Dwie po północy (4)

***

Gonił resztkami sił. Od wielu dni nie jadł porządnego posiłku, ponieważ bał się rozpalać ogień, by nie trafili na jego ślad…

***

Spod drugiego schronu przepędzono ich jak bezpańskie psy. Na darmo prosili, starali się tłumaczyć, że wykonywali rozkazy, nie mieli wyjścia…
Długo później gonił ich szyderczy, upokarzający śmiech tamtych…
Jak udało im się przeżyć tę pierwszą noc poza Schronem?
Chyba po prostu wyczerpali tamtej doby limit koszmarnych zdarzeń.
A może cuchnęli determinacją na wiele tysięcy kroków…
Nieważne. Liczyło się tylko to, że żaden z łowców zdegenerowanego świata nie odważył się zastąpić im drogi.

Przez pierwsze tygodnie łudzili się jeszcze, że może dojdą do jakichś zamieszkałych okolic.
Każda widziana z oddali sadyba przyprawiała ich o pełne nadziei bicie serc tylko po to, by za chwilę wydrwić złośliwym grymasem zdeformowanych framug.
Czuli, jak bardzo są ułomni i krusi. Pusty śmiech ich brał, gdy patrzyli na niezdatną do niczego broń.

Ogniomiotów pozbyli się już po paru dniach, ukrywając je pod zwałami gruzu i oznaczając miejsce, choć nie mogli mieć żadnej pewności, że do czasu ewentualnego powrotu ostanie się bodaj pyłek.
Karabin i parę ostatnich nabojów zabrali.
Maks miał jeszcze swoją wekierę i nóż.
Yan natknął się przy tamtym schronie na berdysz i rad był, że przemógł wstyd i zabrał go. Patykowi został tylko nóż.
Po wielu nieudanych próbach znaleźli drzewo, które pozwoliło się okaleczyć i wystrugali trzy kije. Że roślina była jadowita, dowiedzieli się przypadkiem, raniąc niepozorne straszydło, które próbowało ich zaatakować.

Zapasy, bardzo oszczędzane, skończyły się po paru dniach, ale zawsze udawało im się znaleźć coś w osadach, które mijali. Nie chcieli nawet myśleć, czy są skażone. To samo dotyczyło wody.
Uniformy za to trzymały się jeszcze jako tako.
Spanie na powierzchni też nie należało do przyjemnych. Warty niewiele dawały. Szukali zatem piwnic, w których mogli się zabarykadować i przetrwać spokojnie noc. Czasem natrafiali na niezamieszkałe, płytkie jaskinie…

Niepokoić zaczęli się, gdy coraz rzadziej spotykali oznaki cywilizacji.
Zmieniała się fauna i flora. Właściwie prawie nie przemierzali już otwartych przestrzeni.
Monstrualne lasy tchnęły wilgocią, zniechęcały połaciami nieprzebytego gąszczu. Wciąż okrążali wielkie skupiska zarośli i błąkali się bez celu.
Po zmroku, ukrytych wśród gęstwy, przerażały nieznane odgłosy. Szelesty, charkoty i szurgoty napinały stargane nerwy do granic możliwości. Brak porządnego snu, niedojadanie i pragnienie powodowały, że tępieli i obojętnieli. Podsycana dziennymi widokami wyobraźnia fundowała im koszmary, wyolbrzymiając rozlegające się w ciemnościach dźwięki.

Najbardziej dawała im się we znaki roślinność – zaborcza, drapieżna. Piękne kielichy wabiły zapachem, nieznane owoce – barwą. Gdy podchodzili bliżej, dostrzegali zwały wyplutych, wypolerowanych kości, zmumifikowanych trucheł.
Najtrudniej było wyzwolić się spod czaru nieziemskich dźwięków i światła.
Na początku często ulegali błogim wizjom. Ich szczęście polegało na tym, że nie wszyscy jednakowo podatni byli na te narkotyczne wabiki…
Zdawali sobie jednak sprawę, że jeśli szybko nie wydostaną się z chemicznej dżungli – ich dni będą policzone…

Wreszcie, po kolejnych tygodniach włóczęgi krajobraz się zmienił – roślinność skarlała, spotykali więcej zwierząt. Woleli takiego wroga. Był równie niebezpieczny, ale przynajmniej realny. Większe mieli szanse na obronę, gdy nic nie grzebało im w mózgach.
Wycieńczeni, rozstrojeni nerwowo, brnęli przecież naprzód, pchani nikłą nadzieją na odnalezienie swojego miejsca.

