A było to tak dawno, że całe Stworzenie jedną władało Mową…
Odkąd Durgias pamiętał, wszystko do niego gadało…
Przydrożny Kamień opowiadał mu o swojej tęsknocie za Słonkiem. Ptak wyśpiewywał o dalekich krainach, które oglądał z góry. Kwiat naszeptywał o kroplach zbawiennego Deszczu. Ryba wypluskiwała miłość do podwodnego świata. Drzewo żaliło się na Wichry, co targały nim bezlitośnie…
Nawet Niebo chwaliło się przetykanym grudkami złota płaszczem, a Jasna Gwiazda szemrała wielogłośnie o Otchłani.
Nocny Strażnik cichutko skarżył się na nieodwzajemnioną miłość…
Wiatr wyśpiewywał mu straszne przygody, które przebył w pustaciach. Tęcza kusiła blaskiem i zapraszała do drogi. Kolebiący się od krańca do krańca Obłok przepowiadał mu swoje sny niespokojne. Błyskawica chełpiła się mocą, od której drżała Ziemia i marszczyła się tafla Jeziora…
Ale najpiękniejsze opowieści snuła mu ta Kula Błękitna, budząca się w złotym blasku i usypiająca w księżycowej poświacie…
Ile już dróg i ścieżynek przemierzył? Do jakich ostoisk zawędrował? Których jezior i kniei nie przebył?
Któż mógłby wiedzieć, skoro on sam obrachować tego nie umiał.
Odkąd pamiętał – zawsze wędrował po świecie, słuchając wszelkiego Stworzenia przy wieczornym ogniu i porannej strawie…
A potem roznosił te bajania dalej, opowiadał ludziskom, co w innych zagajach gra…
O drzewach niezwyczajnych i o kwiatach najpiękniejszych. O łąkach wzorzystych i o górach wysokich.
A słuchali go chętnie ludkowie i nadziwić się nie mogli, skąd w nim tyle tego. I on sam pojąć nie umiał, jak w nim się te słowa rodzą i składają tak lekko…
Radowali się też słuchacze, gdy o miłości i szczęściu prawił, i smucili z nim razem, kiedy o krzywdzie i niedoli słyszeli…
A on z każdej łodyżki zielonej baśń namalować potrafił, z każdej kropli żywicy – pieśń ułożyć.
Gdy mu lekko na sercu było, gęśliczki zza pazuchy wyciągał i brzdąkał, a melodia słów w ludzkie dusze się wplątywała.
Gdy ciężar mu plecy przygniatał, te same gęśliczki do rąk brał i te jego tęsknice niby pasma Mgły nad Ziemią się snuły i zafrasowane oblicza spowijały.
A choć nie dojadł często, nie dospał, o zaprzestaniu wędrówki ani był pomyślał. Coś gnało go w przód, i sam nie wiedział – ciekawość więcej, czy chęć podzielenia się pieśnią z innymi…
A może te czoła zmarszczone, usta w uśmiech składające się, albo i oczy, co łzę nie raz, nie dwa – uroniły.
Niestraszne mu były niewygody i niebezpieczeństwa w drodze spotykane. Spać mógł byle gdzie, jeść lada co, a że bogactw nijakich nie posiadał, to i kąskiem łasym dla nikogo nie był. Chyba dla tych drapieżców, co po borach hasali. Ale i oni jakoś drogi mu nie zastępowali…
A przecież czasami myślał o jakimś Miejscu dalekim i mglistym, do którego podążał swoją ścieżką i wciąż trafić nie mógł. Czuł, że gdy je odnajdzie – pozna od razu i nigdzie dalej iść mu się nie będzie chciało…
Tak też sobie ćmił, że może spotka Tam innego takiego jak on i gęśliczki mu swoje ofiaruje, żeby dalej po świecie krążyły na służbę ludziom…
I zdarzyło się razu pewnego, kiedy tak wędrował doliną jakąś nieznaną i za żywym Stworzeniem się rozglądał, pilnie słuchając, co mu kamyki polne klekocą, że chałupinkę przycupniętą ujrzał.
