– Bo z dziewczynami nigdy nie wie, oj nie wie się…
Ta piosenka prześladuje ją od wczoraj.
Kolebie się do wewnętrznej melodii. Dłonie mimowolnie wybijają rytm na kierownicy.
Dobrze, że szosa jest pusta. Może przemierzać ją spokojnie, zerkać na pobocza i delektować się krajobrazem.
Gracik pożera ołowianą wstęgę z apetytem pisklaka. Naprawdę tak to wygląda. Jakby wchłaniał kilometry dżdżownicy albo innego ptasiego przysmaku.
– Czy dobrze jest… czy może jest, może jest…
Dość. Mam dość.
Wygładziła kolejną wykrochmaloną, jeszcze gorącą od żelazka serwetkę i odłożyła na pokaźny stosik.
Popatrzyła na śmiesznie pomarszczoną skórę na palcach.
Taką skórę miała zawsze po kąpieli, gdy tata wynosił ją okutaną w ręcznik z łazienki, żeby nie pobrudziła stópek. Tak właśnie mówił: stópek.
Ile mogła mieć wtedy lat? Trzy? Cztery?
Zanosił ją do pokoju i sadzał na pachnącej macierzanką kołdrze.
Za nim podążała mama z drugim ręcznikiem i szczotką do włosów.
Dawał im po buziaku i wychodził…
Dni są coraz krótsze. Spogląda przez lewą szybę. Lubi taki kolor nieba. Szarawy, lekko matowy błękit. W połączeniu z dojrzałą zielenią sosen daje niesamowite światło. Spłowiałego turkusu. Zjeżdża na pobocze i włącza awaryjne. Wysiada z samochodu. Okrąża go i opiera się o drzwiczki. Unosi głowę. Spod przymrużonych rzęs obserwuje fragment nieba nad drzewami. Wygląda jak pasek kodu kreskowego, gęsty od cieńszych i grubszych pionowych linii. Rozchyla powieki i kreski zmieniają się w migające światłem sześciokąty.
Tuż obok przemyka samochód. Mija jej stopy o włos.
Uchyla się instynktownie przed asfaltowym rozbryzgiem. Niewiele to daje. Przygląda się strzępiastym plamkom wykwitającym na jasnych dżinsach.
Nawet ładny ten wzorek – uśmiecha się.
Kiedyś nazwałaby takiego kierowcę idiotą. A może nawet chwyciłaby kamień i rzuciła za oddalającym się. Nie po to, by zrobić mu krzywdę, ale żeby wyładować złość.
A potem patrzyłaby, jak granitowy pocisk turla się po nierównej nawierzchni, tracąc powoli impet. Może nawet podbiegłaby i kopnęła ten kamień.
Kiedyś…
Dziś po prostu się roześmiała. Przejechała ręką po błotnym nadruku, który rozmazał się w nieregularny szlaczek.
Deseń wydał się jej znajomy…
Mama miała taką sukienkę. Białą, z długimi bufiastymi rękawami bez mankietów. Czarny zygzaczek wyglądał na brzegach rękawów i rąbku spódnicy jak koronka.
Wsiada do samochodu i odjeżdża, rozchlapując wodę w żłobinach.
Nagle na mgnienie oka wychodzi słońce i rozbija kobaltowe jeziorka na setki przeźroczystych kamyków.
Zwalnia i przez opuszczoną szybę nasłuchuje chrzęstu kruszonego szkła, ale warkot silnika zagłusza wszystko.
Naciska gaz. Na karku czuje chłód powietrza. Ma wrażenie, że chłodny prąd z uchylonego szyberdachu łączy się z podmuchem z okna i przywiera do pleców.
Zwalnia. Skupia się.
Gdzieś tutaj powinien być zjazd…
Specjalnie wybrała jedną z tych mało uczęszczanych szos. Lubiła nie musieć się śpieszyć. Lubiła przyglądać się mijanym po drodze domom i kościołom. Powykrzywiać się do okropnych w krzyczącym pseudo-przepychu zajazdów i sztucznie wygenerowanych zieleńców przy parkingach. Powalały szpetotą. Przyprawiały o namacalną niemal udrękę. Jakby ktoś szarpał ciało tępym ząbkowanym ostrzem. Zwijana na noc trawa wołała o litość, a geometrycznie przycięte krzewy o pomstę do nieba. Patrzyła na koszmarki – huśtawki z opon, które brzydotą ustępowały tylko pretensjonalnym nazwom, wymalowanym równie szkaradną majuskułą albo uwspółcześnionym gotykiem.
Głowa podskakuje na wybojach. Miele przekleństwo.
Nie, żeby zaraz oczekiwała infrastrukturalnych cudów, ale te najgłębsze dziury można chyba od czasu do czasu potraktować paroma łopatami żwiru.
Dobrze, że gracik jest ciężki i ma szerokie opony. Napęd na cztery koła też robi swoje.
Jak będzie bardzo źle, mogę włączyć terenowy.
Nie lubi go. Gracik robi się wtedy powolny i drażliwy.
Niskie tony silnika kojarzą się ze wściekłym warkotem.
Uff! – rozpędem bierze kolejny wykrot i jednak przełącza na terenowy. Woli już stratować kawałek krzaczastego pobocza niż rozkraczyć się na tej dziurawej gliniance.
– No, mały… – głaska uspokajająco ciepły kokpit…
Kiedy go zobaczyła – nie wahała się ani chwili. Przejechała się wyludnionymi uliczkami i skrawkiem nieużytku. Prowadził się ciężko. Narowiście. Miał cholernie sztywne biegi i robił niespodzianki.
Wcześniej jeździła podobną bestią. Większą, ale równie kapryśną. Tamten potworek też słuchał tylko jej i świadomość, że nikt inny nie wytrzymywał za kierownicą dłużej niż godzinę, trochę złagodziła niespodziewaną stratę.
Ten był mniejszy. Ale też miał charakter. O tak!
Gracik prycha, jakby rozumiał.
Odnosi wrażenie, że warkot łagodnieje nieco, a prawie dwie tony żelastwa toczą się z większą gracją.
Śmieje się. Nawet jeśli to tylko jej wyobraźnia, miło myśleć, że przedmioty też mają dusze.
I co z tego, że podobne przekonanie nijak ma się do takiego choćby platońskiego Bytu, a większość religii uznałaby podobne stwierdzenie za herezję.
Póki coś nie jest w stu procentach udowodnione, nie mija się z prawdą. A w tym przypadku długo jeszcze takim pozostanie.
Nie wyrywa się nigdzie ze swoimi teoriami, ale czasami wydaje jej się nawet, że o wiele łatwiej okruchów empatii doczekać się od przedmiotu niż od człowieka.
Dwa razy próbowali go ukraść i porzucali po paru metrach. Mogła spokojnie zostawić kluczyki w stacyjce – nikt go nie ruszył. Szczególnie, gdy przypadkiem odkryła, jak odłączyć centralny układ.
To był kolejny raz, kiedy ciepło pomyślała o poprzednim właścicielu. Jak już wysapała się po ataku furii, że nie raczył jej o tym napomknąć i trzy godziny przesiedziała kiedyś w lesie, szukając przyczyny awarii.
Gracik nagle odmówił współpracy, a do cywilizacji miała z piętnaście kilometrów żołnierskim truchtem. I do zasięgu.
Podjazd jest fatalny.
Suną, warcząc w dwugłosie. On z wysiłku, ona – z irytacji.
Ale na dnie sfrustrowania czai się zadowolenie.
Taki podjazd daje gwarancję bezpieczeństwa. Nikt nie podjedzie bezszelestnie, by zarżnąć mieszkańców podczas snu. W ogóle – mało kto podjedzie. Szczególnie po tych deszczach.
Wspinają się. Siermiężnie, ale – uparcie.
Ma wrażenie, że gracik przysiadł, ugiął odnóża, rozpłaszczył się i szerokim zadem niemal szura po podłożu. Jak drapieżnik podchodzący ofiarę.
Skupia się na drodze i nie może pozbyć się wrażenia, że jego rura wydechowa wygina się jak ogon geparda odwracający uwagę naiwnej zdobyczy…
To chyba jedno z jej najcudowniejszych dziecięcych wspomnień. Maleńkie, senne ciałko, które położono jej na kolanach. Pokryte puchem, niemal białym i jeszcze bez plamek. Pomrukiwało cichutko, a przez przednie łapki przechodziły mimowolne, wywołane snem, ledwo dostrzegalne skurcze. Dotknęła trójkątnego łebka i wtedy spojrzały na nią wielkie, jasno-turkusowe oczyska, w których światło rozedrgało się złotymi spiralkami. Spomiędzy zębów wysunął się koniuszek śmiesznego szorstkiego języczka i wokół rozszedł się gorzkawy zapach trawionego mleka.
