***
Yan szedł przed siebie. Nie zatrzymywał się, choć nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Był zmęczony i zaszczuty.
Wędrował od wielu dni. Marzył o odpoczynku. Pragnął wreszcie wyspać się, jak należy, zjeść coś przyzwoitego, umyć się.
Tymczasem mógł pozwolić sobie tylko na krótki, parogodzinny odpoczynek, gdy noc była najciemniejsza i nie dawało się iść dalej…
*
A wszystko przez pazerność tego cholernego Pułkownika!
Pułkownika, którego, nie wiedzieć czemu, najstarsi mieszkańcy za plecami nazywali pogardliwie Pokurczem.
Mało mu było! Wiecznie wszystkiego mu było mało! Im stawał się starszy, tym jego apetyt bardziej rósł. Już nie wystarczyło mu to, co miał. Chciał więcej i więcej.
Yan podejrzewał, że z upływem lat Pułkownik coraz bardziej grzęznął w swoim szaleństwie, bo że normalny nie był nigdy, Yan zrozumiał bardzo prędko.
Przede wszystkim – nie wierzył nikomu! Na każdego musiał mieć haczyk.
Poza tym – umiał szczuć jednych przeciwko drugim. Wielokrotnie dawał do zrozumienia, że wśród mieszkańców ma zaufanych, gotowych na każdą podłość sługusów, nigdy nie zdradzając ich tożsamości. To dawało mu nieograniczoną władzę. Żerował na atmosferze wzajemnej nieufności, sprawiając, że ludzie bali się podjąć jakiekolwiek działania, niepewni, czy rozmówca nie okaże się jednym ze zmanipulowanych.
Dopiero po jakimś czasie Yan zorientował się, skąd w Szperaczach tyle uległości. Ci – nieustraszeni przecież mężczyźni – bali się. Tak! bali się Pułkownika. A raczej tego, co mógłby uczynić ich bliskim!
Każdy miał kogoś – matkę, siostrę, kobietę. Nawet on – Yan – zrobiłby wszystko, byle tylko Pułkownik zostawił w spokoju Babkę. Odkąd nie miała już sił pracować, wegetowała w norze dwa na dwa metry. Miała tam pryczę i szafkę. Najpierw gnieździli się we dwójkę, ale Dziadek, który mimo wielkiego apetytu chudł coraz bardziej, pewnego ranka po prostu się nie obudził. Yana nie było wtedy w Schronie.
Babka też robiła się coraz mniejsza, przygarbiona, nieruchawa. Tylko umysł wciąż miała bystry jak młódka…
Z każdym rokiem wyprawy na powierzchnię stawały się dłuższe i bardziej owocne. Wznowiono poszukiwania innych ocalałych. Bynajmniej – z żadnych tam wyższych pobudek! Rozszerzenie wpływów się Pokurczowi marzyło! Schron wydawał mu się za ciasny, choć sam nigdy go nie opuszczał. Nie obawiał się buntu – szantaż zawsze działał.
Zresztą, zapasy kurczyły się. Zdobycie ich w najbliższej okolicy stawało się coraz trudniejsze. W tej sytuacji należało nawiązać wreszcie jakieś kontakty.
Było już tak źle, że Pułkownik pod groźbą śmierci wydał zakaz rozmnażania się. Od paru lat nie pojawiały się w Schronie dzieci. Nie to, że ludzie nie uprawiali miłości. Pokurcz szybko zrozumiał, że nie może zabić wszystkich. Zarządził więc obowiązkowe okresowe badania. Kobiety – jak bydło – poddawano przymusowym zabiegom aborcyjnym.
Wyjątkiem była Lisa.
Początkowo Yan był zbyt młody, by rozumieć, co się właściwie dzieje. Podkochiwał się w Lisie i marzył, że któregoś dnia…
Prawda spadła na niego jak grom z jasnego nieba. Lisa była kobietą Pułkownika!
Odkąd zamieszkała w apartamencie dowódcy, prawie jej nie widywał. Zbrzydła, zresztą, schudła i stała się jakaś nerwowa, nadpobudliwa.
Potem w ogóle przestała się pokazywać, a Szperacze szeptali między sobą, że Pokurcz znęca się nad nią i małą. Yanowi nie mieściło się to w głowie, ale co mógł zrobić? Był wtedy tylko szczeniakiem…
Na własne nieszczęście udało im się wreszcie odnaleźć innych ludzi.
W swojej naiwności opowiedzieli Pułkownikowi o odkryciu. Jeszcze wtedy choroba nie była tak widoczna. A może to oni nie potrafili się na tym poznać. Dość, że Pokurcz zapałał pożądliwością. Sen z powiek spędzała mu świadomość, że istnieje miejsce, do którego nie sięga jego władza. I zżerała go zazdrość, gdy dowiedział się o wielkich generatorach, szklarniach i hodowli drobiu. W jego wypaczonym umyśle zrodził się plan skolonizowania tamtych. Dufny we własną potęgę, oczyma wyobraźni widział już te bogactwa u siebie, gdy paru Szperaczy, czy to ze strachu o rodziny, czy z głupoty, rozpuściło języki nad miarę…
A może im też zapachniało lepsze życie, bo zamiast odradzać – podjudzali chorego fantastę…
Niestety – nacięli się.
Nie przewidzieli, że tamci mogą być lepiej wykształceni, bardziej przewidujący, ot – mądrzejsi. Albo bardziej zdeterminowani.
Nie spodziewali się takiego oporu!
Pułkownik obmyślił plan zdobycia drugiego schronu. Szperacze mieli wejść do środka i, jak zwykle, dokonać wymiany. Tamci niby byli samowystarczalni, ale do swoich urządzeń potrzebowali jakichś części i byli skłonni dobrze za nie zapłacić. Sami nigdy nie wypuszczali się zbyt daleko, a Szperacze w swoich wędrówkach natknęli się na niejedno miasteczko.
Zgodnie z cudownym planem Pokurcza kilka następnych tygodni zajmowali się plądrowaniem opustoszałych budynków, gromadząc wszystko, co tamtym mogło się przydać.
Nigdy nie pozwalano im nocować, ale tym razem mieli zjawić się na tyle późno, by powrót był niemożliwy. Pokurcz liczył, że tamci nie odmówią schronienia.
W nocy, gdy nikt nie będzie się tego spodziewał, mieli rozpylić gaz i założyć maski. A potem powiązać wszystkich, a najbardziej opornych – zabić. Dla przykładu – jak powiedział Pokurcz.
