O Durgiasie-Motylu

A było to tak dawno, że całe Stworzenie jedną władało Mową…

Odkąd Durgias pamiętał, wszystko do niego gadało…
Przydrożny Kamień opowiadał mu o swojej tęsknocie za Słonkiem. Ptak wyśpiewywał o dalekich krainach, które oglądał z góry. Kwiat naszeptywał o kroplach zbawiennego Deszczu. Ryba wypluskiwała miłość do podwodnego świata. Drzewo żaliło się na Wichry, co targały nim bezlitośnie…
Nawet Niebo chwaliło się przetykanym grudkami złota płaszczem, a Jasna Gwiazda szemrała wielogłośnie o Otchłani.
Nocny Strażnik cichutko skarżył się na nieodwzajemnioną miłość…
Wiatr wyśpiewywał mu straszne przygody, które przebył w pustaciach. Tęcza kusiła blaskiem i zapraszała do drogi. Kolebiący się od krańca do krańca Obłok przepowiadał mu swoje sny niespokojne. Błyskawica chełpiła się mocą, od której drżała Ziemia i marszczyła się tafla Jeziora…
Ale najpiękniejsze opowieści snuła mu ta Kula Błękitna, budząca się w złotym blasku i usypiająca w księżycowej poświacie…

Ile już dróg i ścieżynek przemierzył? Do jakich ostoisk zawędrował? Których jezior i kniei nie przebył?
Któż mógłby wiedzieć, skoro on sam obrachować tego nie umiał.
Odkąd pamiętał – zawsze wędrował po świecie, słuchając wszelkiego Stworzenia przy wieczornym ogniu i porannej strawie…
A potem roznosił te bajania dalej, opowiadał ludziskom, co w innych zagajach gra…
O drzewach niezwyczajnych i o kwiatach najpiękniejszych. O łąkach wzorzystych i o górach wysokich.
A słuchali go chętnie ludkowie i nadziwić się nie mogli, skąd w nim tyle tego. I on sam pojąć nie umiał, jak w nim się te słowa rodzą i składają tak lekko…
Radowali się też słuchacze, gdy o miłości i szczęściu prawił, i smucili z nim razem, kiedy o krzywdzie i niedoli słyszeli…
A on z każdej łodyżki zielonej baśń namalować potrafił, z każdej kropli żywicy – pieśń ułożyć.
Gdy mu lekko na sercu było, gęśliczki zza pazuchy wyciągał i brzdąkał, a melodia słów w ludzkie dusze się wplątywała.
Gdy ciężar mu plecy przygniatał, te same gęśliczki do rąk brał i te jego tęsknice niby pasma Mgły nad Ziemią się snuły i zafrasowane oblicza spowijały.

A choć nie dojadł często, nie dospał, o zaprzestaniu wędrówki ani był pomyślał. Coś gnało go w przód, i sam nie wiedział – ciekawość więcej, czy chęć podzielenia się pieśnią z innymi…
A może te czoła zmarszczone, usta w uśmiech składające się, albo i oczy, co łzę nie raz, nie dwa – uroniły.
Niestraszne mu były niewygody i niebezpieczeństwa w drodze spotykane. Spać mógł byle gdzie, jeść lada co, a że bogactw nijakich nie posiadał, to i kąskiem łasym dla nikogo nie był. Chyba dla tych drapieżców, co po borach hasali. Ale i oni jakoś drogi mu nie zastępowali…
A przecież czasami myślał o jakimś Miejscu dalekim i mglistym, do którego podążał swoją ścieżką i wciąż trafić nie mógł. Czuł, że gdy je odnajdzie – pozna od razu i nigdzie dalej iść mu się nie będzie chciało…
Tak też sobie ćmił, że może spotka Tam innego takiego jak on i gęśliczki mu swoje ofiaruje, żeby dalej po świecie krążyły na służbę ludziom…

I zdarzyło się razu pewnego, kiedy tak wędrował doliną jakąś nieznaną i za żywym Stworzeniem się rozglądał, pilnie słuchając, co mu kamyki polne klekocą, że chałupinkę przycupniętą ujrzał.
Uradowały się jego oczy znajomemu jakby widokowi i nawet kroku raźno przyśpieszył. Dym z komina i krzywawe okienniczki uchylone podpowiedziały mu, że ktoś tam żyć musi.
Nie omylił się, bo kiedy do furtki się zbliżył, z domu na spotkanie niewiasta mu wyszła w spódnicach wzorzystych, zza których drobiazg jasnooki bojaźliwie wyglądał.
Pokłonił się Durgias pięknie gospodyni, na co ona spytała cichym głosem:
– Skąd Bogi prowadzą, dziadusiu?
– Z daleka, gołąbeczko, z daleka – odpowiedział donośnie.
– Pewnie-ście zdrożeni bardzo?
– Trochę.
– To do chałupy wejdźcie – zaprosiła szerokim gestem.