Po chwili ślepka zamknęły się powoli i mruczenie przeszło na wyższe obroty…
Pilot od bramy odmawia posłuszeństwa.
Co robię nie tak?
Nie chce jej się wysiadać i szarpać z ciężką bramą. Poprzednim razem właściciel pokazał, jak sforsować ogrodzenie ręcznie.
Wzdycha.
– No dobra… Jeśli nie zadziała zaklęcie wszech czasów… wa mać! – mamroce i desperacko nadusza przycisk….
Był czas, kiedy żadne zaklęcia nie działały.
Stała pod drzwiami własnego domu, który już nie był jej domem.
Wrócili z dwutygodniowych wakacji i nie mogli dostać się do środka.
Pogoda się zepsuła, zrobiło się zimno i deszczowo. A ona stała, trzymając w dłoni małą, coraz mocniej ściskającą ją rączkę i drugą próbowała włożyć klucz do zamka. Nie udawało się. Niczego jeszcze wtedy nie rozumiała, więc próbowała wciąż i wciąż. Pochylała się coraz niżej, ale do końca nie wyzwoliła ręki z uścisku małych palców.
Dopiero, gdy wsiedli do samochodu…
Domek jest niewielki. Drewniany.
Zza ogrodzenia prawie niewidoczny.
W ogóle – hacjenda ukryta pośród wiecznie zielonych świerków jawi jej się zagubioną w puszczy chatynką szeptuchy.
Tak naprawdę jest na to zbyt komfortowo wyposażona, ale z zewnątrz sprawia wrażenie zgrzebnej i surowej.
Zawiera bramę. Parkuje gracika na tyłach. Przygląda się krytycznie. Ok. Gotowy do wyjazdu w każdej chwili.
Jest zadowolona, bo namanewrowała się, żeby nie kombinować przy wyjeździe.
Otwiera bagażnik i stawia plecak na werandzie. Nie będzie przecież biegać z ciężarami naokoło.
Zachodzi od frontu. Otwiera drzwi. Owiewa ją zapach zaimpregnowanej brzozy…
Podczas swoich eskapad natknęła się kiedyś na niemal zagrzebaną w murszu chałupkę. Tuż nad ziemią pobłyskiwały maleńkie szybki okien, a żeby wejść do środka, trzeba było się pochylić.
Pokłonit’sa…
Jak to powiedziała wtedy Babka, pokazując wykręconym reumatyzmem palcem stareńką ikonę, otuloną zawojami złotawej materii.
Pokłoniła się więc i weszła.
Ostatecznie wkraczała w cudzą intymność i jeśli chciała skorzystać z gościny, musiała poddać się ustanowionym od wieków prawom.
Wtedy nie miała pojęcia, że ta drobniutka, złożona wyłącznie z zagięć skóry i zmarszczek kobieta jest szeptuchą. Że dzieli się z potrzebującymi nie tylko modlitwą i wiarą, ale także, a może – przede wszystkim – nadzieją…
Wszystko tu jest rude. Sufity. Podłogi. Ściany. Framugi i ościeża.
Tylko kamienny kominek ma barwę spłowiałego bławatka.
Podchodzi i wyciąga rękę. Wilgotną opuszką przejeżdża po powierzchni odłupków. Ciemnieją. Ich odcień staje się intensywniejszy. Przygląda się uważniej. Wypukłe ostrości zyskują kontury. Przechyla głowę pod różnymi kątami. Z nieregularnych płaszczyzn zerkają na nią maszkaronowate twarze.
Uśmiecha się.
Ponoć objawiające się wszędzie twarze są jednym z symptomów schizofrenii.
Dobrze, że przynajmniej w taki sposób nie jest obciążona genetycznie…
Podobny odcień kamieni spotkała, przekraczając zimną, rwącą tunguską rzekę.
Myślała, że Birkuzem nazywano ją ze względu na niespotykany odcień wody. Rzeczywiście, w zależności od pory dnia, mieniącej się gamą, od słonecznie nasyconej, przez matowiejącą w antyczną, bieli, aż po głęboko ciemną, wilgotną i lśniącą turkusowość.
Zajęło jej trochę czasu, nim domyśliła się, że ów efekt nie jest wyłącznie wytworem załamującego się na skałach światła, ale jedynym w swoim rodzaju mariażem wody, słońca i półszlachetnych kamieni, brukujących kręte koryto.
Odwraca się, robi parę kroków i otwiera tarasowe drzwi. Do środka wdziera się zimne powietrze.
Będzie wiało…
Tyle powiedziały jej wczorajsze cirrusy, rwące błękit nieba na strzępki.
Wychodzi na werandę i sięga po plecak.
Tuż za barierką pluska jezioro. Ten dźwięk przywodzi jej na myśl mongolskie szudragi. Pasuje do rtęciowej barwy wody.
Podobne odgłosy wydawała zapomniana studnia w lesie, do której jako dziecko wrzucała kamienie. Obijały się o wypaczone starością kręgi i wpadały z plaśnięciem w błoto. Studnia była płytka i woda zbierała się w niej tylko podczas obfitych opadów. Woniała mułem i nigdy nie nadawała się do picia. Do mycia także nie. Odór gnijącego osadu składającego się głównie z rozkładających się liści, żołędzi i olszynowych szyszek wabił widliszki. Ten zapach pobudzał apetyt komarów i stawały się wyjątkowo krwiożercze.
Odczuła to bardzo boleśnie na własnej skórze, gdy nieopatrznie zanurzyła ręce w nagrzanej słońcem brei z pogiętego wiadra.
Przygląda się dynamicznej, rozerwanej tu i ówdzie powierzchni.
Ma wrażenie, że tuż pod nią kłębią się nieznane siły, które tylko magia nieprzekraczalności tabu żywiołów powstrzymuje przed opanowaniem powietrznego świata.
Że pod tą przeźroczystą i wiotką, ale chronioną misternymi zaklęciami powłoką istnieją siły odpowiedzialne za zagadkę życia. Że wystarczy skonstruować aparat tak czuły, by rejestrował dźwiękowo-wizualny kod, a zewnętrze przestanie mieć jakiekolwiek sekrety…
Kilka kropli spada na twarz. Otrząsa się. Ułapia ramiączka plecaka i przy akompaniamencie łkających fal wraca do domku…
Fascynujące było przyglądanie się małym ludzikom o żółto-pergaminowych twarzach i kreseczkach bezrzęsych oczu. Byli piękni zniewalającą harmonią ciał i ruchów. Nieburzoną nigdy równowagą gestu i słowa.
Małe palce z zapamiętaniem szarpały struny, a drobne usteczka nadawały smak wypuszczanym dźwiękom.
To o takich istotach mówiono kiedyś, że są pięknej płci. Przynajmniej tak sobie wyobrażała.
Ich twarze były androgyniczne. Nie dlatego, że kobieta miała w sobie za dużo pierwiastka męskiego. Wręcz przeciwnie – to on z powodzeniem mógłby być brany za kobietę. Z podniesionymi kośćmi policzkowymi, płaskim noskiem i miękkim podbródkiem. Nie mówiąc już o delikatnych dłoniach i tłuszczyku na bioderkach i podbrzuszu.
Wtopiła się wtedy w alikwotową rzeczywistość. Przemykała między pasmami chropawych dźwięków, wzmacnianych jękami drumli…
Zastanawia się, jak mogą brzmieć uderzenia kuleczek rtęci.
Rozsmarowywany lit cichutko trzaska z metalicznym pogłosem. Płatki sodu plaskają, a druciki cyny wydają zupełnie płaski, jakby plastykowy dong i dopiero pod wpływem temperatury nabierają strzępiastej dźwięczności. Aluminium jest szorstkie i porowate i podobnie głucho i szaro gra, matowo.
Lubi śpiew brązu. Może to domieszka cyny dodaje stopowi z miedzią tego przyjemnego matu, a cynk mosiądzowi – rozedrgania.
Ale muzyka rtęci?
Średniowieczni astronomowie upatrywali w niej przejawów boskości. Elektrum. Żywe srebro.