Wszystko poszło nie tak!
Wyruszyli o zwykłej porze, obładowani towarem na wymianę.
Planowali przeczekać w pobliżu, gdyby zjawili się zbyt wcześnie.
Ale, czy to z powodu większego niż zwykle obciążenia, czy, że byli poddenerwowani, droga szła im niesporo.
Zmitrężyli dużo czasu na przejście bagniska. Popadało widocznie w tym rejonie, bo ścieżka, którą poprzednio wędrowali – znikła.
Pierwszy zapadł się Grzegorz. Ledwo go wyciągnęli, bo towarzyszący mu ratownicy, jak idioci, nie pozbyli się ładunku. To byli dwaj młodzi Szperacze. Dużo młodsi od Yana, ale czy brak doświadczenia uprawnia do głupoty? Po chwili zamiast jednego, mieli trzech topielców. Na domiar złego na powierzchni bagniska zaczęły pojawiać się dziwne bąble. Yan nie miał pojęcia, co mogło tam pomieszkiwać i wcale nie chciał się tego dowiedzieć. Widział już tyle obrzydliwych stworzeń.
Pokazał Maksowi dziwne, wypukłe smugi. Maks zaklął. Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Nim zdążyli zareagować, na powierzchni utworzyła się dziura i dosłownie wessała jednego z niefortunnych ratowników. Drugi dostał niemal nadludzkiej siły i udało mu się poderwać na ułamek sekundy. Może, gdyby zdążyli zrzucić sprzęt, zdołaliby go złapać. Kolejna dziura nie dała im tej szansy. Na szczęście Sebastian już wyciągał Grzegorza.
To ich złamało. Wciąż jeszcze w wyprawach ginęli ludzie, ale żeby w tak debilny sposób?
Nie ryzykowali przeprawy w tym miejscu. Musieli okrążyć znaczną część błock, nim znaleźli w miarę bezpieczne przejście. Podczas poszukiwań towarzyszyły im podejrzane bulgoty i powykręcane esy floresy.
Milczeli.
Każdy inaczej przeżywa śmierć towarzyszy, ale wszyscy byli zgodni co do jednego – winy Pułkownika. To na jego rozkaz na wyprawy chodzili coraz mniej doświadczeni Szperacze. Doman i Wort też byli na powierzchni zaledwie czwarty raz.
– W takim tempie niedługo zostanie nas garstka – powiedział nieskładnie Sebastian, ale wszyscy go zrozumieli.
Ze starej gwardii, do której teraz i Yan się zaliczał, zostali jeszcze Grzegorz, Sebastian, chudy Awer, Paluch i Maks.
Odeszli Niko, Bodzio, Jakub, Wiechu i Kris.
Małą mieli nadzieję, że któryś z nich ocalał, chociaż ciał nigdy nie odnaleziono.
Najbardziej tajemnicze było zniknięcie Krisa.
Zawsze chodzili po dwóch. To była żelazna zasada, której nikt nie odważył się złamać, więc po kiego czorta taki stary wyjadacz jak Kris polazł sam? Czuli w tym łapę Pułkownika. Bo niby czemu zaraz potem siostra Krisa została oficjalnie kobietą Pokurcza?
Ale nie mieli żadnych dowodów. Tak naprawdę nie wiadomo nawet, czy Kris opuścił Schron. Chociaż jego rzeczy też zniknęły…
Odpoczywali dłużej niż zwykle, głównie ze względu na Grześka, który musiał zebrać siły.
Mieli poślizg i każdy klął pod nosem, poganiając pozostałych czterech nowicjuszy. Gdy wyruszali ze Schronu, było ich dwunastu.
Potem napatoczyły się pałąkowate pnącza. Chyba rośliny. Wielkie, sino-seledynowe, bryzgały na nich lepkim paskudztwem. Yan nie wiedział, czy było żrące, ale na wszelki wypadek ominęli je z daleka. I znowu stracili kupę cennego czasu. Jakby coś sprzysięgło się przeciw nim!
Wreszcie dotarli na miejsce, naprawdę bardzo późno. Wpuszczono ich po tak długaśnych ceremoniach, że Yana zaczynali już brać diabli.
Targowanie też się przeciągnęło – każda ze stron chciała wyciągnąć najwięcej, jak się da. Do końca nie było wiadomo, czy tamci pozwolą przenocować i Yanowi cierpła skóra na myśl o powrocie. Na szczęście – ulegli.
I co z tego? Kto mógł się spodziewać, że na noc zamykają się w wewnętrznym pierścieniu? Gaz gówno mógł im zrobić!
Bladym świtem wyproszono ich bezceremonialnie…
Ze skwaszonymi minami wracali do siebie.
Początkowo Pułkownik nie chciał wierzyć w rozwój wypadków. Sądził, że go oszukują, straszył konsekwencjami. Na szczęście paru popleczników – w tym Paluch – potwierdzało bieg wydarzeń.
Mylili się jednak, sądząc, że Pokurcz zaniecha swoich planów.
Tymczasem chodzili na wyprawy, szkoląc nowicjuszy.
Nie spodziewali się, że Pułkownik tak szybko wymyśli plan awaryjny.
Może to, zresztą, wcale nie był jego pomysł, bo ostatnio niewielu ze starych Szperaczy uczestniczyło w naradach. Kiedyś to też było nie do pomyślenia. Ale mimo wszystko czuli się pewnie – Pokurcz nie mógł sobie pozwolić na utratę któregokolwiek z nich – ta niedouczona smarkateria nie poradziłaby sobie sama na górze.
Pierwszą innowacją była zmiana partnerów.
Od początku Yan chodził z Maksem. Ufali sobie, znali wzajemne słabości i mocne strony. Kiedyś nie byłoby problemu – dobrze wyszkoleni kadeci nie zagrażali bezpieczeństwu partnera. Ale teraz? Ledwo taki żółtodziób przestawał mdleć po paru krokach – wyruszał na poważne, dalekie wyprawy. W promieniu kilkuset kroków od Schronu zazwyczaj niewiele się działo, bo zdołali mniej więcej poznać okoliczną faunę i florę. Gorzej było, gdy zapuszczali się w odległe rewiry.
Nie tylko nie mogli polegać na umiejętnościach młodzików, ale jeszcze musieli ich pilnować i ratować skórę. Często właśnie z tamtych winy.