Zaszedł więc, kłaniając się na przyzbie Domowikom i Pokuciom, co ich szepty był usłyszał i pośpieszne nóg tupotanie.
Niewiasta uśmiechnęła się nieznacznie na ten pokłon i, stawiając na drewnianym stole miskę z polewką i pajdą ciężkiego chleba, odezwała się znowu:
– Posilcie się, dziadusiu.
A gdy w kąt, skąd najgłośniejsze szeptania dochodziły, zerknął, dodała:
– Rzadko nas tu kto w tej głuszy nawiedza, to i Skrzatki nam zdziczały…
Pokiwał na to ze zrozumieniem głową. Chleba kęs ukruszywszy na podłogę, ochoczo zabrał się za jedzenie.
A gdy posilił się i pragnienie ugasił, o cudach, co je był w drodze napotkał, opowieść rozpoczął…

Drobiazg, co się dziewczynusią całkiem rezolutną okazał, przyglądał mu się ciekawie i wszystkiemu akuratnie przysłuchiwał. A kiedy gęśliczki wyciągnął i brzdąknął, mała nieśmiało zaczęła mu do wtóru pomrukiwać. Zdziwił się, bo głosik wałszebny miała, za serce chwytający.
I – uradował.
Rzadko kiedy kto mu w tym śpiewaniu towarzyszyć chciał i umiał.
Na koniec dziewuszka, całkiem już onieśmielenia wyzbyta, podeszła do niego i paluszkiem różowym strunki trąciła. A one jakby tylko na to czekały, bo jej odpowiedziały dzwonieniem ślicznym…

Gdy nocka nastała, zległ Durgias w izdebce w pościeli, co mu ją niewiasta gościnna z wieczora uszykowała, a przed snem gęśliczki swoje pogłaskał czule i pieczołowicie przy łóżku położył.
Zasnął potem spokojnie i śniły mu się łąki niebieskie, kwiaty diamentowe i sople kryształowe, na których sam Wiatr dźwięczne melodie wygrywał…
A kiedy pierwszy promień Słońca wśliznął się do izdebki, westchnął sobie Durgias cichutko a słodko czegoś. I to jego tchnienie ostatnie zaraz też uniosło się nad wygładzoną twarzą i przemieniło w błękitnego motyla, który załopotał skrzydłami i ku drugiej izdebce popłynął. Tam zawirował i delikatnie przysiadł na czole śpiącej dziewczynki…

Powiadają ludzie, że od tego czasu, kiedy odchodzi Poeta, jego dusza przemienia się w motyla i dopóty po świecie krąży, aż nie znajdzie godnego następcy…

Witam.

Dziś Wielkanoc. Czas wzajemnej miłości, radości i nowych nadziei.
Pomyślałam, że podaruję Wam chwilę powrotu do lat, gdy wszystko było prostsze. Choć kilka minut z dala od tęsknot, smutków i niepewności. Że zaproponuję wędrówkę po Krainie Wyobraźni…
Mam nadzieję, że dałam Wam odrobinę wytchnienia.
Trzymajmy się zdrowo i nie upadajmy na duchu.

Pozdrawiam:)

Lena

Z iskier w niebo strzelających. Majme.