Gdyby pochwycić i uwięzić energię pozwalającą kroplom rtęci dzielić się i łączyć bez ograniczeń, można by odkryć sekret nieśmiertelności. Cyklicznej powtarzalności i autoregeneracji. Tak uważali.
To dlatego kuracje z rtęci były takie pożądane.
I nieskuteczne. A raczej – załatwiały problem na amen.
Podchodzi do okien. Na jej prośbę właściciel otworzył okiennice wcześniej i przewietrzył przybytek.
Nad subtelną woń impregnatu wybija zapach brzozowego drewna. Zza okna nadpływa seledynowy aromat świerkowej żywicy i, błotnista nieco, woń wzburzonego wiatrem, jeziornego dna.
Idzie do samochodu po pościel. Woli swoją. Znaną i przesyconą chemią jej ciała. Nawleka własne poszwy na termoizolacyjny śpiwór i poduszkę. Zaścieła materac pledem.
Sprawdza czy jest prąd i Wi-fi.
Gdzie te czasy, gdy o własnym komputerze można było tylko pomarzyć?
Uśmiechnęła się.
Pierwszy raz zetknęła się z takim sprzętem, gdy dostała pracę w radiu. To była wakacyjna fucha, ale nauczyła się wtedy obrabiać dźwięk. Początkowo szło jej niesporo. Miejsca dla myszki brakowało nawet na podłodze. Do dzisiaj, zresztą, woli posługiwać się touchpadem.
Tamto doświadczenie przydało się jej w późniejszym życiu.
Roześmiała się, przypominając sobie uczucie paniki, które ogarnęło ją, gdy pierwszy raz zasiadła przed monitorem.
– Całkiem komfortowo jak na taką głuszę – uśmiecha się, płucząc ręce pod strumieniem ciepłej wody.
Wyjmuje laptop i podłącza do podładowania. Wychodzi na taras. Aura nie sprzyja siedzeniu na zewnątrz.
Szkoda. Deszcz i chłód jej nie przeszkadzają, ale wiatr jest coraz bardziej porywisty. Lodowaty, a przez to – wyjątkowo nieprzyjemny.
Przysiada na ławeczce. Ściany tworzą zaciszną niszę i przez chwilę jest nawet miło. Niestety, wiatr jest zmienny i po chwili szczególnie silny podmuch przepędza ją do domu.
Musiała zmienić otoczenie. Chociaż na jakiś czas.
To porządkowanie życia, segregowanie minionego dało się jej we znaki.
I nie chodziło wyłącznie o wysiłek fizyczny. Choć niesprawność na pewno pogłębiała frustrację. Wszystko przeciągało się do granic absurdu, nie pozwalając skończyć i ruszyć dalej.
Zaklęte w przedmiotach emocje emanowały nie zawsze radosną energią. Prędzej nostalgią i smętkiem. Czuła się jak dwudziestopierwszowieczny Aladyn wywołujący widma przeszłości z każdego branego w dłonie drobiazgu.
Najgorsze były powroty do tego nieprogramowego rozgardiaszu. Potykanie się na każdym kroku o zaprzeszłość.
Robi herbatę i sadowi się na szerokim parapecie ogromnego okna. Przyduszone światło nie przeszkadza w podziwianiu zaokiennej panoramy. Przez chwilę ulega złudzeniu, że międzyświat wchłonął szklaną granicę i pozwolił jej wkroczyć do swojego zacisza.
Gałęzie, szarpiące w atonicznym tańcu niebo, sprawiają wrażenie kadrów z niemego, przedwojennego dramatu, w którym pejzaż mentalny odgrywał rolę narratora i wprowadzał nienawykłego do obrazowej fikcji odbiorcę w nastrój mającej się zacząć opowieści.
Żałuje czasami, że te naiwne tricki można dziś spotkać wyłącznie w kiepskich horrorach. Widz jest aż nadto wyedukowany, by dał się nabrać na takie numery. Zresztą, woli akcję. Zbyt natrętne tło uważa za nudne. Wgapia się w pierwszy plan i w głębi musi naprawdę palić się i walić, by raczył to dostrzec.
Śmieje się cicho. Dosłownie – palić i walić…
Tak bardzo jesteśmy zrośnięci z obrazem, że nie pamiętamy, który był pierwszy…
Zazdrościła widzom Eisensteina, braci Lumiere. Tego przeżycia im zazdrościła. Dziewiczości, braku doświadczenia, gdy szli na swój pierwszy w życiu ruszający się obraz. Bo to było jednak przecież coś zupełnie innego niż iluzjon.
Przeczytała kiedyś, że Boy-Żeleński nie potrafił kontemplować kina. Nie odbierał obrazu filmowego percepcyjnie.
Dziś pewnie wykryto by u niego jakąś fizyczną wadę oka, którą zniwelowano by prostym zabiegiem, by mógł cieszyć się jednym z największych osiągnięć rozrywkowego biznesu.
Pokpiwała sobie czasami z takich stwierdzeń, ale doskonale zdawała sobie sprawę, że to właśnie przy pomocy obrazu najłatwiej manipulować odbiorcą. Zobaczyć znaczy – uwierzyć. Nie – usłyszeć, poczuć, a właśnie – zobaczyć.
Idiotyczne.
Mości się. Szuka najwygodniejszej pozycji. Parapet jest na tyle szeroki, że może usiąść po turecku. Opiera policzek o szybę. Jest chłodna i pachnie płynem do okien o zapachu fuksji. Wie, że to fuksja, bo to jeden z kwiatów powodujących bóle głowy. Prostuje się i patrzy na smugę pary.
Obserwuje łyskające kilka metrów dalej jezioro. Okalające je drzewa wyglądają jak wołający o zmiłowanie wierni. W ich wyciągnięte ku niebu, nagie, targane wiatrem konary, w pochylające się pnie wpisane są rozpacz i pokora.
Bardzo niemiły widok…
Czuje się jak podglądaczka dusz. Wyjątkowo paskudne zajęcie. Wyjątkowo obrzydliwe przeżycie.
Wścibstwo, nawet jeśli niezamierzone, napawa ją odrazą.
Nie godzi się. Nie godzi się, by ktokolwiek, nawet przypadkowo, bywał świadkiem podobnej słabości. Nieważne – człowieka czy innej istoty.
Podobnego wrażenia doznała, siedząc w zadaszeniu Świątyni Caturśringi. Skryta w cieniu, niewidoczna, ledwo zarejestrowała w potwornym upale nadejście szmacianego zawiniątka. Wturlało się na schody i przysiadło przy lewym skrzydle bocznych drzwi. Obok postawiło dwie miski. Jedną na datki, a drugą na wodę. A potem wykręciło sobie oba barki. Bezwładne nagle ręce zamajtały wzdłuż boków. Siedziała tuż za nim i bała się poruszyć. Nie chciała, by ją zauważył i domyślił się, że odkryła jego sekret.
Jest coś niezwykle krępującego we współuczestniczeniu w podobnych zdarzeniach. Nawet jeśli uczestniczy się biernie i niechcący. W pewnych sytuacjach powinno się być samemu. Żaden świadek, tym bardziej – mimowolny, nie jest w stanie pomóc w podźwignięciu czyjegoś zawstydzenia. Ma wrażenie, że dzieje się odwrotnie – świadek staje się dodatkowym brzemieniem.
Wychodzący ze świątyni wierni wrzucali do miski miedziaki.
W pewnej chwili gałganek pochylił się i zaczął chłeptać wodę z drugiego naczynia. I wtedy podszedł rosły mężczyzna i jednym ruchem stopy zmiótł obie miski. A potem kopniakami zrzucił ludzki tobołek ze schodów.
Trwało to tak krótko, że nie zdążyła zareagować. Zerwała się tylko. Chciała podbiec do sponiewieranego żebraka. I właśnie wtedy to zobaczyła. Upodlająco proszalne przygięcie ciała. Wzniesioną ku niebu twarz z wyrazem niedającej się opisać mieszaniny udręki i rozpaczy.
Zrezygnowała. Nie potrzebował jej. Była tam zbędna…
Sięga po poduszkę. Układa ją na kolanach. Na niej umieszcza laptopa.
Przygląda się czarnemu ekranowi i zastanawia, czy powinna go włączać.
Powinna. Musi przejrzeć wiadomości, odpowiedzieć na maile, porozmawiać…
Dzień jak co dzień…
Przepisuje zostawiony przez właściciela kod.
Już. Znowu jest dostępna dla całego świata.
Trochę szkoda. Nie miałaby nic przeciwko temu, by zniknąć choć na parę dni.