Tak omal nie zginął Awer. Zabrnęli w jakieś kamienne grzęzawiska – coś potwornego, bo z daleka wyglądały jak zwykła ziemia, a wystarczyło stąpnąć, by się zapaść. Zaraz też wysuwały się spod tego małe pierścieniowate, bladożółte macki-niemacki i oplatały człowieka. Przebijały się przez kombinezon i paraliżowały jakimś jadem. A trzymały tak mocno, że nie dawało się wyciągnąć takiej ofiary za nic w świecie. Zresztą, samemu trzeba było brać nogi za pas, jeśli nie chciało się być następnym. Yan widział kiedyś coś takiego – jeden ze Szperaczy próbował wyciągnąć drugiego… To byli bracia, i obaj tam zostali.
I w takie coś wlazł właśnie ten młody, co się wyrywał ponoć do przodu jak głupek. Awer myślał, że tamten coś zobaczył i dlatego stanął, więc sam też przyspieszył kroku. W ostatniej chwili coś mu się nie spodobało – jakiś mniejszy mu się partner wydał. Wtedy załapał. Yan i Maks widzieli z daleka, jak ucieka. Dołączył do nich i całą drogę klął smarkacza. Równinnie tam było i postać dzieciaka długo majaczyła w oddali, gdy odwracali się, żeby skontrolować tyły.
Yan dostał rudawego wymoczka, któremu dobrze patrzyło z oczu. Może tylko za bardzo był narwany i wszystko chciał za szybko. Ale chociaż tępy nie był. Po do minimum skróconym szkoleniu wyruszyli z tym Kaczorem na pierwszą poważną wyprawę. Mieli obadać teren wokół drugiego schronu, bo Pułkownik wykoncypował sobie, że musi tam być inne wejście.
Poszli więc. Z początku szło im się nieźle. Kaczor był przejęty i nie dyskutował. Nie wyrywał się, nie mądrzył. Problemy zaczęły się, gdy postanowili odbić w lewo, by nie napatoczyć się przypadkiem na kogoś od tamtych.
Yan planował szerokim półkolem obejść przód schronu i tam próbować szczęścia w odnalezieniu drugiego włazu. Wiedział, że w tym czasie Sebastian ze swoim partnerem penetrują przeciwną stronę. Przy dobrych wiatrach mogli nawet spotkać się gdzieś na trasie.
Najpierw napatoczyły się terkacze. Najgorsze chyba, z czym do tej pory z tych wszystkich paskudztw przyszło mu się mierzyć. Wredne to było, bo małe! Nim się człowiek obejrzał, już dobierały się do skóry. Miały zęby ostre jak brzytwa. Właściwie, głównie były szczękami z doczepioną resztą. Polowały stadem – po dziesięć, piętnaście sztuk. Jedynym ratunkiem było rzucić się na ziemię i znieruchomieć. Nie było to łatwe, bo wydawały działający na nerwy, ogłupiający terkot. Latały w okolicach głowy, przysiadały, podgryzały. Jeśli wygrało się tę wojnę nerwów, po dwóch, trzech, minutach – odlatywały. Jeśli nie… nie zostawiały nawet kosteczki.
Na szczęście Kaczor wytrzymał, choć Yan podejrzewał, że przymdlał, bo musiał nim zdrowo potrząsnąć, żeby znowu zaczął kontaktować.
Potem na drodze stanął im warchoł. Wielki, spasiony. Musieli zmienić tor marszu i nadłożyć drogi. Z taką bestią oko w oko we dwóch nie mieliby najmniejszych szans. Nie pluł wprawdzie kwasem, jak bryzgi, ale jego potężne kły wystarczały. Był przy tym niesamowicie szybki i inteligentny. I nigdy sam. Zaraz pojawiało się ich więcej i nie popuściły, póki nie zagoniły człowieka w miejsce, skąd nie miał ucieczki. Może jedynym ratunkiem byłoby wspięcie się na drzewo ale….
Po pierwsze – kto odważyłby się dotknąć tych krwiożerczych roślin? Na wielu pniach widać było szczątki: resztki skóry omotane lianami, kości ociekające obrzydliwym śluzem albo po prostu wtopione w korę.
Po drugie – nawet jeśli udałoby się znaleźć pokojowo nastawione drzewo, warchoły nie odpuściłyby. Czekałyby cierpliwie, aż wycieńczona ofiara spadnie prosto pod ich monstrualne ryje.
Jakiś czas wędrowali w miarę spokojnie, starając się unikać pułapek, które zastawiała na nich wynaturzona przyroda. Przeważnie im się udawało, bo czy taki drobiazg jak atak wielkich, włochatych gąsienic, które próbowały przygnieść ich do ziemi i oblepić potężnymi cielskami, mógł ich zawrócić z drogi? Byli mali i zwinni i łatwo przemknęli obok spadających bomb, dopiero po niewczasie orientując się, że nie są to krwisto-pomarańczowe owoce.
Nie zrobił też na nich wielkiego wrażenia dziwaczny kwiatek, który nagle oderwał się od podłoża i usiłował dogonić ich na swoich krótkich, cienkich nóżkach. Uciekli i nie zauważyli nawet, że kwiatek i setki jego pobratymców wcale nie polowali na nich, a na inną, znacznie okazalszą turkusową paskudę z wielgachnymi uszami. Po chwili paskuda doskonale wtopiła się w koloryt podłoża, pokryta tymiż brązowawymi kwiatkami. Usłyszeli jeszcze tylko odgłos cmokania i pomruk wielogłosowej aprobaty.
Moment grozy przeżyli natomiast, gdy jak spod ziemi, w odległości jakichś dwudziestu kroków wyrósł przed nimi człowiek. Wtedy się jeszcze nie przestraszyli. Dopiero, gdy spojrzeli ponownie, a postaci pojawiało się coraz więcej. Przystanęli. Kaczor zarepetował karabin, a on namacał rękojeść swojego ogniomiota. Zwolnili kroku i odpadli nieco w bok, zdecydowani uniknąć konfrontacji. Wtedy nagle wszystko znikło, a Yanowi zrobiło się niedobrze. Czujnik wskazywał, że promieniowanie jest tu niewielkie, zerwał więc hełm i opróżnił żołądek. Z Kaczorem było gorzej. Niby wciąż stał na nogach, ale Yan dostrzegł strużkę krwi sączącą się z nosa. Nie zważając na nic, doskoczył do partnera i pociągnął go w bok. Wlekli się, potykając o korzenie. Czuli jak coś chrzęści im pod stopami i próbuje łapać za kostki.
