw i badają uraz.

Tu Elwira ją miała!
Poczuła w gardle grys. Żołądek skurczył się spazmem bólu.
Wiedziała, że to przyniosłoby jej ulgę. Ale – nie potrafiła. Wciąż jeszcze nie umiała się zmusić.
Elwira pokiwała głową. Długo milczały, nim zagaiła ponownie:
– Opowiesz?
A ponieważ nie mogła wykrzesać z siebie nic, Elwira dodała:
– Przecież widzę, że coś cię męczy. Coś nowego…
– Mężczyzna – bąknęła, a Elwira popatrzyła na nią badawczo.
Mężczyzna – powtórzyła. – Nie – facet, tylko – mężczyzna. No! no! To naprawdę coś nowego.
– Nie kpij. To i tak jest wystarczająco trudne bez twoich złośliwości…
– Nie kpię. Po prostu się cieszę.
Wtedy jej powiedziała.

Nie chce jego pomocy. Ani opieki. Ani tej cholernej stanowczości, z którą stwierdza, że trzeba to wyciągnąć. Świetnie radzi sobie sama.
Atakuje znienacka. Właściwie tylko po to, by odwrócić uwagę od tej nieszczęsnej ręki.
Widzi, jak jego twarz zmienia się na ułamek sekundy. Nie zauważa w niej przestrachu. Raczej – wahanie.
Wreszcie on unosi głowę i patrzy jej prosto w oczy. A potem z całą dobitnością odpowiada, że w ich spotkaniu nie ma żadnego przypadku.

– Nie jesteś zaskoczona – odważyła się odezwać po długim milczeniu.
Elwira wzruszyła ramionami.
– On jest cierpliwy, wiesz… – powiedziała cicho, pozornie bez związku.
– Elwira… – jęknęła.
– Nie. Ja cię do niczego nie namawiam. Ani nie odmawiam…
Znowu długo milczały.
– Przecież nikt nigdy nie był w stanie zmusić cię do zrobienia czegoś, czego sama zrobić nie chciałaś…
Patrzyła na Elwirę ze zdumieniem. Usłyszała w jej głosie niepokojące tony.
Gorycz?

Docenia to. Tę jego odwagę. A jednocześnie – ogarnia ją dziwny, niczym nieuzasadniony lęk.
Patrzy na jego niepewny uśmiech i odnajduje w nim coś znajomego. Z nagłą, niezrozumiałą nawet dla siebie złością oznajmia, że musi już iść. Zostawia go – zaskoczonego – i rusza przed siebie.
Jego pytanie osadza ją w miejscu.
Mierzy go od stóp do głów i ma nadzieję, że on prawidłowo odczyta, co ona myśli o odprowadzaniu jej do domu.
Jego twarz kurczy się od przykrości, co utwierdza ją w przekonaniu, że zrozumiał doskonale. Odwraca się i odchodzi. Nie ma w niej nawet kropelki satysfakcji…

Obrazki. Michał.

Leży w ciemnościach. Przez okno sączą się odgłosy miasta. Rozleniwione ciało poddaje się zwalniającemu rytmowi serca. W dali słychać turkot pociągu. Od czasu do czasu ciszę kawałkuje warkot samochodu. Trzeszczą rowerowe koła. Rozchwianym krokom towarzyszy bełkotliwa piosenka.
Otwiera oczy i obserwuje balet cieni pełgających na suficie. Niemal czuje słodkawy zapach krwi bulgocącej w żyłach. Drgająca firanka poszerza kontur karnisza. Uliczna latarnia rozsiewa się jodełką ławkowcowego włosia. Uprzędzona nitka pajęczyny wahadłowym ruchem wycina na białawej powierzchni szare kręgi…

Nikt. Nikt tak na nią nigdy nie patrzył. A może i patrzył, ale ona tego nie zauważała…
Spojrzała mu kiedyś prosto w oczy, a on pochylił głowę i uśmiechnął się,
zarumienił. Miał ciemną karnację i nie mogła przecież tego dostrzec. A jednak zobaczyła. Przeczuła. Że się zawstydził.
– Nie potrafiłem patrzeć na ciebie. Bałem się, że odgadniesz. Wszystkie myśli. Uczucia. Pokochałem cię od pierwszego spojrzenia.
To powiedział jej później. Dużo później. Najpierw po prostu natykali się na siebie. Myślała, że przypadkiem.
Ona nie powiedziała mu nigdy. Że zakochała się w nim, kiedy otworzył usta i wypowiedział pierwsze zdanie.