Wzdycha. Jak zna życie, Elwira narobiłaby takiego rabanu, że cała gra niewarta świeczki. A raczej – zamieszanie…
Poprawiła poduszkę. Zawsze lubiła siad krzyżowy.
A tę pozycje opatentowała, gdy była w ciąży i duży brzuch nie pozwalał jej normalnie funkcjonować.
Miała problemy z korzystaniem ze stołu i wtedy wpadła na pomysł z poduszką. Mogła kłaść na niej książki, zeszyty albo tacę i nie musiała się pochylać. Przywykła przez te dziewięć miesięcy…
Spojrzała w okno i dotknęła wygasłego monitora.
Pochyliła się nad jednym z dokumentów i wsiąkła.
Pieką ją oczy.
Trochę z niewyspania, ale bardziej chyba od ekranu komputera i farb.
Wspomnienie ostatniej sprawy powala ją rozległością.
To nigdy nie są błahe, jednoznaczne historyjki.
Jak bardzo takie stwierdzenie nie ocierałoby się o banał, pod każdą sygnaturą kryje się człowiek. Ze wszystkimi pragnieniami, radościami i dramatami…
Unosi ręce i muska powieki.
Zaraz zmyje tusz i przyłoży sobie kompres z herbaty.
Sięga do torebki i wyciąga termos. Nalewa odrobinę płynu. Zanurza wyjęte z podręcznej kosmetyczki jałowe gaziki i dmucha chwilę, by przestygły. Siada w fotelu. Odchyla głowę i przykłada zaimprowizowany okład…
Wcześniej używała do takich infekcji świetlika.
O zbawiennej mocy herbaty dowiedziała się, gdy okłady z niej zaleciła profesor operująca jej byłego męża. Uważała, że czarna herbata to jeden z najlepszych antyseptyków i chyba wiedziała, co mówi, bo pół życia spędziła w Indiach.
Mąż. Jej były mąż…
Nigdy nie zwracała się do niego po imieniu, choć było naprawdę piękne.
Mówiła: kochanie. Bo tak lubił.
Śmiał się, gdy inni również tak go nazywali.
Był tym kochaniem. Nie da się ukryć.
Uśmiechnęła się.
Niby zwykłe pieczenie oczu, a powiodło na takie manowce…
Musi się przewietrzyć.
Wkłada ciepłą bluzę z kapturem, kurtkę i buty.
Wychodzi na werandę. Wietrzysko wieje nieprzerwanie. Nie przeszkadza jej to zejść po wąskich schodkach do czegoś w rodzaju ogródka.
Trawa jest mokra. Po chwili czuje, że ziębną jej stopy, ale dziarsko maszeruje dalej. Robi rundkę dookoła domu. Wiatr rozpędza chmury i nagle staje się jasno jak we dnie.
Spogląda na księżyc i uśmiecha się.
Wygląda, jakby celowo przysłaniał swoje krągłości rdzawym woalem.
Nieco dalej widzi maleńki świetlny punkcik, ale nie umie powiedzieć, co to za gwiazda.
Nie rozumiała tego zamiłowania do błękitnych ścian pokrytych szlaczkiem ze złotych gwiazdek. Wydawało się jej pretensjonalne i brzydkie.
Dopóki nie zobaczyła tamtego nieba. Nieba nad Jerozolimą.
W ułamku sekundy pojęła tęsknotę Starej Pani, do której czasem zachodziła z rodzicami.
Pani miała bardzo czarne sztywne włosy w puklach, o których usłyszała, że są utrefione i nie zrozumiała. To słowo kojarzyło jej się fonetycznie z utrafionym, choć wtedy jeszcze nie miała pojęcia, że fonetycznie. Kojarzyło się więc, i uważała, że ani trochę fryzura Starej Pani nie jest utrafiona. Była okropna.
Tak jak te niebieskie ściany ze złotymi szlaczkami, trochę fiksującymi w prawo, bo ktoś nieumiejętnie prowadził wałek.
Lodowate powietrze mrozi palce. Zaciąga sznurek kaptura i próbuje ukryć dłonie w rękawach wystającej bluzy.
Krople deszczu nakłuwają policzki jak drobniutkie odłamki szkła z roztrzaskanej kamieniem szyby.
Wstępuje na drewniane schodki i wsłuchuje się w dudniący odgłos własnych kroków. Dociera do przeszklonego wejścia. Wchodzi w ciepłą jasność i zatrzaskuje drzwi.
Rozbłękitniony kominek wita ją przyjaznymi mrugnięciami…
Jedyną naprawdę piękną rzeczą w tamtym domu był piec. Kaflowy, równy z nią. Mniejszy niż piece, które znała. Rozsiadł się w rogu pokoju i czarował błękitno-perłowymi kaflami, o obrąbku tak delikatnym jak w cieniutkich porcelanowych filiżankach Olgi; kaflami, na których pod palcami rozkwitały niewidoczne kwiaty o karbowanych płatkach i drobniutkich zwiniętych listkach.
Ilekroć tam przychodzili, siadała przy nim, wodząc dłońmi po rozgrzanym wierzchu i wsłuchując się w gardłowy głos właścicielki. Stara Pani przepięknie mówiła po rosyjsku, ale nie umiała pozbyć się tej specyficznej maniery. Gdy wsłuchiwała się w wypowiadanie słowa, miała wrażenie, że Stara Pani rozciera je na skrawku ściernego papieru.
Miałaby ochotę podejść do kominka i poczuć tchnienie ciepła. Robi kilka kroków i zatrzymuje się. Nie ma pojęcia, czy uda jej się przemóc świeżo nabyty lęk przed ogniem.
Wie, że tak naprawdę to strach zrodzony z wyobrażeń. Ale taki jest ponoć najgorszy. Najtrudniejszy do przełamania.
Ładnie ułożony stos drewna kusi. Wystarczy jedna zapałka…
Koincydencja to takie zabawne słowo…
Dawno temu przeczytała, że ogień jest koincydencją różnych zjawisk i nie potrafiła opanować śmiechu. Szczególnie, gdy przypomniała sobie to twierdzenie, przyglądając się peruwiańskiemu szamanowi pocierającemu twardym patykiem miększy. Było mu to potrzebne do jakichś jemu tylko znanych obrzędów. A choć nie śmiała się wtedy głośno, nie mogła pozbyć się natrętnego wrażenia, że całe to widowisko przeznaczone było dla naiwniaków, którzy za gran egzotyki chętnie pozbyliby się części swoich funduszy. Że szumnie zachwalany leczniczy proces Ayahuasci służył temu samemu, a po wszystkim szaman wracał do swojego komfortowego em ileś i odpalał kompa z najnowszą gierką, by zresetować się po robocie.
Dopiero kilka lat później miała okazję obejrzeć wszystko od wewnątrz i to już nie było zabawne. Ani trochę.
To nie był najlepszy pomysł – myśli, wpatrując się w miedziane niteczki wijące się między szarawymi bryłkami.
Migotanie przytłacza zbyt wieloma wspomnieniami.
Oplatających ją ramion. Ust błądzących tuż przy nasadzie włosów. Czułego szeptu pieszczącego szyję. Ciała drżącego napływającym pożądaniem.
O najważniejszym po Młodym mężczyźnie w jej życiu.
Odwiedza go, kiedy tylko może.
Nie myśleć…
Kochali się kiedyś na pledzie rozłożonym przed podobnym kominkiem.
Uśmiechnęła się. Było im wyjątkowo niewygodnie na twardych deskach, które w dodatku potwornie skrzypiały.
Miała później wrażenie, że wszyscy wiedzieli, czemu spóźnili się na kolację i w każdym spojrzeniu dopatrywała się jakichś podtekstów. Dopóki nie uświadomiła sobie, że oboje byli dorośli i wolni. I mogli robić, co im się podobało.
A potem ją namalował. Pierwszy raz. Przed tym kominkiem, w asanie lwa, spowitą w tiul. Tylko usta miała przymknięte i błąkał się na nich subtelny uśmiech. Tiulik niewiele zasłaniał i na jej ciele można było dostrzec nikłe refleksy kominkowego blasku.
Odchodzi od ognia i znowu mości się na parapecie. Błękitnawe pasemka laptopowego ekranu mażą się po szybie. Dotyka jej policzkiem i wpatruje się w huczące fale. Właściwie tylko domyśla się, że jezioro huczy.