Parli naprzód. A właściwie parł Yan, niosąc już prawie Kaczora. Ignorował rozsadzający ból w skroniach i coraz silniejsze nawroty mdłości. Wreszcie dopadli skraju polany. Ostatkiem sił Yan próbował nacisnąć swój hełm…
Ocknął się.
Przy nim klęczał Kaczor. Zaschnięta w dolnej części jego twarzy krew sprawiała niesamowite wrażenie. Yan wstrząsnął się i spróbował wstać. Kaczor tylko pokręcił głową i pokazał coś wzrokiem. Yan opuścił głowę. Dostrzegł nagle zajadłość, z jaką tamten rozpiłowywał potężny pęd, który Yana uwięził. Wiedział co to za draństwo, więc znieruchomiał. Szarpanina tylko pogorszyłaby sytuację, bo pędy tego wyrodka reagowały na panikę. Widział kiedyś, jak takie coś ucięło jednemu ze Szperaczy rękę.
Jakiś uczony odkryłby pewnie, która z wydzielających się z zestrachanego człowieka substancji tak pobudza monstrozy… I może nawet znalazłby neutralizator… Ale nikogo takiego w Schronie nie uświadczył od dawna, więc musieli sobie radzić sami…
Po paru minutach, które wydawały mu się wiecznością – był wolny. Zerwał się, ale zamiast odbiec daleko, zdołał ledwie zrobić krok i upadł ponownie. Kaczor odciągnął go dalej.
Wstał i na chwiejnych nogach ruszył przed siebie. Zastanawiał się, co właściwie mu się przydarzyło ale, że niewiele wymyślił, postanowił po powrocie spytać Maksa.
„Jeśli on nie będzie wiedział, to już chyba nikt.” – pomyślał.
Powoli dochodził do siebie. Im bardziej oddalali się od dziwnych sylwetek, tym lepiej się czuł. Ustępował ucisk w skroniach, nudności prawie zupełnie ustały.
Tracili już nadzieję na znalezienie czegokolwiek, gdy Yan dostrzegł w nieprzyjaznym gąszczu coś nienaturalnego. Za gęstego, za bardzo zielonego i… zbyt dokładnie ułożonego. To musiało być dzieło ludzkich rąk! Podszedł bliżej, dając Kaczorowi znak, by pozostał na miejscu. Zaczął rozbierać dziwną konstrukcję, aż dotarł do gładkiej powierzchni. Serce zabiło mu mocniej.
Mniej więcej przywrócił wszystko do poprzedniego stanu i wrócił do Kaczora.
Gnali jak na skrzydłach. Nie musieli już niczego wypatrywać, więc powrót trwał krócej. Obaj byli piekielnie zmęczeni, ale chcieli zdążyć przed nocą.
Szło tak gładko, że Yan zaczął zastanawiać się, co za paskudną niespodziankę szykuje los. Jak wszyscy Szperacze był trochę przesądny i nie wierzył w fart od początku do końca.
Nie pomylił się.
Nagle pod idącym obok Kaczorem ugięły się nogi. Nie upadł, tylko osunął się na cztery litery. I Yan od razu wiedział, że dopadła go ta powszechna słabość nowicjuszy. Zaklął.
„Że też akurat teraz… dzisiaj…” – myślał chaotycznie.
Sam był jeszcze osłabiony, nie mógł przecież jednak zostawić człowieka na pewną śmierć. Chwilę stał nad bezwładnym ciałem. Westchnął i zaczął odpinać miotacz. Miał kłopoty z umieszczeniem go na plecach chłopaka, ale wreszcie udało mu się. Odwrócił się do tamtego tyłem, pochylił, i zarzucił sobie tyczkowate ciało na plecy. Na szczęście Kaczor nie należał do olbrzymów.
Powoli, noga za nogą, ruszył przed siebie. Po jakichś stu pięćdziesięciu krokach wyszedł na odkrytą przestrzeń. Tu szło się łatwiej. Jedynym, czego musiał się teraz obawiać, było spotkanie z którymś ze stworów. Na razie jednak horyzont wydawał się pusty.
Yan nie był nawet zły. Bo niby czyja to wina, że dzieciak nie wytrzymał?
Kiedyś, między jednym powierzchniowym omdleniem a drugim, musiał minąć co najmniej tydzień, teraz po dwóch dniach Pokurcz gnał chłopaków na górę. Nie podobało się to starym Szperaczom, ale odkąd zabrakło doktora Oleszki, a rządy w ambulatorium objął jego następca – starszy personel od nocników, jak pokpiwali sobie, bo wcześniej przeważnie sterylizował sprzęt – wszystko uległo zmianie. Głąb nie znał się właściwie na niczym. Żeby nie pielęgniarz, którego przyuczał Oleszko, nie mieliby żadnej opieki medycznej. Ale to Strachoń objął ambulatorium, bo robił wszystko, co mu kazał Pułkownik. Ludzie kompletnie nie mieli do niego zaufania. Już woleli leczyć się sami.
Co się więc dziwić, że młodzik nie był przygotowany, jak należy. Dobrze, że to stało się podczas powrotu.
Dotarł do Schronu potwornie zmęczony.
Po umieszczeniu w ambulatorium Kaczora i zdaniu Pułkownikowi relacji z poczynionych obserwacji, mógł wreszcie odpocząć.
Rozmowa z Maksem przynajmniej częściowo wyjaśniła jego przygodę.
– Ani chybi – strzyga. Musiała się akurat rozmnożyć. Chrupało, jak szliście?
Yan potwierdził skinieniem głowy.
– No to nic innego! Jak toto się rozmnaża, nie wiem, ale mówił mi kiedyś jeden, że to ten pomiot wytwarza jakiś halucynogen. Ty widziałeś ludzi. Młodzik pewno coś innego. A żeś zwymiotował? To się podobno z powietrzem dostaje. Filtry nic nie dają… tyle wiem. I żeby unikać tego cholerstwa.
– Ale jak to wygląda?
Maks zaczął się śmiać.
– Nie powiedziałem? A były tam może takie śliczne, różowiutkie kamyczki? Takie jakby perełki tylko większe… no… – zrobił z palców kółko wielkości mandarynki.
Yan pokiwał głową. – No to to było to. Łatwe do wypatrzenia, jak się wie. Póki nie nadepniesz – nic nie robią.
Po tej wyprawie Yan spał dobę.
Sebastian z partnerem znaleźli trzeci właz.
*
Pułkownik wpadł na kolejny pomysł.
Doszedł do wniosku, że wysadzenie włazów to ostateczność. Lepiej wzbudzić zaufanie tamtych. Zaprzyjaźnić się.