Poduszka chroboce chłodem piór. Roztrzepotane dłonie szukają oparcia. Napływające falami ciepło spływa jedwabnie, okrywając twarz od stóp do ramion i zsuwa się delikatnie, głaszcząc piersi, ocierając o podbrzusze i moszcząc między udami.
Przewraca się na brzuch i do ust przywiera powietrze o smaku tynku. Wspomnienie palców turla się między łopatkami i zatrzymuje we wgłębieniu pleców.
Wtula twarz w poduszkę, drażniącą podniebienie słodyczą krochmalu, szczypiącą w język cynamonem.
Szorstka woń bawełny wiruje w skroniach, sadowi się między brwiami. Stopy kurczą się, muskane wilgocią skradającą się przez otwarte okno. Włosie dywanu pręży się i zbija w szetlandowe obłoczki. Nad podłogą unosi się zapach wełnianego pyłu…

– Chodź – powiedział i odciągnął ją na bok. Nikt nie zauważył, że opuścili ogniskowy blask.
Poprowadził ją wtedy zarośniętą ścieżką w głąb lasu. Dotarli do polanki najeżonej pozieleniałymi od mchu kamieniami.
– To stary cmentarz – wyjaśnił.
Stąpała ostrożnie między wybrzuszeniami, badając wcześniej każdą nierówność. Stanęli naprzeciwko koślawego pagórka i przyglądali się skaleczonemu mchowi, brutalnie oddartemu z krzyża.
– Nie boisz się? – spytał, a kiedy pokręciła przecząco głową, dotknął jej ręki. Poczuła siłę i ciepło płynące z jego palców i nie cofnęła swojej.
Pierwszy raz trzymali się wtedy za ręce. Ona – w ogóle pierwszy raz pozwoliła na taki dotyk.

Jest bezpieczna. I szczęśliwa. Szczęściem, jakie dać może tylko bliskość ukochanej osoby. Wsłuchuje się w dialog oddechów. Leniwie odwraca się na bok i otula kołdrą. Miękka pościel migoce satynowymi refleksami. Na kark spływa woal ciepłego oddechu. Spina ją klamra ramion. Szorstka broda mości się w zakolu szyi i ramienia. Twarde podbrzusze przywiera do pośladków tak mocno, że wytłacza całe powietrze.
I wtedy tę rozkoszną bliskość gwałci jego głos:
– Kto to jest?

– Zemdlałaś – usłyszała, otwierając oczy.
Rozejrzała się. Wokół szumiał ciężki zapach macierzanki. Koronkowe bruzdy brzozowego pnia wgniatały jej boleśnie plecy, a ostry mech przebijał materiał dżinsowych rybaczek.
Pamiętała tylko, że zawędrowali nad małe jeziorko. Było upalnie, a bagienny zaduch przyprawił ją o zawrót głowy i nagle poczuła, że miękną jej kolana.
Wyniósł ją wtedy z tego Leśmianowego oczaru, jakby to było coś najzwyklejszego na świecie.
Opiekował się nią. Zawsze.
Chociaż właściwie nigdy nie spytał, czy tego chce. Nie musiał. Po prostu przychodził każdego dnia, a ona ze zdumieniem stwierdziła, że czeka. Czekała niecierpliwie i denerwowała się, gdy nie zjawiał się o ustalonej godzinie.
Nie mówili o miłości. Nie było między nimi żadnych wyznań, gorących słów, deklaracji. Nie wtedy. Przeważnie czas upływał im na rozmowach. Śmiali się dużo i dokazywali. Chodzili na spacery do pobliskiego parku, albo jechali za miasto i wędrowali polnymi drogami. Czasami przysiadali na przydrożnych głazach i patrzyli w niebo. Pokazywali sobie przepływające obłoki i odgadywali ich kształty.