Zazwyczaj o tej porze roku większość wód jest skuta lodem. Tym razem aura nie bardzo dopisała i może podziwiać odcień wody w zimowej krasie. Jest inny niż ten wiosenny czy letni. Nabiera ciemnych, depresyjnych niemal barw, które oscylują między budyniowym różem a dymnym granatem.
Nie myśleć… – powtarza sobie, bo ta kolorystyka przywołuje wspomnienie cyklu płócien, który zainicjowała impresja sprzed kominka.
Długo nie mogła przetrawić, że ten obraz wraz z innymi jego pracami zawisł w jednym z muzeów. W myślach trochę sobie z tego pokpiwała, nazywając siebie ironicznie dobrem narodowym. Ale w gruncie rzeczy miała mieszane uczucia. Do tego stopnia mieszane, że nigdy nikomu o tym nie wspomniała.
Powinnam coś zjeść – próbuje nieudolnie zmienić temat.
Przypomnienie o kolacji budzi w niej niechęć. Spogląda na torbę. Ma w niej trochę suchego prowiantu. Szumnie mówiąc. I butelkę różanego wina. Tak na wszelki wypadek, gdyby nagle bardzo zapragnęła alkoholu. Ale jak zna siebie, trunek wróci z nią do domu.
Wzdycha ciężko i kolejny raz wstaje z parapetu.
Przeciąga do mikro-kuchenki sakwojaż i wypakowuje jedzenie.
Pierwszy raz piła wino z róży w urokliwej winiarni w Brukseli. Był to raczej bar z kilkoma stolikami, obsługiwany przez właściciela, który świetnie znał się na winach i był bardzo sympatyczny, choć jego francuszczyzna pozostawiała wiele do życzenia. Szczęśliwie, koleżanka, która ją tam zaciągnęła, mieszkała w Belgii od lat.
Spędziły w uroczym lokaliku kilka godzin, integrując się z tubylczymi amatorami lekkich trunków. Na szczęście nie byli tak do końca miejscowi i nie musiała milczeć i czyhać na znajomo brzmiące flamandzkie słowa.
Do knajpki już nie wróciły, ale zabrała ze sobą miłe wrażenie i kilka butelek różanego specjału. Z tej wyprawy pozostał jej nawyk odwiedzania niewielkiego sklepiku z alkoholami przy każdym pobycie w tym mieście.
Gasi prawie wszystkie światła i sadowi się przy wielkim oknie. Zostawia tylko maleńką lampkę, by widzieć klawiaturę.
Powinna choć zajrzeć na maila, ale bardzo jej się nie chce. Ignoruje dwucyfrową liczbę na kopertce i wygasza ekran.
Wiatr za oknem nasila się. Słyszy jęk ścian.
Jakby dom budził się do życia. Naprężone deski grają. Napór mroźnego powietrza z zewnątrz i ciepłego w środku wprawia konstrukcję w niemal niewyczuwalne wibracje. Kładzie dłoń na przyokiennej ścianie i pozwala przeniknąć się drżeniu.
Jakiś czas temu była na koncercie organowym w pasawskiej katedrze. Moc instrumentu rozrywała neuryty. Brakowało jej tchu, gdy od stóp wspartych na wibrującej podłodze dźwięki wędrowały wyżej i wyżej.
Pieściły uda i pośladki, ślizgając się łagodnie wzdłuż bioder, by spłynąć w końce ułożonych na kolanach dłoni. Nasycone burgundowym tonem powietrze wprawiało w drgania policzki, muskało usta, przenosząc się na zaciśnięte mimowolnie zęby, które podzwaniały w histerycznych konwulsjach.
Ramiona oplatała ostra siatka, która zsuwała się, ściągając oreole. Napinała brzuch i wędrowała ku kolanom, by połączyć się z mrowieniem w koniuszkach palców.
Od czasu do czasu któraś deska jęknie nieco głośniej. Powoli siła wiatru wprawia domek w coraz bardziej wyczuwalny dygot. Ściany trzeszczą, a z zewnątrz dochodzi nasilający się szmer, który przypomina przesypywanie suchego piasku w przetaku.
Przymyka oczy i poddaje się rytmowi wichury. Przed oczyma wciąż ma bujające się ociężale konary świerków. Nie ma w nich już nic z wcześniejszej pokory. Stają się dumne i groźnie piękne. Ma wrażenie, że ich szum jest tyle złowieszczy, co ostrzegawczy.
W tę kakofonię wdzierają się kaskady jeziornego chlupotu. Synkopowe przesunięcia jasnych dźwięków w połączeniu z niskimi tonami drewna wygrywają upiorną nieco symfonię.
Podobnie dudniły naprężone wanty, gdy popłynęli w rejs i złapał ich sztorm. Kazano im siedzieć w kajutach, przypiętym do koi. Miała wrażenie, że żołądek przewróci się jej na drugą stronę, ale nie to uczucie było najgorsze. Najbardziej nie mogła znieść przymusowego bezruchu i duchoty coraz bardziej ciaśniejącego pomieszczenia. Dostała jednego z najgorszych ataków klaustrofobii w życiu. Wydało jej się nagle, że ściany zsuwają się i pochylają ku sobie. Bulaje wybrzuszały się i straszyły surrealistycznym grymasem powyginanych soczewek. Sufit obniżał się, jakby chciał ją zmiażdżyć.
Odpięła się i resztką sił dopełzła na pokład. Było jej wszystko jedno. Wolała już wypaść za burtę niż zostać zmiażdżona.
Długo później dotykała blizny po szwie, bo po uderzeniu w skroń straciła przytomność i ocknęła się dopiero w szpitalu.
Nie wie, ile czasu to trwa. Zasłuchana w infernalny koncert, kolebie się nieznacznie, wpatrując się w niecodzienne widowisko.
Pierwsze uspokajają się świerki. Zwalniają, a potężne konary tracą rozmach, by wreszcie znieruchomieć zupełnie.
W ślad za nimi łagodnieje jezioro, kiełznając roztańczone fale. Postrzępione grzywy stają się coraz mniej zaborcze, aż w końcu wyglądają jak plandeka rozłożona na falującej wodzie.
Jedynie dom wciąż jeszcze mruczy i trzeszczy, jakby raz rozhulany nie miał najmniejszego zamiaru powrócić do pierwotnego ukojenia i wyciszyć się.
Podobne doznanie sparaliżowało ją kiedyś na nepalskim zboczu. Rozrzedzone powietrze mąciło umysł, doprowadzając ją do irracjonalnego stuporu. Wykwitało nieznanymi barwami, które tężały w bryłki ciszy. Trwało to zaledwie kilka sekund, ale dla niej czas liczył się wtedy inaczej. Nieskończenie długimi haustami łapanego bezładnie powietrza i wywołującymi ból oczu świetlnymi rozbłyskami. Nagle wydało jej się, że zostanie tam na zawsze, bo żadna siła nie zdoła ruszyć jej z miejsca. Napad paniki skończył się tak samo nagle, jak się rozpoczął i miała wrażenie, że nikt nawet go nie zauważył.
Włącza laptopa i sięga po słuchawki. Lubi od czasu do czasu odciąć się od świata w taki sposób – nie słyszeć. Odnajduje ścieżkę dźwiękową Kamerdynera i zanurza się w muzykę Komasy. Dostała nagranie od znajomego, średnio oficjalnie, jeszcze przed premierą filmu i natychmiast zatonęła w postmahlerowskiej wizji końca świata.
Kolejny raz wsłuchuje się w emocjonalne mikroeksplozje i kiedy przymyka oczy, każdej instrumentalnej sekwencji towarzyszy kadr filmu.
Chyba nie powinna się tak zapadać, ale nie potrafi wyzwolić się spod uroku dźwięków.
Podobnie działały na nią zawsze filmowe impresje Morricone.
Choćby ta z The Thing, upiorna, przyprawiająca o ciarki, niezależnie od toczącej się na ekranie akcji.
Bezlitosna w swoim wyrafinowaniu, przyprawiająca o wewnętrzne rozdygotanie pod stężałą powłoką.
Albo w takim Magic and Ecstasy, gdzie dźwięki układały się w anatomiczną całość, stając się odrębnym, pulsującym własnym życiem organizmem.