Ganiał więc Szperaczy, którzy w poszukiwaniu atrakcyjnych towarów zapuszczali się coraz dalej, a potem kazał je oddawać prawie za bezcen tamtym.
Yan niemal każdego dnia był w drodze.
Niestety – tamci nie byli naiwni i nie dopuszczali do bliższych kontaktów. Yan miał nawet wrażenie, że coś się zaczyna psuć. Niby wszystko toczyło się utartym rytmem, ale…
Przede wszystkim na czas ich wizyt w zewnętrznym pierścieniu pozostawali tylko mężczyźni. I teraz bywało ich więcej niż podczas pierwszych transakcji.
Potem spostrzegł, że nie są już tak otwarci, jak na początku. Niechętnie mówili o swoich sprawach, a przy każdej próbie pociągnięcia za język – nabierali wody w usta.
W końcu i Pułkownik zrozumiał, że pierwszy wariant jego cudownego planu zawiódł.
Najpierw wściekł się. Biegał po Wojskowej Strefie, wymachując szpicrutą i walił na oślep. Wszyscy schodzili mu z drogi.
Po kilku dniach zebrał wszystkich Szperaczy i przedstawił plan natarcia. Nie chciał słuchać, gdy co rozsądniejsi odradzali mu to posunięcie.
Radzi nieradzi, dwa dni później ruszyli bladym świtem w kierunku tamtego schronu. W sumie było ich dziewiętnastu, ale naprawdę – jako tako doświadczonych – dziesięciu.
W drodze Yan zastanawiał się, jak mają spełnić żądania Pułkownika. Od czasu pierwszej czystki, o której szeptali najstarsi Szperacze, nie ostał się właściwie żaden naukowiec, nie było ani jednego prawdziwego stratega, ba! nawet porządnego informatyka nie mieli. Wiele urządzeń uległo zniszczeniu, innych nie potrafili używać. Posługiwali się najprymitywniejszą bronią – starymi karabinami, przedpotopowymi miotaczami ognia, toporami i nożami.
Każdy pilnował swojej własności jak oka w głowie, bo nie było szans na zdobycie innej. I tak cud, że ktoś pomyślał o wyposażeniu arsenału. Kiedyś ponoć było tego więcej, ale część zaginęła wraz z ludźmi, części nie umieli używać, jeszcze innej – naprawić.
I tak Sebastian robił, co mógł. Bez jego wiedzy i te nędzne resztki rozsypałyby się pewnie w proch. A przecież wszystkiego, co wiedział, nauczył się sam z jakichś starych książek.
Owszem, było w schronie trochę literatury fachowej, ale żaden z nich nie był w stanie jej zgłębić, chociaż próbował niejeden.
Wszyscy jako tako inteligentni ludzie zdawali sobie sprawę, że dostanie się do drugiego schronu jest prawie niemożliwe. Nie wiedzieli wprawdzie, z czego jest zbudowany, ale nie sądzili, by prymitywne ładunki, jakie posiadali, sprostały tej materii. Cóż z tego, gdy Pułkownik w swoim zacietrzewieniu nie chciał nawet o tym słyszeć.
Gdyby nie mieli bliskich, pewnie poprosiliby tamtych o schronienie. Może by się zgodzili, bo na początku przebąkiwali coś w tym guście. Na szczęście Pokurcz nic o tym nie wiedział, a po jakimś czasie propozycje ustały.
Szli więc jak na ścięcie.
Od jakiegoś czasu nie pojawiali się w tej okolicy, ale czujne oczy Yana dostrzegły zmiany. Nie chodziło o przyrodę – ta zmieniała się ciągle – ale o nowe elementy. Jakby czegoś przybyło…
Instynkt podpowiadał mu, że powinni zawrócić, bo nie czeka ich nic dobrego.
On właściwie był w najlepszej sytuacji.
Po powrocie z jednej z ostatnich wędrówek usłyszał od Pułkownika, że Babka nie żyje. Mógł dowolnie rozporządzać swoim losem. Jak jednak miał zostawić na pastwę Maksa, Sebastiana, a choćby i Kaczora? I dokąd niby miałby pójść…
Od jakiegoś czasu podejrzewał, że z Babką jest źle – nie uskarżała się wprawdzie na nic, ale widział, że straciła chęć do życia. Póki żył Dziadek, jeszcze się jakoś trzymała. Kręciła się przy staruszku, opierała, karmiła, pomagała się myć…
Wiadomość przyjął z kamienną twarzą, pytając tylko o miejsce pochówku. Pokurcz wzruszył wtedy ramionami i zrobił nieokreślony ruch szpicrutą.
Na początku podobno palono ciała. Potem, gdy wielki tygiel zepsuł się i nikt nie umiał go naprawić, wynoszono zwłoki poza Schron. Strach było kopać w zmaltretowanej skorupie, więc znoszono krusz i przysypywano zwłoki. Po paru dniach nawet ślad nie zostawał po prowizorycznym nagrobku – zdegenerowana przyroda nie miała szacunku nawet do śmierci…
Myślał, że jest przygotowany na odejście Babki… Widział tyle strasznych wypadków. A jednak…
W nawale codziennych czynności trzymał się jeszcze, ale po powrocie do kwatery chwyciła go wielka żałość. Zapłakał cicho. Bez łez. I to było najgorsze. Nie przynosiło ulgi. Czuł tę suchość całym sobą. W końcu, umordowany, zasnął.
Od dawna już nie miewał wizji i myślał, że może wyrósł z tego. A może miewał, tylko był zbyt zmęczony, by je pamiętać. Tej nocy znowu szybował w pobliżu nieznanych istot i czuł się prawie szczęśliwy.
Ranek brutalnie wdarł się w cudowny sen.
Yan przystanął gwałtownie. Szedł jako jeden z pierwszych i na nim spoczywał obowiązek wypatrywania wszelkich anomalii. Rozejrzał się bacznie. Nie zobaczył nic, ale uczucie zagrożenia rosło z każdą sekundą.
Usłyszał coś. Jakby brzęk… Gwizd?
A potem wiele rzeczy stało się jednocześnie.
Przyczajony obok niego Grzegorz osunął się nagle na kolana, odrzucił broń i z wściekłością zaczął zrywać z siebie uniform. Za plecami Yana rozległo się potworne wycie. Obejrzał się. Najpierw dostrzegł roztrzaskany hełm, potem wyjącego człowieka: jeden z najmłodszych Szperaczy, wyprężony jak struna, przyciskał ręce do miejsca, w którym jeszcze przed chwilą miał uszy. Teraz rękawice zbryzgane były krwią, a na ziemi dostrzegł Yan dwa krwawe płatki i nóż.