Kumiro swe w dłoniach dzierżąc, wędrowała Wesi przed siebie, pustacie piaszczyste pokonując, zgliszcza po niedawnym kataklizmie oglądając i rzeki ogniowe, co się jeszcze wypalić nie zdążyły, omijając. A choć żmudna to była wędrówka – nie ustawała ani na chwilę. Żar z góry lał się niemiłosierny, rozgrzana ziemia parzyła stopy, a ostre skały szarpały ciało. Pragnienie jej dokuczało i głód, lecz siła jakaś kazała jej wciąż naprzód przeć. I stało się przecież tak, że wreszcie dotarła do miejsca przeznaczenia. Stanęła wówczas z dłońmi ku górze wzniesionymi, jakby Klepsydrę swoją komuś podarować chciała. Na gest ten coś się pod stopami zatrzęsło i rozstąpiła się ziemia, a z jej czeluści skała wyrastać poczęła. A kiedy znieruchomiała, podeszła Wesi i Kumiro swoje na szczycie Kucha umieściła. Ogniste kule z góry wtedy sypać się poczęły i rozpękać nad głową Istoty. A ona stała niewzruszona, choć iskry trzaskające ciało jej topiły i o ból okrutny przyprawiały. A kiedy się wszystko uspokoiło, ze spękań woda się sączyć poczęła i tak długo się to działo, póki się wokół wszystko od krańca do krańca niebieskością nie przepełniło. Kumiro azurytową esencją zalśniło, co kropla po kropli sączyć się poczęła. Z góry, ku wyciągniętym dłoniom Wesi Buzdygan spłynął, a na jej włosy opaska srebrna, turkusami wysadzana. I Głos jej jakiś wyszeptał, że odtąd Władczynią tej Wodnej Krainy jest i każde Istnienie słuchać jej musi i powolnym być. A potem powiódł ją Głos ów aż do wyspy kamiennej i tam pośród skał Szawot bijący ukazał. I to jeszcze jej rzekł, że od tej pory ona ma Źródła strzec i doglądać, a nikomu tajemnicy jego istnienia nie zdradzić. I przysięgła Wesi Daru tego nigdy nie sprzeniewierzyć. A potem na ostrowiu Saraj stanął i w nim Władczyni zamieszkała.
Pierwszy czas na tym jej schodził, że się w Majme rozeznać próbowała.
Bo też i dziwny to był Świat. Do tego, co znała – niepodobny całkiem. W górze lazurem się rozlewał, przez który się świetlistość złota przetaczała. Na dole jasny, biały prawie, ścieżkami kamienistymi i piaskowymi porysowany, gdzieniegdzie gąszczem szmaragdowo-turkusowym oczy cieszył i skałami różnej barwy.
Wszędzie kępy ałafów falowały. Czerwieniami i żółtościami się mieniły, ale uroda ich zdradliwa była, bo choć miękko się prądowi poddawały, ostre były i jadowite. A kiedy nieostrożna ofiara w ich gąszczu utknęła, na zawsze już tam pozostać musiała. Ulubionym też miejscem lojmurydów były. Cielska ich ciemno-różowe, w osiem nadmuchanych jakby nóg wyposażone, pofałdowane i zupełnie włosia czy łusek pozbawione były. Łba nie miały, ani oczu – jak miękkie walce wyglądały. W miłej nawet dla oka postaci pułapkę śmiertelną kryły – oddech zdradziecki taki, że każdą żywą istotę nim owionąwszy w mig rozpuścić mogły. A gdy już ofiara tylko plamą lepką zostawała, z krańca pulchnego rurka się wysuwała, z niej druga – papkę wsysając z lubością.
W liwie złotym, bursztynowo połyskującym, bobity swe długaśne cielska blade chowały, wysuwając tylko wąsy cieniutkie, którymi ofiarę wymacaną na plastry pokroić umiały i pod piach wciągnąć. Paskudne to były stworzenia – różowawe, jak u robactwa plugawego z pierścieni się ich ciała składały i paszcz rogatych, ogromnymi zębami najeżonych.
Plukie falujące oko niejedno cieszyły, tyle tam w nich niebieskości, zieloności, rudości było. A choć same – niezaczepiane – nie atakowały, to członki ich bąblowate przy lada dotknięciu obrzydlistwem parzącym jakimś strzelały, niczego niespodziewającą się ofiarę na wieki unieruchamiając. Pośród tych bestii pięknych a zdradzieckich fryngi się chowały. Elbaitowe ohydztwa to były – o cielskach wielkich i długich, których większość łeb pokraczny stanowił z oczyskami kulistymi– żywcem nieszczęśników połykające. Paszczęki ich drobnych, haczykowatych ząbków były pełne. Zamiast pletw łapy miały i ogon krótki wachlarzowaty, a wytrzymałość taką, że się po całym Naziemnym Świecie rozpełznąć mogły, gdy im się jadło morskie sprzykrzyło. Tyle dobrze, że się obrzydłej gadziny innych Światów pozbywały wtedy.