Czuje, jak jej ciało sztywnieje. Kołdra robi się twarda i kanciasta. Poduszka ociera betonowo policzek.
Wysupłuje się z zaborczych objęć i odsuwa na odległy kraniec łóżka. Niby dzieli ich zaledwie trzydzieści centymetrów, ale w rzeczywistości są to dziesiątki pretensji, setki wymyślonych oskarżeń, tysiące podłych, niesprawiedliwych słów.
Szarpie się i uderza o ścianę. Porażający impuls przeszywa rękę od łokcia po palce. Nie zważa na to. Ten ból i tak jest niczym w porównaniu z tamtym, który wdziera się w płuca, dławi oddech i paraliżuje przełyk.
Nie może oprzeć się wrażeniu, że ślina zmieniła się w kolczastą kulę, a powietrze naszpikowane zostało okruchami szkła.
Leży na wznak i walczy o kilka kropel tlenu…

– Usiądź z tyłu – zaproponował, gdy stanowczo odmówiła karkołomnej jazdy z górki.
Któregoś zimowego dnia wybrali się na sanki. Najpierw tłukli się cuchnącym ropą autobusem, wciśnięci między woniejące zastałym potem i naftaliną ciała. Wysiedli na ostatnim przystanku i długo wędrowali zaśnieżoną drogą, nim znaleźli odpowiednie miejsce.
Zawsze czuła irracjonalny lęk przed sytuacjami, których nie mogła w stu procentach kontrolować. Wtedy też bała się zjechać z wysokiego stoku wprost na zamarznięte jezioro. Usiadła za nim i próbowała go objąć. Byli w grubych kurtkach i on musiał zdjąć swoją, żeby mogła wtulić się w jego plecy. Zaciskała kurczowo palce na jego bluzie. Mroźne powietrze świstało jej w uszach. Nie miała czapki, a kaptur zsunął się jej z głowy jeszcze przed nabraniem prędkości.
Zjechali bez problemu. Zsiadła z sanek i odeszła kilka kroków, bo mimo tego gwizdu usłyszała wyraźnie, gdy trzy razy krzyknął:
– Kocham cię!

Ma wprawę – nie pierwszy raz ich miłość tak się właśnie kończy.
Wie, że musi teraz mocno zewrzeć powieki i czekać, aż bolesny ugniot wyciśnie choć kroplę wilgoci, która rozwarstwi napierające, anektujące mózg projekcje.
Wstrzymuje oddech i zaczyna liczyć. Gubi się jednak zaraz, bo paskudny żal wdziera się w wymuszany spokój makabrycznymi obrazami. Korowody kolorowych, zębatych tarcz przetaczają się tuż przy skroniach. Wirują coraz szybciej, tnąc wszystko, co spotkają na swojej drodze. Po chwili są już tylko kołami podbarwionymi smugą odtlenionej krwi. Ścinają koniuszki uszu i wżynają się w ramiona, pozbawiając ciało rąk.
Otwiera oczy. Robi kilka płytkich wdechów i próbuje od początku. W końcu myśl uspokaja się, upodabnia do tafli rtęci, na powierzchnię której co jakiś czas wybijają z metalicznym pogłosem bąble…

– Już zawsze będziesz moją Gwiazdką – szepnął.
Stali bardzo blisko i oddychali szybko. Objął ją w talii i przyciągnął do siebie. Nie opierała się. Pod cienką sukienką nie miała bielizny. Zmoczyła opalacz wcześniej i nie wysechł. Przez wiotki materiał wyczuła jego poruszające się mięśnie. Tkwili naprzeciw siebie, a jego oczy były coraz bliżej i bliżej i wtedy pierwszy raz zauważyła, że mają ciemnozieloną barwę. Nie zdążyła się zdumieć, bo na ustach poczuła muśnięcie. Poddała się mu. Nie wiedziała, co zrobić z rękoma, więc złapała go za pasek i pozwoliła zagarnąć w objęcia. Zdążyła jeszcze tylko pomyśleć, że opisy, które uważała za bzdurę – wcale nie mijają się z prawdą, i – utonęła w rozkołysanym świecie…
Długo po zimowym wyznaniu nic się między nimi nie zmieniało. Wciąż spotykali się dzień w dzień. Najbardziej lubiła, gdy leżeli obok siebie na dywanie i czytali wspólnie jeden komiks, albo słuchali muzyki. Czasami wygłupiali się i tańczyli coś wolnego, ale zaraz ogarniał ich śmiech i romantyczny nastrój ustępował miejsca sztubackiej radości.
Wszystko zmieniło się tamtego czerwcowego wieczoru, gdy zgubiła klucze od domu. Wrócili nad czarodziejskie jeziorko i przepatrywali okoliczne zarośla. Znalazła je w kępce widłaku. Musiały jej wypaść, gdy się przebierała. Ucieszyła się i dała porwać mu na ręce i zanieść do jeziorka. Woda była płytka. Okręcili się kilka razy, a kiedy postawił ją na ziemi, wciąż wirowało jej w głowie.
Wracali w milczeniu, trzymając się za ręce i to właśnie wtedy doszła do wniosku, że mogłaby tak wędrować z nim wszędzie. Już zawsze.