Tuż obok inny dźgał się szpikulcem w oczy, wydając z siebie dźwięk podobny do oszalałego chichotu. Dopiero po chwili Yan pojął, że tamten płacze.
Maks leżał na ziemi bez ruchu, wygięty w łuk tak nienaturalny, że zdawało się, iż napięta na brzuchu tkanina kombinezonu za chwilę pęknie.
Sebastian – również bez hełmu – klęczał i bez opamiętania walił głową w ostry głaz. Zamiast twarzy miał krwawą miazgę.
Awer tarzał się po podłożu, jakby opadło go jakieś paskudztwo. Toczył z ust sczerniałą pianę, bluzgając najgorszymi przekleństwami.
Kaczor miażdżył sobie stopy własną bronią z taką siłą, że zapadł się we wzruszony żwir na kilka palców.
Jakiś inny młodzik – Yan nie rozpoznawał jego rysów – tylko w bieliźnie, zagarniał pokaleczonymi dłońmi kamienny krusz i wcierał go sobie w nagie miejsca.
Paluch leżał bez ruchu z poderżniętym gardłem. W ręce wciąż ściskał wielki majcher.
Rem – nowy partner Grzegorza – kręcił się wokół własnej osi. Z rozpłatanego brzucha wysypywały się wnętrzności.
Jeszcze inny pakował sobie kolejną garść rdzawego piachu do ust i gryzł zapamiętale, nie zwracając uwagi na poranione dziąsła i język.
W środku tej hekatomby, równie zbaraniały jak Yan, stał Patyk i wodził przerażonym wzrokiem dokoła. Nagle ich oczy spotkały się i tknięci wspólną myślą, rzucili się w kierunku obłąkańców, próbując przerwać ogólne szaleństwo. Nic to jednak nie dawało. A nawet stawało się niebezpieczne, bo swoją agresję nieszczęśnicy zaczęli kierować na ratowników.
Ci – bezradni – odstąpili, zgodnie próbując odciągnąć chociaż Maksa.
Yan przykląkł i wpatrywał się w twarz byłego partnera. Nie odnajdował oznak życia, ale to o niczym nie świadczyło. Bał się jednak ściągnąć Maksowi hełm. Zgadywał, że prawie wszyscy ulegli jakiejś masowej halucynacji. Cholera wie zatem, co krążyło w powietrzu.
Zaczęli się wycofywać. Nie chcieli odchodzić zbyt daleko – a nuż któryś z towarzyszy uspokoi się i będzie można mu pomóc?
Wątpili w to, bo sądząc z odgłosów, tamci prędzej unicestwią siebie samych, niż zaniechają maltretowania swoich ciał, ale nikła nadzieja pozostawała.
Odeszli na odległość stu pięćdziesięciu kroków i zatrzymali się. Dyszeli ciężko, bo Maks nie należał do ułomków. Yan z aprobatą spojrzał na Patyka. Maks wykonał kawał dobrej roboty – dzieciak chodził jak stary Szperacz. Choć na początku nic tego nie zapowiadało – straszny był z niego maminsynek, o wszystko płakał i obrażał się. A teraz proszę!
Pochylili się nad Maksem ponownie. Yan delikatnie zdjął mu hełm i przyłożył lusterko do ust. Z ulgą obejrzał wilgotny ślad nikłego oddechu. Nie mieli żadnych medykamentów, poza tym i tak nie wiedzieliby, czym leczyć towarzysza, pozostało im więc czekanie, aż silny organizm zrobi swoje.
Rzeczywiście, po jakimś czasie Maks odzyskał przytomność. Zostawili go i postanowili sprawdzić, co z pozostałymi.
Już z daleka oczom ich ukazał się makabryczny widok.
Wszędzie pełno było rozwłóczonych, ludzkich szczątków – niechybny znak, że jakieś monstra zdążyły wyprawić tu sobie niezłą ucztę.
Wahali się czy podejść bliżej – nikt nie dawał gwarancji, że i tym razem tajemniczy środek nie zadziała. Przebyli jeszcze kilka kroków.
Nagle uwagę Yana zwrócił ruch w pobliskim gąszczu. Dał Patykowi znak, by ten ubezpieczał go, a sam ostrożnie podążył w tamtym kierunku.
Przy stercie kamiennych brył siedział człowiek. Początkowo Yan sądził, że to jakiś obcy, mieszkaniec drugiego schronu. Gdy podszedł na odległość dwóch kroków z miotaczem gotowym do użytku, tamten uniósł głowę. W jego spojrzeniu było coś znajomego. Tak! To jeden z młodzików. Wyglądał jak kupa nieszczęścia – cały w zakrzepłej krwi, ekskrementach i błękitno-fluoryzującym śluzie. Yan odniósł wrażenie, że tamten próbuje się zerwać, ale udawało mu się tylko śmiesznie podrygiwać. Yan doszedł do wniosku, że kadet musi być w szoku i nie poznaje go. Zastanawiał się, co powinien teraz zrobić. Najlogiczniej byłoby zapakować sobie delikwenta na plecy i zawlec do Maksa. Ale czy najrozsądniej?
Zgrzyt za plecami oderwał go od rozmyślań. Odwrócił się – za nim stał Patyk. Wszedł w pole widzenia ocalałego i na twarzy tamtego coś drgnęło. Wykrzywił się w potwornym jakimś grymasie i dopiero po paru sekundach do Yana dotarło, że to miał być uśmiech.
„Dobra nasza – ucieszył się. – Skoro poznaje Patyka, chyba da się stąd zabrać…”
Maciuś. Młodzik miał na imię Maciuś i dzisiaj wyszedł na powierzchnię trzeci raz w życiu. Miał się nim opiekować Awer.
„A swoją drogą, jaka z tego Pokurcza swołocz – myślał, sapiąc niemiłosiernie pod połową ciężaru Maciusia – że takiego świeżaka też nie oszczędził. Chociaż… czy to miało jakiekolwiek znaczenie… W zaistniałej sytuacji na nic zdały się doświadczenie i umiejętności. Zadecydował ślepy traf. A raczej – odporność na nieznany specyfik.”
Dotarli do połowy drogi dzielącej ich od Maksa, gdy ten we własnej osobie wyszedł im naprzeciw.
„Twardy chłop!” – pomyślał Yan z uznaniem.