Uradowały się jego oczy znajomemu jakby widokowi i nawet kroku raźno przyśpieszył. Dym z komina i krzywawe okienniczki uchylone podpowiedziały mu, że ktoś tam żyć musi.
Nie omylił się, bo kiedy do furtki się zbliżył, z domu na spotkanie niewiasta mu wyszła w spódnicach wzorzystych, zza których drobiazg jasnooki bojaźliwie wyglądał.
Pokłonił się Durgias pięknie gospodyni, na co ona spytała cichym głosem:
– Skąd Bogi prowadzą, dziadusiu?
– Z daleka, gołąbeczko, z daleka – odpowiedział donośnie.
– Pewnie-ście zdrożeni bardzo?
– Trochę.
– To do chałupy wejdźcie – zaprosiła szerokim gestem.
Zaszedł więc, kłaniając się na przyzbie Domowikom i Pokuciom, co ich szepty był usłyszał i pośpieszne nóg tupotanie.
Niewiasta uśmiechnęła się nieznacznie na ten pokłon i, stawiając na drewnianym stole miskę z polewką i pajdą ciężkiego chleba, odezwała się znowu:
– Posilcie się, dziadusiu.
A gdy w kąt, skąd najgłośniejsze szeptania dochodziły, zerknął, dodała:
– Rzadko nas tu kto w tej głuszy nawiedza, to i Skrzatki nam zdziczały…
Pokiwał na to ze zrozumieniem głową. Chleba kęs ukruszywszy na podłogę, ochoczo zabrał się za jedzenie.
A gdy posilił się i pragnienie ugasił, o cudach, co je był w drodze napotkał, opowieść rozpoczął…
Drobiazg, co się dziewczynusią całkiem rezolutną okazał, przyglądał mu się ciekawie i wszystkiemu akuratnie przysłuchiwał. A kiedy gęśliczki wyciągnął i brzdąknął, mała nieśmiało zaczęła mu do wtóru pomrukiwać. Zdziwił się, bo głosik wałszebny miała, za serce chwytający.
I – uradował.
Rzadko kiedy kto mu w tym śpiewaniu towarzyszyć chciał i umiał.
Na koniec dziewuszka, całkiem już onieśmielenia wyzbyta, podeszła do niego i paluszkiem różowym strunki trąciła. A one jakby tylko na to czekały, bo jej odpowiedziały dzwonieniem ślicznym…
Gdy nocka nastała, zległ Durgias w izdebce w pościeli, co mu ją niewiasta gościnna z wieczora uszykowała, a przed snem gęśliczki swoje pogłaskał czule i pieczołowicie przy łóżku położył.
Zasnął potem spokojnie i śniły mu się łąki niebieskie, kwiaty diamentowe i sople kryształowe, na których sam Wiatr dźwięczne melodie wygrywał…
A kiedy pierwszy promień Słońca wśliznął się do izdebki, westchnął sobie Durgias cichutko a słodko czegoś. I to jego tchnienie ostatnie zaraz też uniosło się nad wygładzoną twarzą i przemieniło w błękitnego motyla, który załopotał skrzydłami i ku drugiej izdebce popłynął. Tam zawirował i delikatnie przysiadł na czole śpiącej dziewczynki…
Powiadają ludzie, że od tego czasu, kiedy odchodzi Poeta, jego dusza przemienia się w motyla i dopóty po świecie krąży, aż nie znajdzie godnego następcy…
Witam.
Dziś Wielkanoc. Czas wzajemnej miłości, radości i nowych nadziei.
Pomyślałam, że podaruję Wam chwilę powrotu do lat, gdy wszystko było prostsze. Choć kilka minut z dala od tęsknot, smutków i niepewności. Że zaproponuję wędrówkę po Krainie Wyobraźni…
Mam nadzieję, że dałam Wam odrobinę wytchnienia.
Trzymajmy się zdrowo i nie upadajmy na duchu.
Pozdrawiam:)
Lena