Jakąż jest idiotką, że nadal wierzy w czcze obietnice.
Po prostu – chce wierzyć. To już tyle lat przecież. W szczęściu. W zgodzie.
Nie wyobraża sobie rozstania. Wciąż jeszcze ma nadzieję, że ta jego obsesja minie. Że wszystko wróci do stanu, kiedy byli szczęśliwi.
Otwiera ostrożnie oczy i przysłuchuje się miarowemu, płynącemu od lewej strony oddechowi.
Zza okna dochodzi łomot garażowej klapy. Skrzyp otwieranej bramy brzmi jak skarga. Jest noc i wszystkie odgłosy wyżynają się z mroku ze zdwojoną siłą. Szemrzący głos przywiewa zepchniętą w zakamarki pamięci scenę…

– Róża dla Róży – podał jej pąsowy kwiat i ucieszył się, gdy wtuliła twarz w drobne płatki. Uśmiechnęła się. Nigdy nie umiał mówić komplementów. Za to wszystko co robił, było piękne.
Czuła, że coś się zmieniło. Było nieuchwytne, ale wyraźne. Niby wciąż zalegiwali na dywanie jak para dzieciaków i zaśmiewali się do łez z językowych lapsusów. Niby nadal przekomarzali się w chwilach bliskości, ale coraz częściej kończyły się one gorącymi, ukradkowymi pocałunkami. Uściskami niecierpliwych dłoni i ufnym głaskaniem włosów.
Coraz częściej siedzieli przytuleni w blasku małej lampki i słuchali nastrojowej muzyki. Sączyli wino i milczeli, patrząc sobie wymownie w oczy.

Śpi. Chyba śpi…
Porusza się delikatnie i zamiera. Jej ruch nie wywołuje żadnej reakcji, więc powoli unosi się i przesuwa ku dołowi łóżka. Wstaje. Na palcach przemierza sypialnię i wchodzi w granatową przestrzeń. Pokój wita ją półmrokiem, w który wkradają się światła ulicy.
Bezszelestnie przemieszcza się do pokoju Małego. Śpi słodko na plecach z uniesionymi w górę rączkami. Rozsypane wokół jego twarzyczki włosy wyglądają jak słoneczne promyki. Cały jest migotliwym, tęczowym Promyczkiem.
Patrzy, jak Mały uśmiecha się przez sen i sama nie może powstrzymać uśmiechu. Pochyla się i muska ustami czoło. Dotyka otwartej łapki, która kurczy się w prenatalnym odruchu. Poprawia kołderkę. Mały wzdycha przez sen.
Przygląda mu się jeszcze chwilę i wycofuje cichutko…

Kuliła się pod ścianą i chowała twarz w kolanach. Hol był sino-biały, oświetlony jarzeniówkami. To światło sprawiało, że wszyscy wyglądali jakby byli chorzy. Skóra snujących się pacjentów nabierała żółtawego, trupiego odcienia. Na ich podsinionych rękach i twarzach wiły się brunatne liszaje. Pod oczyma pulsowały granatowawe worki, a wokół głów chybotały seledynowe cienie. Zza oszklonych drzwi dochodziły jęki i stękania. Ktoś pokasływał. Wtórował mu idiotyczny chichot kogoś innego.
Usłyszała szczęk klamki i szuranie butów. Gdy zatrzymały się naprzeciwko niej, nawet nie uniosła głowy. Wtedy otuliła ją fala ciepła, a kojący, ukochany głos szepnął do ucha:
– Wszystko będzie dobrze, Gwiazdko…
Wierzyła w to. Jeśli on tak mówił, nie miała żadnych wątpliwości, że jej tata z tego wyjdzie. Uniosła wtedy głowę i wyciągnęła ku niemu rękę. Przysiadł obok i mogła przytulić się do jego ramienia.