Maks zmienił Patyka, choć ten próbował się trochę szarpać. Widać jednak było, że gonił już resztkami sił i nieoczekiwaną pomoc przyjął z ulgą.
Ustalili, że będą zmieniać się co dwieście kroków, aż znajdą dogodniejsze miejsce do odpoczynku. Bali się pozostawać zbyt blisko miejsca rzezi.
Mimo zmęczenia, instynkt, raz uruchomiony, działał i podpowiadał, że nie są bezpieczni. Nie chodziło tylko o truciznę, którą uraczyli ich – tego wszyscy trzej byli pewni – ludzie z tamtego schronu. Wciąż mieli wrażenie, że grozi im inne jeszcze, niezidentyfikowane niebezpieczeństwo.
Istotnie, w pewnej chwili idący właśnie na szpicy Maks, przystanął. Zrobili to samo i powiedli wzrokiem za końcem wekiery. Trzy nieznane im drapieżniki przypadały właśnie do ziemi. Były tak podobne do otoczenia, że gdyby nie ten spóźniony ruch, długo jeszcze nie mieliby pojęcia, że coś ich śledzi.
Natychmiast zrozumieli, że nie mają szans ucieczki. Jedyne, co pozostawało, to zmierzyć się z bestiami. Ryzykowali, jeśli drapieżców było więcej. Ale jeżeli tropiły ich tylko te trzy, istniała szansa, że je pokonają. Położyli Maciusia na kamienistym, więc raczej pozbawionym śmiertelnych niespodzianek, podłożu i odpoczywali. Maks dał znak, że bestie podczołgały się bliżej.
Zdawali sobie sprawę, że mogą pokonać monstra jedynie z zaskoczenia. To i szybkość były jedynymi ich atutami. Mieli wprawdzie broń, ale… Zbyt wiele razy już ich zawodziła. Zdarzało się – rzadko, bo rzadko, ale jednak – że grubaśnych pancerzy nie imał się nawet ogień.
Gdy wyrównali oddechy, Maks dał znak do ataku. Bestie w czasie ich odpoczynku zdołały doczołgać się na odległość nie większą niż piętnaście kroków.
Skoczyli, jednocześnie otwierając ogień z dwóch miotaczy i starego karabinu. Bestie ryknęły i również wystrzeliły naprzód, przesadzając połowę dzielącej ich przestrzeni w dwóch susach. Szperacze wiedzieli, że w bezpośrednim starciu nie mieliby wielu szans, starali się więc nie dopuścić do niego, kierując płomienie w górę. Patyk wspomagał ich krótkimi seriami. Jak było do przewidzenia, kule niewielkie robiły na gadzinach wrażenie. Może gdyby Patyk trafił w oko… Ale w ferworze walki, ciągłym ruchu, było to prawie niemożliwe. Za to ogień stopował na chwilę ich zapędy.
Monstra musiały być jednak wygłodniałe, bo nie dawały za wygraną. Widząc, że taktyka skoków nie daje rezultatów, powróciły do poprzedniej – przywierały do ziemi i co kilkanaście sekund podpełzały w kierunku Szperaczy.
Zdawały się być niezniszczalne.
Ogień robił jednak swoje i oto nagle jedna z poczwar zawarczała groźnie, zabulgotała i… znieruchomiała. Dwie pozostałe momentalnie rzuciły się na nią, przewróciły szpiczastymi pyskami na plecy i rozszarpywały niedawnego towarzysza na strzępy.
Niewiele myśląc, Maks przyskoczył bliżej i skierował strumień ognia w to kłębowisko. Zakotłowało się, zawirowało i jeden ze stworów wysforował w górę, bryzgając wokół lepką śliną i nieprzełkniętymi resztkami. Atak był bardzo szybki, ale Maks spodziewał się go chyba, bo uczynił krok do przodu, a uniesiona w górę maczuga zawadziła o miękki brzuch napastnika i rozorała go od gardzieli aż po tylne kończyny. Maksa zalał strumień gorącej posoki i bezwładne cielsko upadło tuż za nim.
Patyk i Yan nie mieli czasu podziwiać wyczynów towarzysza. Próbowali rozprawić się z ostatnim drapieżnikiem. Ten, poznawszy nowy rodzaj bólu, starał się unikać płomieni. Odbił w lewo i w akcie desperacji rzucił się na Patyka. Przerażony młodzik cofnął się i zawadził nogą o kamienny uskok. Nie zdołał zachować równowagi i runął na plecy. Bestia ryknęła i nagle jej ciało wygięło się w paroksyzmie bólu. To Yan poczęstował ją strumieniem z miotacza, zawadzając o dół miękkiego boku. Dogorywające cielsko straciło impet i spadło, trącając nogi Patyka. Zadrżało w przedśmiertnym kurczu i znieruchomiało.
Yan i Maks zwalili się obok. Dyszeli ciężko. Nieopodal leżał Maciuś kompletnie nieświadom, że mało brakowało, a zostałby przekąską zajadłych stworów.
Byli zmęczeni. Do schronu mieli jeszcze kawał drogi. Yan próbował się podnieść. Zwaciałe nogi odmówiły posłuszeństwa, więc ponownie zległ na ziemię.
Pozbierali się jakoś wreszcie i Yan z Maksem resztkami sił dźwignęli Maciusia. Teraz musieli zmieniać się częściej.
Z Maciusiem wciąż nie było kontaktu. To znaczy przewracał oczyma i nawet udawało mu się na kilka sekund zatrzymać wzrok na którejś z twarzy, ale, gdy próbowali postawić go na ziemi i prowadzić, zmęczyli się bardziej, niż niosąc go. Poza tym ten sposób spowalniał ich.
Yan zastanawiał się, co czeka go po powrocie do Schronu. Nie wierzył jakoś w dobre serce Pułkownika. Obawiał się, że nieudany napad rozwścieczy szaleńca i ten zemści się na nich i ich bliskich. Nawet ucieczka nie była wyjściem. Wprawdzie on nie miał już nikogo, nad kim mógłby pastwić się Pokurcz, ale inni?
Zresztą, w Schronie nie został żaden mężczyzna. Kilku starców i kobiety. Nawet najmłodszych zmusił dziadzisko do wychodzenia na powierzchnię. Rem miał zaledwie trzynaście lat! Maciuś niecałe czternaście, a Patyk – piętnaście.
Więcej chłopców w Schronie nie było…
Mozolnie im się szło. Yan zauważył, że nie tylko on ma obawy. Maks zerkał na niego ukradkiem i w tym spojrzeniu czaił się lęk.