Muzyka dawno przebrzmiała, a jej nadal nie chce się otwierać oczu. Czuje smagnięcia wiatru na szybie, o którą opiera skroń. Wciąż przebywa w iluzorycznej krainie muzyki. Tam wszystko wydaje się być prostsze. Na zewnątrz eksponowanie uczuć jest niedopuszczalne. To znaczy, istnieje trend do całkowitego wybebeszania się, duchowej defekacji, co zauważa, bo nie dostrzec by się tego nie dało, ale…
No właśnie. Nie wydaje jej się, by to rozdrapywanie siebie o pozorach autentyczności miało inny cel poza zwróceniem uwagi jak największej liczby osób. Nawet za cenę odarcia się ze wszystkiego, nie pozostawienia sobie nawet milimetra niewystawionego na sprzedaż.
Utkwiły jej w pamięci wypowiedziane kiedyś przez jednego z wykładowców słowa, że najgorzej jest nie mieć się z czego wyzwalać, a brak matki prostytutki i ojca kata w pewnych okolicznościach stanowić może tragedię większą, niż w takiej patologii uczestniczenie.
Było to bardzo cyniczne i bardzo brutalne z jego strony, ale niedużo później przekonała się, że miał rację.
Nie rozumiała, skąd w niektórych brał się ten pęd ku dobrowolnemu, pozbawionemu sensu cierpieniu, zamiast radości, że zostało im ono oszczędzone.
Chyba z braku realnej udręki właśnie.
Wzdycha i zdejmuje słuchawki. Wstaje. Przeciąga się, bo nieco zdrętwiały jej pośladki i zastał się kręgosłup. Po muzycznym seansie czuje się nieco rozmiękczona. Postanawia wziąć prysznic. To zawsze działa pobudzająco. Kręci się chwilę po pokoju. Rozkłada pościel i przygotowuje jasną piżamę w śmieszne, turkusowe słoniki. I co z tego, że ma infantylny wzorek. Jest ciepła i miła w dotyku, bo uszyła ją sobie z flanelki. Nie lubi fasonu kupnych piżam. Bluzki mają zbyt płytki dekolt i ma w nich problem z oddychaniem. A skoro i tak musi je sobie przerabiać, woli zrobić wszystko sama.
W czasach, które nazywała czarną dziurą, imała się różnych zajęć. To wtedy zaczęła szyć zabawne ubranka dla dzieci, bo stara maszyna była jednym z pierwszych sprzętów, jakie udało się im odzyskać. Pochylając się nad nią, dziękowała Tante Hedwig, że nauczyła ją podstaw kroju i szycia, choć broniła się przed tymi lekcjami z zapałem godnym jej cholerycznego temparamenciku. I nie chodziło o to, że nie chciała się nauczyć. Uwielbiała patrzeć na cudeńka, które wychodziły spod maszyny. Po prostu nie lubiła nerwowej ciotki, która była perfekcjonistką i wymagała pedantycznej dokładności.
Uśmiechnęła się na wspomnienie pewnej kwiecistej spódniczki, którą pruła dotąd, póki Tante Hedwig nie zadowoliła równość ściegu.
Łazienka jest niewielka. Znajduje się w niej umywalka i kabina prysznicowa, obok której umocowano kaloryfer w kształcie wieszaka na ręczniki. Całość, wyłożona standardowymi kafelkami z deseniem szarego marmuru, sprawia wrażenie schludności. Jedynym przesadzonym elementem wydaje się być szerokie, umieszczone naprzeciw prysznica lustro w złoconej ramie.
Od podłogi wionie przyjemnym ciepełkiem. Mimo to nie decyduje się na zejście z ręcznika. Aspekt higieniczny przeważa.
Najpiękniejszą łazienką, z jakiej korzystała, była chyba ta w jednym z apartamentów paryskiego hotelu. Nie było w niej ani jednego zbędnego elementu. A choć nie przepadała za zestawieniem biel – granat, musiała przyznać, że do tamtej kubatury pasowało idealnie.
Dopiero później dowiedziała się, że projekt tej łazienki nagrodzono w jakimś wyjątkowo prestiżowym konkursie, co przywiodło ją do refleksji, że uniwersalizm piękna tkwi nie tylko w harmonii, ale także w prostocie.
Zrzuca ubranie i staje przed wysokim lustrem.
Ma wrażenie, że nieco przytyła.
Przygląda się sobie uważniej.
Na dekolcie dostrzega linię kościanych paciorków. Obojczyki odznaczają się pod cienką skórą.
Szczupłe ramiona wydają się jej mniej kościste. Krzyżuje ręce i wodzi po napiętych przedramionach.
Obejmuje piersi i chwilę waży je w dłoniach.
Przygląda się żebrom i wydaje jej się, że są mniej wystające niż wcześniej, a biodra może nawet lekko się zaokrągliły.
Obraca się i krytycznym wzrokiem mierzy pośladki. Nie dostrzega żadnych znaczących zmian, więc wzrusza ramionami i podąża pod prysznic.
Tak czy inaczej, od jakiegoś czasu Elwira nie mówi jej już, że wygląda jak śmierć na chorągwi.
To chyba coś znaczy…
Nigdy przesadnie nie zajmowała się własnym wyglądem.
Dziwnie też reagowała na komplementy. Nie – zewnętrznie. Kiedy słyszała coś miłego na swój temat, uśmiechała się i dziękowała zdawkowo, zmieniając temat.
Ale wewnątrz odczuwała coś na kształt niepokoju. Bo, pomijając pewien rodzaj zawstydzenia, wbrew pozorom, miłe słowa sprawiały jej przyjemność. Specyficzną, nieznaną przyjemność z czegoś, co w najmniejszym stopniu nie było jej zasługą. A to kazało jej zastanawiać się, czy nie staje się próżna.
Długo nie miała pojęcia, skąd rodziły się w niej podobne dylematy, bo najbliżsi – dziadek, tata, brat – doceniali ją przecież.
Dużo później zdała sobie sprawę, że dla nich była przede wszystkim dzieckiem, człowiekiem, a dopiero potem dziewczynką czy – kobietą.
Woda chłodzi przyjemnie. Prysznicowa słuchawka ma funkcję hydromasażu, ustawia więc siłę strumienia na średni zakres i pozwala drobnym strużkom płynąć swobodnie po ciele. Czuje, jak stężałe mięśnie karku rozluźniają się i towarzyszący napięciu ból ustępuje.
Rozprowadza ulubioną emulsję po ciele. Pozycji anty-jaskółki przy mydleniu stóp mógłby jej pozazdrościć niejeden akrobata.
Nie znosi klapków, ale lepsze już to niż jakaś grzybowa niespodzianka.
Zaciska więc zęby i skupia się na tym, by nie fiknąć, bo utrzymanie równowagi w mokrym klapku nie jest najprostszą sprawą.
Kąpiel zawsze kojarzyła się jej z zawłaszczaniem przestrzeni. Była jednym z najbardziej skutecznych sposobów na zaznaczanie terenu. Naznaczanie własnym zapachem trąciło atawizmem w najczystszej postaci, ale dawało poczucie bezpieczeństwa.
Dużo podróżowała i może to sprawiało, że niechętnie pozbywała się namiastki zapachowej swojskości.
Kilka dni temu rozentuzjazmowana farmaceutka zaproponowała jej nowy, działający ponoć cuda, specyfik do kąpieli. Nie chciała jej robić przykrości i nabyła zachwalane cudo.
Rzeczywiście dawało zapowiadany efekt, ale, że niekoniecznie chciała pachnieć malinowymi delicjami, oddała go koleżance.
Po kąpieli ogranicza się do naprawdę niezbędnych zabiegów pielęgnacyjnych. Otula się prześcieradłem i wraca do pokoju. Włącza przygotowaną wcześniej latarenkę z czujnikiem ruchu. Nie przeszkadza jej zasypianie przy świetle. Ma swój ulubiony rodzaj blasku, który po jakimś czasie nuży oczy i zmusza powieki do opadnięcia. W domu w pierwszych chwilach snu często słyszy jeszcze bicie dużego zegara i podczas liczenia uderzeń traci kontakt z rzeczywistością.
Zerka na leżącą na poduszce lekturę i wtłacza się w dziecinną piżamkę w słoniki.
Roześmiała się. Na wspomnienie miny tego swojego wybranka serca.
Nie przepadał za jej flanelkami. Mówił żartobliwie, że wygląda w nich jak dziewczynka.
Śmiała się z niego, ale, wiedząc, że interesują go kobiety, nie – dzieci, ustrajała się w coś bardziej wyrafinowanego. Nie robiła tego z przymusu. Sama też lubiła czuć na skórze ciepłe muśnięcia wiotkiego jedwabiu czy chłód połyskliwej satyny.