Schodzi na dół, z całych sił przytrzymując się poręczy. Pod lewą piersią czuje narastający ucisk. Nim dociera do kuchni, ból obejmuje już cały bok i lewą stronę pleców.
Opiera się o drewnianą framugę i każdą komórką przeczuwa, że kilka kroków bywa czasami dystansem nie do pokonania. Słowa szczękają coraz bardziej absurdalnym zlepkiem dźwięków. Nie-bo-po-ko-na-nia… nie-bo-ko-na-nia… nie-bo-ko-na… Zaciska zęby i odpycha się od odrzwi. Nieposłuszne ciało zatacza się w kierunku stołu. W ostatniej chwili udaje jej się wyciągnąć ręce i uniknąć uderzenia twarzą w blat.
Obrzydliwy, lepki pot żłobi ścieżki na czole. Czuje jego skwaśniały odór i myśli sobie, że tak właśnie pachnie strach.
Dłoń za dłonią wędruje po szkle i zmusza stopy do podobnego wysiłku. Wreszcie udaje jej się wymacać gałkę krzesła. Czyni potworny wysiłek i przesuwa je tak, by móc usiąść. Pot spływa po policzkach i przywiera do warg.
Przysiada i prostuje się lekko. Próbuje oddychać w rytm szemrzącej lodówki.
To dygotanie wdziera się w nią kolejną falą bólu.
Patrzy z nienawiścią na niewinny sprzęt i mozolnie podnosi się z krzesła…

– Zamieszkajmy razem – poprosił.
Był środek lata, a oni spędzali go na pewnej egzotycznej plaży. Oboje dostali się na wymarzone studia i rozpierało ich szczęście. Nie wyobrażali już sobie bez siebie życia. Wspólnie wynajęli kawalerkę. To był dziwny czas. Dobry? Tak. Na pewno.
Wreszcie udało jej się uwolnić od smutku. Wszystko było nowe. Inne. Tylko on – zawsze taki sam. Czuły. Kochany. Jak opoka.
Troszczył się o nią. Przychodził pod uczelnię, a potem spacerowali po mieście, zapuszczając się w najbardziej nieprawdopodobne zakamarki. Wracali do domu wymęczeni ale szczęśliwi. Bo to małe jednopokojowe mieszkanko – nie wiedzieć kiedy – stało się ich domem. Było im tam najlepiej na świecie.
Kochali się. I tylko to się liczyło.

Powtarzając wszystkie manewry w odwrotnej kolejności, dociera do drzwi i spogląda w prawo. Hol wydaje się jej nienaturalnie długi, ale musi dostać się do pokoju. Przymyka oczy i pełznie rękoma po ścianach i sprzętach. Pod stopami chrzęści wąski dywan. Ciemny dom przepowiada sobie pod nosem historię dnia. Od czasu do czasu wtóruje mu brzęknięciem któryś z bibelotów. Jakaś półka jęczy z aprobatą.
Rejestruje to wszystko mimochodem, skupiając się na znojnej wędrówce.
Wreszcie stopy rozpoznają wypukłość dywanowych róż i przesuwają się do rozłożystego fotela.
Piszczel opiera się o brzeg leniwca.
Osuwa się na kolana i przygina ku siedzisku. Wyciąga ramiona, wspiera się na łokciach i obejmuje fotel. Przybliża twarz i wbija zęby w leżącą na siedzeniu poduszkę.
Stara się myśleć o czymś miłym. O czymkolwiek. Że jutro jest sobota i będzie mogła dłużej pospać. Że zza okna dobiega szklany brzęk – to wiatr wydzwania na źle przymocowanym szyldzie sąsiadów posępny nokturn…

– Jesteś najważniejszą kobietą w moim życiu – powiedział, biorąc ją za rękę. Roześmiała się i odpowiedziała coś złośliwego.
Ślub był cichy i skromny. Wzięli go bez długich przygotowań, rozmów. Miała wprawdzie pewne wątpliwości. Chciała z nim być. Nie wyobrażała sobie nikogo innego, ale…
Nie naciskał.
Przekonał ją. Że ze względu na dzieci… Tak. Chcieli mieć dzieci. Czasami rozmawiali o tym. Myśleli o dwójce. Ale tak naprawdę – nie docierało do niej wtedy, że mogłaby zostać matką. Instynkt jeszcze się w niej nie obudził.
A przecież, kiedy się oświadczył, za trzecim razem przyrzekła, że zostanie jego żoną.
Powiedzieli sobie „tak” w Urzędzie, a później wyprawili wesele, na które nalegali rodzice. Zaprosili tylko najbliższą rodzinę i kilkoro przyjaciół.