Całe też rumowiska taszy na dnie zalegały. A to marjonów czerwonych, liliowych i jakich chciał tylko, a to turkizów zielonkawych, a to timantów pysznych. Podwodne jaskinie z nich zbudowane, schronieniem dla wszelkiego Stworzenia małego i dużego były. Tło też doskonałe dla salpów stanowiły. Najpaskudniejszych stworów może, bo to ich prawie i widać nie było, chyba, że któryś zaiskrzył nagle mocą własną i rozjarzył się światłem zimnym. Dryfowały jak wielkie bańki, na zdobycz w utajnieniu czekając. A kto zbyt blisko nieopatrznie podpłynął, marnie kończył – mocą członki rażącą ugodzony i w całości połknięty. Zakopywał się potem salp, syty, w piasku bielutkim i trawił nieśpiesznie zdobycz swą, co nieraz w wielkich męczarniach żywota dokonywała.
Albo i takie skuidy – z beżowymi mordami w siedem kolców gwieździstych ustrojonymi, jak sztylety ostrymi – na urągowisko chyba stworzone, co to lubiły pomiędzy wielobarwnymi zieldsami pobaraszkować. Z długiego, żebrowatego cielska, tasiemki cieniutkie liliowo ciemności rozświetlające im wyrastały, parzące i o ból niesamowity przyprawiające.
A jeszcze orele – kule kolczaste, co na kolce swe, polując, ofiarę nadziewały i póki z niej całego życia wyskrobki te nie wyssały, póty nie wypuściły. Do łodyg wszelkich i występków skalnych przytwierdzać się lubiły kwiaty koralowe udając.
Wiele tam i innych monstrów żyło, a pośród nich Ludek się osobliwy uwijał. Udenami się zwał, co w ich mowie Wodni Ludzie znaczyło.
Stwory to były niby to skrzydlate, niby płetwiaste, po dwie pary rąk miały, nogi długie i ciała gibkie, łuską srebrzystą pokryte, co im jak odzienie służyła. Niewiasty się od mężów tym tylko różniły, że łuski ich lazurowe refleksy rzucały.
Zgrabni i chybcy Udenowie, siłą się odznaczali niepospolitą i rozumem nielichym. Urok jakiś w zielonych oczętach i subtelnych ruchach ciała mieli, toteż Pani nie od tego była, by od czasu do czasu któregoś z mężów na pałace nie przyzwać i nie poswawolić sobie.
W odmętach siedziby swe budowali z podwodnego dobra albo na brzegach, gdzie wilgotno i parno bywało. Jeśli za długo w skwarze przebywali – czernieli, schli i do szczętu marnieli.
A choć całe to podwodne Jestestwo swobodnie poruszać się po swoim Świecie mogło, Pani ich życie podporządkowane było i wokół pałacu skupione.
Nieprzyjazny to był Świat – jedynym jego Prawem siła była i ten, kto drugiego zwyciężył – przeżywał, póki sam na mocniejszego nie trafił.
Żywot Udenom głównie na okiełznywaniu monstrów upływał, które Wesi do prac różnych sposobić kazała. A to do sangów szlachetnych wydobywania, a to do podwodnego ziela rwania, a to do muszel i pereł oczyszczania.
A choć życie motłochu tego niewiele Wesi ceniła, przecież broń im skuteczną do okiełznania paskud darowała. Coś na kształt małej buławy to było, solidatem zwieńczonej. A mimo, że Udenowie na klejnotach jak nikt się znali, ten podziw w nich budził i zdumienie, bo się umiał światłem rozżarzyć, gdy bestię na swej drodze wyczuwał. A promienie jego taką moc miały, że najgorsza paskuda bezwolna się robiła i potulna. A choć niejeden niewprawiony podczas tej tresury okrutnej życie stracił, nieumiejętnie bronią władając, to i tak lepsze to było niż Panią rozgniewać, bo zemsta jej bywała straszliwa. Buzdyganem swoim czarodziejskim siekła i na powrót rozłupanym członkom się zrastać nakazywała, by nowe tortury zadawać. Kalekiego zaś najczęściej przy życiu pozostawiała, na wieczną tułaczkę po odmętach skazując, póki tam potwora jaka litościwie pożreć go nie zechciała…
Zimna to była Kraina i nieprzystępna, a i światło złote, co się z góry przez głębiny sączyło, dla oka tylko ciepłym się zdawało. A jednak życie w niej raz lepiej, raz gorzej płynęło, czasu niespokojnego, który nadejść miał i nie zapowiadając…