Wchodzi do łóżka. Opatula się kołdrą i sięga po książkę. Lubi takie wyciszenie przed snem. Zatapia się w na chybił trafił znalezionym fragmencie wielekroć czytanych Stu latach samotności. Prócz baśniowości, urzeka ją specyficzna, zrytmizowana narracja i motyw niepamięci. A także subtelnie żartobliwy dystans Marqueza do zawieszonych w czasoprzestrzeni zdarzeń.
Po jakimś czasie litery zaczynają się rozmazywać. Czuje ciężar książki i powoli osuwającą się rękę. Wie, że za chwilę zaśnie i na moment przed zaśnięciem jej ciało przeszywa dreszcz.
Śni ten sam, powtarzający się od wielu miesięcy sen. Sen różniący się kilkoma niewiele znaczącymi niuansami.
Zawsze istniały rzeczy, bez których nie potrafiłaby żyć. Mogłaby wymieniać bez końca, ale książki niewątpliwie plasowały się w czołówce.
Zastanawiała się, ile w tym było jej własnego chciejstwa, a ile brzemienia genów.
Była skłonna gro zasług przypisać jednak przodkom. Jej udział był w tym wszystkim w gruncie rzeczy niewielki. Do chwili narodzin nie miała przecież na nic wpływu, a i po nich długo błąkała się po ścieżkach nieświadomości.
Czasami żałowała, że proces świadomego uczestniczenia w życiu zaczynał się tak późno.
Wędrują polną drogą. Nie czuje się najlżejszego powiewu. Panuje ogromny upał i od tego gorąca droga jest zupełnie biała. Trzymają się za ręce, a ich unoszące się stopy nie wzbijają nawet najmarniejszego pyłku. To wydaje się jej nienaturalne, ale jeszcze nie zdaje sobie sprawy, że śni. Ściska mocniej jego rękę i maszerują ku majaczącym w dali zabudowaniom.
Potem, zupełnie nagle zapadają ciemności, a oni wchodzą do jego domu. Mijają hall i kierują się do tonącej w półmroku sypialni.
– Jestem zmęczony – słyszy i patrzy, jak on opada na łóżko.
Ona siada obok i przygląda się jego twarzy, na której pojawia się coraz więcej zmarszczek.
Zostań ze mną – chce go poprosić, lecz słowa więzną jej w gardle.
Próbuje chwycić go za rękę, ale zanim unosi swoją, jego postać blednie i wsiąka w półmrok…
Na początku zawsze się po takim śnie przebudzała. Właściwie tylko po to, by za chwilę znowu zapaść w dziwaczny letarg i śnić wszystko od początku. Albo leżeć z otwartymi oczyma, z których nie chciały płynąć łzy i czuć suchy, piaskowy ciężar w klatce piersiowej. Zaczynała sobie wyobrażać, że cieniutka smużka tego ziarnistego ciężaru sączy się przez mały otworek pod mostkiem. To przynosiło jej ulgę. Koiło.
Po takich seansach rozpaczy wyglądała jak zombi i tak się czuła. Nie miała siły wstawać, myć się, jeść. Gdyby nie Elwira, pewnie którejś nocy zapadłaby w sen tak głęboki, że już by się z niego nie przebudziła. Nie czuła, że żyje. I wcale nie chciała tego czuć. Chciała, by zostawiono ją w spokoju. Gdy wypełzała w końcu w rzeczywistość, marzyła tylko o tym, by znów pogrążyć się w swoim bezwładzie.
Budzi się późno. Za oknem niemrawo kołyszą się wierzchołki świerków. Po wczorajszym wietrze nie ma śladu. Po niebie suną ciężkie, czarne chmury.
Uśmiecha się. Wie, co zwiastuje taki ołowiany odcień chmur. Przeciąga się i wysuwa spod kołdry stopę. Temperatura jest przyzwoita, więc wstaje i nieśpiesznie wędruje pod prysznic. Poranna toaleta nie zabiera jej dużo czasu. Wskakuje w ulubione dżinsy i przywdziewa powyciągany modnie blezerek. Cieszy się, że nie musi występować w wielkiej gali. Ma jej dość na co dzień. To dlatego tkwi dziś na tym ustroniu, zamiast przygotowywać się do jakiejś wytwornej imprezy w lokalu kategorii lux.
Jej fascynacja śniegiem sięgała chyba czasów prenatalnych, gdy wraz z mamą przemierzała przysypane uliczki, bo w ich Miasteczku marzec był wtedy uważany za środek zimy. A może i dalej, jeśli dawać wiarę teorii o starej duszy.
Później, już samodzielnie, mogła godzinami wędrować z tatą albo bratem po zamarzniętych jeziorach, zapadać się po pachy w biały puch. Niewiele rzeczy dawało jej tyle szczęścia co drążenie tuneli i budowanie lodowych fortec.
Jedyne ustępstwo, jakie czyni na rzecz elegancji to bielizna. Nic nie poradzi na to, że nawet pod najbardziej wyświechtanym wdziankiem lubi mieć coś niebanalnego. Tym razem jest to piękny, koronkowo-satynowy komplecik w cieszącym oczy błękicie z fiołkowymi refleksami.
Żeby pasował do dżinsów – śmieje się sama z siebie.
Ale tylko trochę, bo naprawdę odpowiednio dobrane części garderoby sprawiają jej dużo frajdy. Również te niewidoczne.
Nie umiała powiedzieć, skąd brało się to jej upodobanie. Nie miała się go od kogo nauczyć, bo z wychowującymi ją mężczyznami mogła rozmawiać o wielu rzeczach, ale na pewno nie o frywolnej bieliźnie.
Ciotki były damami starej daty i wszystko, co znajdowało się pod suknią określały krótko mianem niewymownych, a ona była na tyle taktowna, by nie chwalić się, że wie, iż termin ten odnosił się do jednej, bardzo konkretnej sztuki bielizny.
Dopiero po latach doceniła takt własnego ojca, który w pewnym momencie przestał dociekać, na co pożytkowała swoje kieszonkowe.
Pora na śniadanie.
Przechodzi do kuchenki i krząta się przy naparzaniu herbaty.
Nim ją wypije, musi coś zjeść. Jeśli tego nie zrobi, po pierwszym łyku mocnego płynu zaczną jej się trząść ręce, a potem – kręcić w głowie.
Jej wzrok pada na wczorajsze kajzerki, których celowo nie zawijała, by nie z g u m i a ł y. Nie ma niczego gorszego niż zgumiałe pieczywo. Uśmiecha się. Zgumiałe pieczywo wymyślił Młody, gdy był jeszcze zupełnie mały.
Przyjęło się.
Tak jak kakao z buziaczkiem, które przygotowywała mu każdego ranka, kiedy nie miał jeszcze tej paskudnej alergii na laktozę.
Prawdziwe kakao, przyrządzane na migdałowym mleku i ozdobione solidnym kleksem ubijanej codziennie śmietanki. Posypane wiórkami gorzkiej czekolady.
Młody, zupełnie jak ona, był amatorem wyłącznie gorzkiej czekolady. Wyjątek stanowiła ta do picia. Serwowała mu ją po niedzielnym obiedzie z waniliowymi lodami i szczyptą utartej wanilii.
Skubie kajzerkę i popija kilkoma łyczkami wody. Dziś jest dzielna – zjada prawie pół bułki.
Śmieje się i cieszy, że nie ma z nią Elwiry. Elwira wmusiłaby w nią co najmniej dwie takie i to nie bez dodatków.
Elwira to cudowna przyjaciółka, ale jej instynkt opiekuńczy bywa czasami deprymujący. Ale może los się do nich obu uśmiechnie i któryś z synów da Elwirze wnuka. Choć ta nie jest jeszcze w babciowym wieku.
Nigdy nie przepadała za pszennym pieczywem. Najpiękniej pachniał jej zawsze chleb. Ten Miasteczkowy, wypiekany w miejscowych piekarniach.
Podczas wszystkich eskapad najbardziej dawał się jej we znaki właśnie brak chleba. Po jakimś czasie obce pieczywo rosło jej w ustach i nie potrafiła przełknąć nawet kęsa.
Może w taki sposób objawiała się jej tęsknota za bliskimi.
Sprząta po sobie i z filiżanką siada na ulubionym od wczoraj parapecie. Delektuje się pierwszym łykiem herbaty. On zawsze sprawia jej najwięcej przyjemności. Dlatego tak nie lubi, gdy ktoś zakłóca jej ten moment telefonem albo zagadywaniem. Najbliżsi z tonu głosu rozpoznają, czy jest już po herbacie. Właściwie – przed herbatą zawsze jest u niej po herbacie.