*
To miał być ich ostatni odpoczynek. Zatrzymali się na granicy zieleni i dyszeli ciężko. Od Schronu dzieliło ich około siedmiuset kroków.
Właściwie żaden nie miał pojęcia, czemu starali się nie być widoczni. Może znowu zadziałał instynkt?
Zgrzyt kroków był tak nieprawdopodobny, że przez chwilę sądzili, iż i oni ulegli w końcu jakimś zbiorowym omamom. A jednak rozpłaszczyli się wśród gęstwy i wstrzymali oddechy.
Tuż obok nieśpiesznie przeszło trzech ludzi. Mieli na sobie srebrzystobiałe skafandry i spłaszczone u góry hełmy. Półprzeźroczyste, podłużne pojemniki w kształcie przeciętego walca płaską częścią szczelnie przylegały do pleców. W dłoniach dzierżyli matowe tuby połączone z pojemnikami pękiem rurek.
Domyślili się, że to broń, choć żaden z nich nigdy czegoś podobnego nie widział. Tamci, mimo oręża gotowego do strzału, byli spokojni, rozluźnieni.
I to najbardziej nie spodobało się Szperaczom. Tak nie zachowują się ludzie zagrożeni! A zatem – wiedzieli, że nic im nie grozi!
Kto inny, jak nie tamci z drugiego schronu mogli mieć taką pewność?
Yanowi ścierpła skóra. Spojrzał na Maksa i gdy tylko tamci odeszli dość daleko, odczołgali się głębiej w gąszcz.
Znali najbliższą okolicę i wiedzieli, że mają tylko jedną możliwość dotarcia do swoich. Ale do tego potrzeba było sprawności i wolnych rąk.
Nie wahali się długo. Usadowili Maciusia na kamiennej łasze i odpełzli w prawo. Czołgali się, co chwila unosząc głowy, by zlustrować teren.
Skafandry nie były głupie, nie miały zamiaru bez potrzeby pchać się w nieznaną plątaninę, więc ta droga dawała Szperaczom cień szansy.
O ile wcześniej nie nadzieją się na jakąś przerazę łakomą ludzkiego mięsa…
Na razie nic się nie działo.
Mniej więcej w połowie drogi natknęli się na stadko terkaczy. Znieruchomieli i modlili się, żeby zajadłe stworzenia nie zdradziły ich obecności, ale widocznie tamci nie znali paskudztwa.
Potem wypatrzyli kilka musujących kałuży. Nie mieli zamiaru sprawdzać, jaką kolejną ohydę spłodziła znękana matka ziemia. Obeszli je szerokim łukiem.
Wreszcie dotarli na miejsce. Osłaniał ich gąszcz, który kiedyś podobno próbowano karczować, bo zasłaniał kamery. Odkąd elektroniczny sprzęt przestał działać, nikt nie przejmował się otoczeniem wokół Schronu, o ile nie broniło dostępu do włazu.
Teraz, dzięki tej niefrasobliwości, mogli z odległości dziesięciu kroków obserwować poczynania tamtych.
Wejście do Schronu było rozbebeszone.
Na stercie, tuż przy włazie złożone zostały jakieś długie przedmioty. Po chwili zrozumieli, że to ciała.
„Zabici! Wszyscy zabici!” – zawołał w myślach Yan.
Wtedy dostrzegł kilka szarych figurek otoczonych tymi w skafandrach.
Wśród żywych wypatrzyli Pokurcza. Najpierw poznali go po tym, że czepiał się rąk, a odtrącony – powracał i zaczynał swoje skamlenia od nowa.
Skafandry coś mówiły.
Yan wytężył słuch.
– Kłamie! Kobieta mówiła, że to on chciał wojny!
– Może to ona kłamie – drugi sceptycznie kręcił głową.
– Ale, że przeżyli! – dziwił się trzeci.
– Zamknij się! Kto mógł wiedzieć, że tam tylko same kobiety i starcy!
– To może i któryś z tamtych ocalał? – zauważył rozsądnie czwarty.
– Nawet jeśli, to przyjdą tutaj. Mówcie! – zwrócił się groźnie do dwóch ocalałych kobiet i jeszcze jednego staruszka. – Kto kłamie?
– On, panie! – kobiecina wskazała na Pokurcza. – On tu rządził! On chciał bogactw!
– On, panie! – dołączyli się płaczliwymi głosami druga z kobiet i starzec.
Skafandry odeszły na bok, nie zważając na dalsze lamenty. Deliberowały chwilę. W końcu jeden podszedł do Pokurcza i złapał go za klapy wyliniałego munduru. Pokurcz próbował się szarpać, wyrywać, ale był słaby. Odtrącony, przekoziołkował i zatrzymał się na pobliskim skalnym wypuście. Podniósł głowę i z rozpaczą patrzył, jak Skafandry podchodzą do włazu.
Yanowi przyszło nagle do głowy, żeby wyjść z krzaków, podejść i opowiedzieć wszystko.
„Żeby już raz zrobić z tym koniec!” – pomyślał desperacko.
A jednak coś go powstrzymywało.
Poczuł na ramieniu dłoń Maksa. To go uspokoiło.
W tym czasie któryś z tamtych przykucnął i wrzucił do otworu obły pojemnik długości przedramienia. Potem podniósł się i dotknął ręki najbliżej stojącej kobiety.
– Możecie iść z nami. Ale bez niego – wskazał Pułkownika.
Ten nie poruszył się nawet. Uniósł tylko głowę i patrzył, jak Skafandry odchodzą, a za nimi podąża trójka jego ostatnich poddanych.
Gdy tamci znacznie się oddalili, uszu Yana dobiegł syk. Potem ziemia zaczęła się uginać, jakby coś wsysało ją od środka.
Nie miał pojęcia, jakim diabelstwem posłużyły się Skafandry, by unicestwić ostatni ślad po swoich wrogach, ale w ułamku sekundy zrozumiał, że właśnie na zawsze stracił swój dom.
Ostatnim aktem tragedii okazał się koniec Pokurcza – żałosny, jak on sam. Nim ktokolwiek zdołał zareagować, nadleciało skądś kilkanaście terkaczy i w mgnieniu oka rozszarpało miotającego się ze strachu i bólu zdetronizowanego szalonego władcę.
Nie chcieli tu dłużej być. Wyszli na otwartą przestrzeń i smętnie powlekli się w kierunku drugiego schronu.
We trzech, bo po Maciusiu zaginął wszelki ślad…