Słowniczek:

ałaf – trawa
bobit – stwór wodny
fryng – stwór wodny
liw – piasek
lojmuryd – stwór wodny
Majme – Wodny Świat
marjon – koral
orela – stwór wodny
plukia – ukwiał
salp – stwór wodny
sang – kamień
Saraj – pałac
skiud – stwór wodny
Szawot – źródło
tasza – kamień
timant – diament
turkiz – turkus
Uden – mieszkaniec Majme
Wesi – Władczyni Wodnego Świata
zields – kwiat

Z iskier w niebo strzelających. Ubakit.

Kiedy się to działo i czy w ogóle zdarzyło, trudno dziś powiedzieć, ale i tak być mogło, że kiedyś zamiast zieloności cudnych, kolorowości bujnych i Stworzeń sobie wzajemnie przychylnych, jak ziemia długa i szeroka, na jej powierzchni inne całkiem Światy niż dzisiejsze trwały…
Nad wszystkim Bycie Doskonałe czuwało – Ubakit.
Nikt go nie widział, bo kształtu nijakiego nie posiadał… choć zdarzało się, że w ciele Niemowlęcia bezrozumnego, maleńkimi dłońmi Nitki Żywota rozdzierającego ukazywał się… albo jako Młodzieniec porywczy, z łuku strzałami Płomyki chwiejne gaszący… czy też pod postacią Staruchy bezzębnej, która ze złośliwym chichotem Krople kryształowe w ogień rzucała i patrzyła aż od gorąca popękają…
Nikt Ubakita nie słyszał, bo Ciszą absolutną był… albo zgrzytaniem przeraźliwym, w uszy wdzierającym się i ciało znękane na wskroś przenikającym… czy też wizgiem przenikliwym czaszkę rozsadzającym… albo muzyką najsłodszą, co w serce się wkradała i sprawiała, że się zasuszało z tęsknoty ułudnej…
Nikt nie czuł zapachu jego, bo Bezwonnością doskonałą był… albo tak potwornym odorem się stawał, że mózg tężał i nic już myśli z tego letargu wyrwać nie mogło… czy słodyczą nieopisaną kusił, zniewalając swą ofiarę na wieczność… a jeszcze mdlący bywał tak, że istota krztusiła się i własnymi wnętrznościami dławiła…
Nikt dotknięcia Ubakita nie zaznał, bo Niebycie jego idealnie lekkim było… czasami pieszczotą tak delikatną się objawiał, że pragnienia nienasycone wywoływał… albo uściskiem nie do rozwarcia, członki gruchoczącym… i jeszcze wibracją tak silną, że się ciało samo w proch rozsypywało…
Nikt smaku jego nie poznał, bo jako Niełaknienie istniał… innym razem ostrością w trzewiach płonął duszącą taką, że pozbawiała oddechu na zawsze … i lepkością aksamitną, co do gardła spływała i zastygała w śmiertelnej rozkoszy… a także szczypaniem, od którego język kołowaciał, nigdy już sprawności nie odzyskując…
Niektórzy powiadali, że czasem kształt Strumienia ognistego przybierał, żarem paląc dookólne Światy… albo Wiru nienasyconego, co wszystko ze swej drogi zmiatał… czy Nawałnicy wodnej, porywającej nurtem swym spienionym każde tchnienie najlżejsze… Fali piaszczystej, zasypującej zastane do szczętu…
O wędrowaniu jego mówić niepodobna było, bo on sam Wędrowaniem był. Drogą i Celem. Początkiem i Końcem. Siedzibę swoją Wszędzie i Nigdzie miał. Jego prawu wszystko podlegało. On sam Prawem był. Najwyższym i najniższym. Oskarżał i bronił, sądził i karał…
Straszny w tej swojej Bezpostaci trwał i nikt nigdy nie wiedział, kiedy i po co się zjawi…
Nad każdym Jestestwem – najpiękniejszym, i tym najbardziej paskudnym – władzę miał. Z każdym wszystko uczynić mógł…
Ubakit Klepsydrę posiadał, co atrybutem jego wiecznej Władzy być miała. W Borborze ogromna Góra wyrosła, a na jej szczycie – Kumiro tkwiło, pyłem magicznym z czterech żywiołów zrodzonym ciurkając…