Popija ją z przyjemnością i zerka przez okno. Jezioro uspokoiło się już niemal całkowicie. Na tle dziennego nieba dostrzega smukłe drzewko.
W krwistoczerwonych koralach bezlistnej jarzębiny jest coś wyuzdanego. Rozmazują się po horyzoncie jak tłusta pomadka na ustach wiekowej kokoty.
Widziała takie w jednej z dzielnic Paryża. Tak stare, że makijaż zdawał się usypywać im drogę. Marmurowymi maskami nie potrafiły nabrać nawet nocy.
Mężczyzna w luksusowym samochodzie przejechał obok i przez chwilę jego młoda twarz znalazła się idealnie naprzeciwko jej twarzy. Jak w krzywym zwierciadle.
Kiwnął na jedną ze spacerujących. Podeszła, profesjonalnie kołysząc biodrami i konfidencjonalnie nachyliła do przytwartego okna. Chwilę później trzasnęły drzwiczki i limuzyna odjechała statecznie. Zatrzymała się kilka metrów dalej.
Zza swojej szyby obserwowała unoszącą się i opadającą w charakterystycznym ruchu głowę w natapirowanej rudej peruce.
Nim zdążyła zgadnąć, jaka perwersja zmusiła młodego przystojnego mężczyznę do płatnej miłości z kobietą w wieku jego babki, światła stopu błysnęły czerwienią i samochód poturlał się dalej, zostawiając za sobą smrodliwą smugę katalizatora i malującą usta specjalistkę.
Otrząsa się ze wspomnień i z żalem zerka na dno filiżanki. Ma ochotę na spacer, ale w głowie pojawia się obrazek kopertki z trzycyfrową zawartością. Wzdycha. Pozwoliła sobie wczoraj na nieco luzu, więc musi to nadrobić. Odstawia filiżankę i sięga po laptop.
Kiedy unosi oczy nad monitor, niebo jest szare. Wstaje i robi kilka kroków na zdrętwiałych nogach. Odkłada sprzęt i unosi ręce. Na żadne spacery nie ma już szans, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by choć na chwilę wyszła na taras. Ubiera się szybko i wkracza w wilgotny zmrok.
Unoszący się wokół zapach przeniósł ją nagle w rejony błotnych mchów i porostów. Długo przywykała do lekko pleśniowego powietrza, nie zwierzając się nikomu z fizycznych dolegliwości. W końcu uodporniła się na naturalny smrodek chilijskiej tundry, jedynie od czasu do czasu miewając bóle w skroniach albo zawroty głowy.
Nigdy jakoś nie nauczyła się absorbować swoimi problemami innych i przeważnie świetnie radziła sobie sama.
Wokół panuje cisza przerywana od czasu do czasu niegłośnym pluśnięciem. Maszeruje po zimnej trawie. Dochodzi do jarzębiny i unosi rękę. Muska zebrane w baldachy owoce. Są nieprzyjemnie twarde i zmarszczone nadrannym mrozem. Dziwi się, że nie skusiły żadnego skrzydlatego stworka. Rozgląda się. Nieco dalej dostrzega kilka wiotkich osik. Ich cherlawość sugeruje, że zasiały się samowolnie i najpóźniej wiosną zostaną wyrwane i wyrzucone do lasu. Szkoda. Chociaż osika to symbol podłości, ma sentyment do jej srebrnikowych listków.
Robi jeszcze kilka kroków i dociera do pierwszego świerku. Wyciąga rękę. Jego kora jest chłodna i lepka. Głaska ją pod włos.
Szorstkość świerkowego pnia przywiodła ją do skojarzenia z męskim zarostem. Nieco banalnego skojarzenia może, ale miłego.
Z wychudłym z przemęczenia, wytęsknionym po służbowych wojażach tatą, albo zarośniętymi policzkami wracającego z trasy brata.
I jeszcze z tą bardzo bliską, poszarzałą od nieprzespanej nocy twarzą.
Tyle razy pochylał się nad nią i ciągnął nad ranem do pracowni, by pokazać nad czym pracował. Obejmował ją, przytulał policzek do jej twarzy i stali tak, przyglądając się temu, co stworzył.
Wędruje od drzewa do drzewa i nagle uświadamia sobie, że chciałaby znowu kogoś pokochać. Nawet bez wzajemności. Nie czuje się w pełni kobietą, taka… wyprana z uczuć.
Nie to, że nie podobają się jej mężczyźni. Dostrzega ich walory. Nie tylko te zewnętrzne. Ale co ma robić, gdy po jakimś czasie czar pryska i każdy zaczyna się jej wydawać bezbarwny i nijaki. Przecież nie hoduje w sobie tego przekonania na siłę. Stara się być otwarta. Nie uprzedzać się.
To chyba kwestia ciągłego porównywania.
Nie robi tego specjalnie. Po prostu nagle wydarza się coś, co ją zraża. A wtedy – odpuszcza.
Może za szybko odpuszczam…
Wdycha ziemisty aromat, wydeptując w podmarzniętej trawie labirynt krzyżujących się szarf. Stara się stąpać ostrożnie, bo kruche łodyżki łamią się pod jej ciężarem. Jest bardzo cicho i słyszy charakterystyczny chrzęst pękających źdźbeł.
Postanawia wracać.
Zatrzymała się na chwilę przy barierce i spojrzała na pluszczące niżej jezioro. Poczuła się nagle jak na metalowym tarasie wybudowanym nad Wielką Dziurą. Nawet plusk fal przypominał nieco odrywające się od urąbanych ścian skaliste odłomy. Uśmiechnęła się, wspominając perypetie związane z tamtą wędrówką. Przytłaczający upał i trudności z dostaniem się do głównych atrakcji.
Najbardziej pozostał jej w pamięci kolor wody, choć nikt nie był w stanie wytłumaczyć, co go tworzyło.
I smutek.
Bo choć niby wiedziała od początku, i tak czuła się lekko rozczarowana, że zanurzenie rąk w ciekłym turkusie było niemożliwe.
W domku jest ciepło i przytulnie. Rozbiera się i przysiada na łóżku.
Gdy ponownie otwiera oczy, prostokąt okna zionie czernią. Zrywa się i zerka na zegarek.
Pospałam.
Do północy ma trzy kwadranse. Bez pośpiechu idzie do kuchenki. Przygotowuje herbatę. Obok parapetu stawia butelkę szampana i kieliszek. Na talerzyk wysypuje prażone migdały i pistacje. Gdy kończy, jest za dziesięć dwunasta. Przysiada na parapecie z filiżanką w dłoni i próbuje podejrzeć noc.
Po czarnym ekranie przesuwały się strzępki zdarzeń. Wypływały twarzami bliskich. Migały postaciami dawnych, niegdyś świetnie znanych, dziś już tylko zachowanych w pamięci. Odbijały się echem śmiechów i tanecznych rytmów.
Przez chwilę przyglądała się wirującemu korowodowi ciał i próbowała przypisać osoby do miejsc. Przeważnie się udawało. Trwała w bezruchu, by nieoczekiwane widzenie nie rozpłynęło się w nieostrożnym drgnieniu i myślała sobie, że większość tych spotkań była przyjemna i pozostawiła po sobie pozytywny ślad.
Nagle dochodzi ją delikatne skrzypienie. Tak ciche, że niemal niesłyszalne. Przykłada rękę do oczu i w smużce nikłej poświaty dostrzega migocące złotawo płatki. Uśmiecha się.
Zerka na ekran komórki. Za minutę północ. Bez pośpiechu otwiera szampana i w myślach odlicza sekundy.
Równo o północy myśli życzenie i upija łyk szampana.
Tamtego Sylwestra spędzili właśnie tu, w tym domku. Odcięci od świata, zasypani. On wyrąbywał ścieżkę, by dostać się do samochodu, ona biegała z szalikami, rękawicami i wszystkimi tymi zbędnymi gadżetami, które odkładał na śnieg natychmiast, gdy znikała w domku.
Potem siedzieli na tym samym parapecie, przytuleni, objęci i przyglądali się białemu światu.
Kiedy nadeszła północ, złożyli sobie życzenia.
On poprosił ją do tańca i kręcili się do przygrywającego cichutko Fly Me To The Moon Cole’a, całując się jak para nastolatków.
Za oknem sypał śnieg i myślała, że tak już będzie do końca świata…