Yan niemal każdej nocy doświadczał teraz swoich snów.
Gdy zaczynał wątpić, coś utwierdzało go w przekonaniu, że nie może się poddać. Każdego ranka mobilizował więc opieszałych, niechętnych towarzyszy i… wędrowali dalej.

Pośród gęstwy często połyskiwały oczka wodne. Urokliwe, nieruchome, nierealnie bajeczne z daleka, po podejściu okazywały się odrębnymi światami, zamieszkałymi przez wynaturzone, agresywne organizmy. Czasami akweny były szczelnie okryte mieniącym się kożuchem, pod którym kłębiło się nieznane plugastwo, innym razem – przejrzyste aż do bólu oczu i na pozór – martwe.

Nie ulegali jednak ich zwodniczemu bezruchowi. Na uśpionym dnie, pod warstwą złotawego namułu czaiły się śmiertelnie groźne monstra. Tym groźniejsze, że nie dające się dostrzec niewprawnemu oku, jadowite i nienasycone.
Niejeden raz mieli okazję oglądać śmierć zwabionego w pułapkę naziemnego stwora. Spragniony, omamiony spokojem wchodził do wody i… padał martwy. Wtedy dno ożywało, pochłaniając swoją ofiarę. Po chwili tylko delikatne kręgi na powierzchni świadczyły o niedawnym zamieszaniu.

Nauczyli się rozpoznawać, które z oczek dadzą im upragnioną wodę, które z bestii napełnią ich żołądki bez natychmiastowych, bolesnych konsekwencji. Nie mogli jednak nigdy mieć pewności, że skutki spożywania nieznanych gatunków nie odezwą się kiedyś, później.
Chorowali coraz rzadziej – to było pocieszające, bo dawało nadzieję, że zbliżają się do terenów mniej skażonych.
Chociaż… Mogło też znaczyć, że sami ulegali jakiejś mutacji, narażeni na długotrwały kontakt ze zdegenerowanym światem.
Yan odsuwał od siebie takie myśli. Wolał wierzyć, że wędrują ku normalności…

***

Pływał w swojej onirycznej krainie, nurzając się w zapachach i barwach, gdy jego uszy przeszył nieludzki, przejmujący wizg. Trwało chwilę, nim powróciła świadomość.
Ktoś szarpał go brutalnie za ramiona. Otworzył oczy i nie rozpoznał wykrzywionej grymasem strachu twarzy Maksa.
Zerwał się.
Wokół działo się coś potwornego. Otaczały ich setki fosforyzujących upiornym, białym światłem obręczy. W każdej z nich porażały dwa amarantowo pobłyskujące punkty. Uszy gwałcił nacisk mas powietrza tak potężny, że nie pozwalał zebrać myśli.

Yan stał, zdrętwiały, niezdolny do ruchu. Jago oczy rejestrowały rozgrywające się wokół sceny, ale mózg nie potrafił zmusić ciała do jakiejkolwiek reakcji.
Obok, w identycznej pozie, wyprężony jak struna, tkwił Maks. Obręcze zacieśniały krąg. Były już tak blisko, że umysł Yana zaczął dostrzegać humanoidalne kształty.
Naraz oślepiający błysk pod czaszką wywołał potworny ból. Jednocześnie zablokowane ciało zwiotczało. Odruchowo poruszył palcami dłoni i zrozumiał, że odzyskuje władzę w mięśniach.
Nie czekał dłużej. Nie oglądając się na towarzyszy, niezdarnie dał nura we fluoryzującą masę…

Biegł. Najpierw powoli, potem coraz szybciej, zmuszając nogi do maksymalnego wysiłku. Za sobą słyszał kroki. Nie wiedział, czy to odgłos pogoni, czy może Maksowi i Patykowi również udało się wyrwać.