I zdarzyło się razu pewnego, że w Kiunie, co tam ani blask, ani szmer, ani powiew najlżejszy nie dochodził, coś się dziać poczęło. Siła tajemna jakaś poruszyła i ogień i wodę, i powietrze i ziemię, i z kotłowaniny tej Olema się zrodziła.
Dwie ręce i dwie nogi miała, głowę na mocnym karku osadzoną, ramiona szerokie, a tułów pękaty.
Ciało jej gładkie i lśniące było, a pod skórą niebieskawą węzły żył ognistych pulsowały. Dwoje oczu, w czaszce łysej osadzonych, czerwonawych pod bezrzęsnymi powiekami kryła, rozdętymi nozdrzami węszyła wokół, a usta jej czarne nigdy się nie uśmiechały.
Płci po niej nijakiej znać nie było. Czy mówić, myśleć, rozumieć potrafiła, nie wiadomo, bo na twarzy jej żaden mięsień nie drgał, a usta najmniejszym grymasem nic zdradzić nie chciały…
Ożywszy, na masywne nogi wstała i z mozołem wielkim po ścianie Prarai ku wierzchowi piąć się poczęła.
Świat Górny niewiele ją ciekawić się zdawał, bo i nie rozglądając się nawet, przed siebie ruszyła. Czy świadoma celu swej wędrówki była choć trochę, czy tylko instynkt straszny ku określonemu punktowi ją wiódł – nikt nie wie. Prawdą jednak jest, że prąc naprzód, na chwilę w drodze nie spoczęła, nie jedząc i nie pijąc nawet. A na przeszkodę jakąkolwiek trafiwszy – co przed Olemą umknąć nie zdążyła, bądź jej ominąć rady nie dało – unicestwiała, a to spojrzeniem ją krusząc, a to ruchem warg bezdźwięcznym niszcząc. Straszna w tym swoim zapamiętaniu była.
Jak długo do celu szła, powiedzieć trudno, w końcu przecież przed Kuchem – co mu wzrostem nie ustępowała ni trochę – stanęła i po Klepsydrę łapę swą potężną wyciągnęła. A gdy Kumiro ku górze uniosła, cały Świat się zatrząsł nagle. Może i zawahała się wtedy przez okamgnienie, zaraz jednak silniej Klepsydrę ścisnęła i póty w ogromniastych palcach gniotła, póki przez pęknięcia cały magiczny pył nie uleciał. Wtedy też wszystkie żywioły – znane i nieznane – nad Olemą się rozhulały. Zgiełk i rwetes nie do opisania powstał. Wszystko wokół w bezrozumnym tańcu wirowało, w wody strugach rozpływając się, ognistymi błyskawicami trawione, podmuchami rozdzierane, zwałami kruszu tłamszone…
Hekatombie tej i Olema ujść nie mogła, więc przy wynaturzonych ryków wtórze rozpękać się zaczęła nagle…
A potem wszystko się ze sobą zmieszało i ciemnością spowiło, w której tylko błyskało się nieustannie i wyło coś przerażająco…
A gdy cisza wreszcie nastała – w miejscu, gdzie Kuch wcześniej królował – cztery Istoty nagie całkiem siedziały, plecami o siebie wsparte i w cztery różne strony Świata twarzami zwrócone. Każda z nich Klepsydrę w dłoniach ściskała. A kiedy jasność ciepła Świat spowiła, bez słowa podniosły się i każda w swoją stronę, na kompanów najmniejszej nie zwracając uwagi, odeszła…

Ponoć na czterech krańcach Świata ziemia się rozstąpiła i cztery nowe Kuchy zrodziła, a na szczycie każdego – z rozkazu Ubakita – Kumiro umieszczone zostało…
On też Istoty z Olemy zrodzone Władcami Ziemskimi obwołał i nieśmiertelnością obdarował…
Cztery Krainy powstały i czterech Władców między sobą dobro wszelkie rozdzielać miało.
Odtąd Wesi potężna wodami całego świata władała, Smielis nad piaszczystymi spłachciami i skalistymi wzniesieniami panował, Oros powietrzne dobrodziejstwa w swojej pieczy miał, a Utasz – ognistą podziemną dziedzinę…

Słowniczek:

Borbor – środek
Kiuna – niecka
Kuch – góra
Kumiro – klepsydra
Olema – Istota
Praraja – przepaść
Ubakit – Czas