Skronie rozsadza purpurowe uderzenie. Widzi książkę, w której ktoś przewraca strony. Każda dołożona kartka to kolejny płatek bólu. Próbuje odpędzić tę wizję. Nie udaje jej się. Powoli wypuszcza z zębów fotelową poduszkę, podnosi się ostrożnie i zaczyna spacer po domu. Drobi w kretyńskiej pozycji, zgięta wpół, skurczona. Każdy oddech sprawia ból. Każde dotknięcie ziemi poprzedza ucisk tak potężny, że ma wrażenie, że ją zmiażdży. Najgorsze, że skurcze są coraz dłuższe i boleśniejsze.
Jej ciało jest klejkie od zgęstniałego potu.
W pewnej chwili zaczyna jej się wydawać, że stopy oddzielają się od reszty ciała i podążają naprzód. Ramiona idą w ich ślady, a na nich kolebie się jej głowa. Tylko tułów pozostaje na miejscu, pulsujący, unieruchomiony niewidzialnymi obręczami, niezdolny do ruchu.
Myśli, że odseparowany mózg powinien przestać cokolwiek odczuwać, ale tak się nie dzieje…

– Będę ojcem – roześmiał się i uniósł ją do góry. Dostrzegła przestrach w jego twarzy, gdy stawiał ją ostrożnie na podłodze. Tamtego wieczora dostała od niego pierścioneczek. Pasował do bransoletki, którą podarował jej po ich pierwszej miłości.
Niemal nie odstępował jej na krok. Dziewięć miesięcy ze stoickim spokojem godził się na wszystkie kaprysy. Cierpliwie znosił niedomagania. Pomagał. Był czuły i opiekuńczy.
Gdy wzięła w ramiona tę kruszynkę, przytuliła delikatnie i zajrzała w maleńką twarzyczkę…
Poczuła bijące pod kaftanikiem serduszko…
Cieszyli się. Cieszyli się jak wariaci.
Ułożyli sobie grafik, by oboje mogli skończyć studia. Nie było im ciężko. Potrafili iść na kompromis. Prawie się nie kłócili.
Więc kiedy? Kiedy pierwszy raz poczuła się osaczona?
To było już po powrocie do rodzinnego miasta.

Zastanawia się, jak długo chodzi już tak od okna do okna. Może powinna liczyć kroki albo oddechy. Zająć czymś znękaną jaźń. Spocone ciało jest lodowate i obrzydliwie lepkie. Ta lepkość wypełza plamami na krótką koszulkę, zasycha i łuszczy się płatami cuchnącej soli. Zamiast odpaść od materiału, wżera się w ciało i powoli pochłania je, zmieniając wszystko w cielisty proszek.
Kolejny atak uświadamia jej, że tak naprawdę to tylko jej wyobraźnia. Nie ma żadnych plam, odoru, kopców skrystalizowanej skóry. Istnieje tylko ten potworny, niedający się okiełznać ból.
Próbuje oddychać miarowo, bo to czasem pomaga. Nie chce znowu wzywać pogotowia. Tym bardziej, że nie wiadomo, co jej jest. Zrobiła wszystkie możliwe badania trzy razy. Nic nie wyjaśniły.
Nie chce też faszerować się środkami przeciwbólowymi. Nienawidzi tabletek. A lekarz z pogotowia, po obejrzeniu dokumentów może co najwyżej uraczyć ją zastrzykiem, po którym do kompletu przyjemności dochodzą krwawe wybroczyny wokół miejsca ukłucia…

– Wracamy.
To była ich wspólna decyzja. Tak, jak ta, że to on będzie pracował, a ona zostanie w domu, póki Mały nie pójdzie do przedszkola.
Nie była chyba typową mamuśką, bo się nie zaniedbała, nie przytyła. Czuła się szczęśliwa i spełniona. Łapała te chwile spokoju we własnym domu. Czas, kiedy nie musiała zrywać się na budzik i gnać do pracy. Zdążyła już poznać smak harówki, bo nie wyobrażała sobie, by na dłuższą metę pozostawać na utrzymaniu taty.
Nie czuła się wcale jak kura domowa. I tak przecież od bardzo dawna dbała o dom, gotowała, sprzątała. Te obowiązki nigdy nie przeszkadzały jej w nauce. Może po prostu była dobrze zorganizowana.
Po pracy on zawsze wracał na czas. Nie nudzili się w swoim towarzystwie. Przez pierwsze lata małżeństwa zjeździli we trójkę kawał świata. Nawet, gdy Mały poszedł do przedszkola, a ona do pracy – przynajmniej dwa razy w roku wyjeżdżali gdzieś dalej.

Świta. Jest już zmęczona tym dreptaniem. Poprzedni paroksyzm bólu trzymał zaledwie pół godziny i odpuścił. Czuje, że powoli, centymetr po centymetrze ból cofa się od łopatki i uwalnia znękane ciało. Jeszcze godzina, półtorej i zniknie niemal zupełnie. Będzie odzywał się tylko lekkim kłuciem w okolicach nerki albo dolnego odcinka kręgosłupa.
Przystaje i próbuje przyjąć pionową postawę. Czuje szarpiący skurcz pod żebrami i czym prędzej przygina się do poprzedniej pozycji.
Na podniebieniu przyczaja się gorzka suchość.
Podchodzi do kranu i nalewa sobie wody. Moczy usta, zwilża lekko język i krtań. Boi się pić zbyt łapczywie, by nie wywołać kolejnego ataku. Kiedyś już się tak zdarzyło. Nie ma pojęcia, czy picie wody miało na to jakiś wpływ, ale woli nie ryzykować…

– Nie możesz znaleźć kluczy? – usłyszała w jego głosie nutki, które ją zaniepokoiły. Jeszcze kilka pytań i zyskała pewność, że jej podejrzenia były prawdziwe.
A przecież nic tego nie zapowiadało. Znali się tak długo…
Pierwszy raz zarzucił jej zdradę, gdy poszli do restauracji na obiad. Orzekł, że kelner dziwnie na nią patrzy i zasugerował, że coś musi ich łączyć. Roześmiała się wtedy. Myślała, że żartuje i nie przejęła się jego słowami zupełnie. Tym bardziej, że po chwili próbował obrócić wszystko w żart. Przyjęła tę wersję bez zastrzeżeń.
Potem próbował łączyć ją z kolegą z pracy, innym razem – ze swoim dalekim kuzynem. Zaniepokoiła się dopiero, gdy wypłynęło imię jego przyjaciela z dzieciństwa.
Przeprosił ją jeszcze tego samego wieczora i wszystko wróciło do normy.
Kochali się przecież wciąż i miała nadzieję, że okres scen bezsensownej zazdrości minął bezpowrotnie. Że pozostanie tylko niemiłym wspomnieniem.

Snuje się z kąta w kąt i przypatruje rycinom wiszącym na ścianie w holu. Na jednej jest lewitujący święty Gabriel. Na innej – Matka Boska Patronka Wszystkich Potrzebujących. Przypomina sobie usłyszany gdzieś zabobon, jakoby powieszenie na ścianie obrazka z wyznawcą Mojżesza miało zapewnić domowi dostatek. Uśmiecha się. Robi jeszcze kilka kroków i spogląda na dziwne, nieistniejące kwiaty. Przystaje i czuje mikro-eksplozję bólu. Nie jest to ten niemal uniemożliwiający oddychanie chwyt. Raczej seria skurczów czy dźgnięć, podobnych do pulsowania serca. Mimowolnie zaciska ręce i ponawia swój znojny spacer…

– Albo – praca, albo – ja! – postawił ultimatum.
To wybuchło po dwóch latach. Była tak zdumiona potokiem żali wylewających się z niego, że – zaniemówiła. A choć nie wyobrażała sobie, by miała zamknąć się w czterech ścianach – nie potrafiła zareagować rozsądnie i… chyba popełniła jakiś błąd. A może po prostu nie umiała. Nigdy nie zetknęła się z czymś takim ani we własnym domu, ani – wśród krewnych.
Nie potrafiła odpierać jego bezsensownych ataków, irracjonalnych podejrzeń.
Najpierw próbowała walczyć, coś udowadniać, tłumaczyć. Potem – oklapła.
Cofnęła się i zamknęła w sobie. Nie zaprzeczała. Nie potwierdzała. Gdy zaczynał tokować, ubierała Małego i wychodzili z domu. Doganiał ich za pierwszym zakrętem i wędrował labiryntem uliczek, kilka kroków za nimi. Albo jeździł, niemal trącając jej zderzak. Nie uciekała od niego. Nie próbowała zgubić. Po prostu jechała w obrane miejsce i udawała, że go nie widzi.

Bicie dzwonów uświadamia jej, że jest za kwadrans szósta.
Bolesne spazmy ucichły ponad godzinę temu. Jeszcze się waha, ale wyczerpany organizm domaga się snu, więc cichutko stawia stopę na schodku. Przez wertikale wielkiego okna przedziera się słaby blask. Oranżowym pastelem kładzie się na stopniach i odbija od ścian.
Przechodząc obok regałów, muska kilka woluminów. Wchodzi w granatową przestrzeń i kieruje się do pokoju Małego. Śpi na brzuszku z szeroko rozłożonymi łapkami i wypiętą pupą. Podchodzi i dotyka miękkich włosków. Widzi drżenie policzka i unoszący się w nieświadomym uśmiechu kącik drobnych ust. Otula Małego kołderką i wycofuje się na zewnątrz. Podąża do sypialni. Staje w progu i przypatruje się profilowi wtłoczonemu w poduszkę. Nagie ramię obejmuje zwał kołdry. Mocne udo przywiera do materaca.
Wsuwa się w swoją niszę między kolanem a ścianą, układa się obok i stara się prawie nie oddychać. Próbuje delikatnie wysupłać rąbek kołdry. Czuje ruch za plecami i po chwili otacza ją ciepłe, silne ramię, a muskularny tors przylega do jej łopatek…

Nie. Nie bała się go. Nigdy jej nie wyzwał. Ani tym bardziej – nie uderzył. Nie musiał. Wystarczyło, że ubliżał jej podejrzeniami. Inwigilował i śledził. Snuł się za nią, gdy szła do sklepu. Tkwił pod pracą. Przeglądał jej telefon. Wydzwaniał co parę minut, a gdy wyłączała komórkę – przyjeżdżał.
Buntowała się. Kipiała w środku. Nie godziła się.
Prawie przestawali się do siebie odzywać. A potem to jego szaleństwo znikało – na parę tygodni, miesięcy. A kiedy myślała, że mają to może już za sobą – wracało.
Najczęściej – w sytuacjach intymnych, gdy spełniona i bezbronna – pragnęła tylko bezpieczeństwa i czułości.
I w końcu się stało. Przestała mu ufać. Zasklepiła się. Niby wciąż dogadywali się w wielu sprawach. Chcieli być rodziną, bo oboje bardzo kochali Małego.
Tego wieczora udało im się wreszcie porozmawiać normalnie. I wtedy jej obiecał. Obiecał, że pójdzie do specjalisty.
To była jego ostatnia szansa. Nie powiedziała mu. Nie groziła. Nie szantażowała.

– To koniec – słyszy.
Unosi głowę i półprzytomnie rozgląda się wokoło. Siada na łóżku. Chwilę kiwa się zdezorientowana, a potem podnosi się i idzie za nim.
Dostrzega stojącą u podnóża schodów torbę.
Przed oczyma tańczą fioletowe muszki. Chwyta poręcz…
Siedzi w fotelu z nogami przerzuconymi przez podłokietnik i macha bosą stopą. Nie pamięta, jak tu dotarła.
Przygląda mu się w milczeniu. Ma wrażenie, że na jego twarzy czai się oczekiwanie.
– Odchodzę – oświadcza i znowu zerka na nią z nadzieją.
Nie reaguje na to nieme ponaglenie. Pierwszy raz – nie reaguje.
Z całej siły wbija paznokcie w zaciśniętą dłoń. Ból zagłusza konwulsyjne dudnienia serca, odwraca uwagę od gwałtownych skurczów krtani. Z całych sił próbuje odgonić wizję cienkiego rzemienia zwieszającego się pętlą z wkręconego w sufit haka na choinkę.
Nie odpowiada.
Patrzy, jak on przyklęka, by zasznurować buty.
Pozwala, by wyciągnął z szafy jesionkę i włożył ją.
Liczy matowe guziki, które on zapina bez pośpiechu – dokładnie i metodycznie – jak zawsze.
Nie reaguje, gdy chwyta torbę i wychodzi, zamykając cicho drzwi.
Siedzi w fotelu i przygląda się rozbujanej bosej stopie.
Zza okna dobiega ją skrzypienie furtki.
Co ja powiem Małemu? – myśli.