O świcie padł na ziemię niezdolny do dalszej ucieczki. Było mu już wszystko jedno.
Najgorsze, że w panice zostawił berdysz i plecak. Przy sobie miał tylko nóż i manierkę. Prawie pustą.
Namacał bukłak i, przezwyciężając ból zgrabiałych palców, otworzył go. Przyłożył do ust. Kilka kropli nawilżyło spieczony język i spłynęło do krtani. Zakrztusił się.
Długo charczał i pluł.
„To byłby jednak zupełny idiotyzm, gdybym się teraz po tym wszystkim utopił.” – pomyślał drwiąco.

Ale wcale nie było mu do śmiechu.
Miał dreszcze. Na domiar złego zbierało mu się na mdłości, a to nie wróżyło niczego dobrego – znaczyło, że znowu nażarli się jakiegoś toksycznego dziadostwa.
Poklepał się po torsie i zza pazuchy wyciągnął woreczek. Długo przeżuwał stężałą kroplę czegoś w rodzaju żywicy. Dostali ten medykament od tych z drugiego schronu w ramach wymiany. Yan nie wiedział, co to takiego, ale przeważnie pomagało w żołądkowych dolegliwościach.

Wciąż czuł się nietęgo, ale na pierwszy szmer zebrał się jakoś i dopełzł do wielkiego kamienia. Był najwyższy czas. Kilku Człekokształtnych myszkowało po polanie, z której uciekł.
W świetle dziennym nie wyglądali tak przerażająco. Nie świecili. Pierwszy raz Yan miał okazję obejrzeć sobie swoich prześladowców.
Były to istoty o masywnych korpusach i szyjach tak krótkich, że wydawało się, iż pozbawione włosów głowy, obracające się niemal o sto osiemdziesiąt stopni, wyrastają wprost z ramion. Kończyny mieli grubsze niż ludzie, jakby wyciosane przez niezbyt wprawnego rzeźbiarza. Ich błyszcząca skóra o odcieniu palonej sjeny musiała być elastyczna, bo Yan nie dostrzegł żadnych ran ani zadrapań, choć jedynym ich ubiorem były puszczone przez krocze, cudacznie oplątane wokół torsu i zawiązane na karku pasy jasnej tkaniny.

Poruszali się cicho i pewnie, porozumiewali głównie przy pomocy grymasów, rzadko używając piskliwych, świdrujących głosów.
Uszy albo bardzo ściśle przylegały do czaszek, albo nie było ich wcale – Yan nie dostrzegł charakterystycznych wypukłości.
Mieli usta, nosy i oczy pozbawione powiek – nie mrugali. Później Yan dopatrzył się czegoś w rodzaju pergaminowej błony, nieruchomej, matowej.
Byli bez broni, a przynajmniej on jej nie widział.
Pokręcili się po polanie i – groźnie marszcząc oblicza – zawrócili.
Zaległa cisza.

Odpoczął i postanowił ruszyć w przeciwnym niż stwory kierunku.
Szedł wolno. Liczył, że może Maks albo Patyk błąkają się nieopodal i uda mu się ich spotkać. Doskwierała mu samotność, a choć w drodze rozmawiali tylko w razie najwyższej konieczności, dopiero teraz pojął, jak bardzo milczące towarzystwo drugiego człowieka krzepiło.
Pragnął jak najszybciej opuścić nieprzyjazne tereny. I to był błąd. Zapomniał o ostrożności i zbyt odważnie wyszedł na otwartą przestrzeń. Stanął oko w oko z sześciorgiem monstrów.
We dnie ich zdolności nie mogły chyba rozkwitnąć w pełni, albo może było ich zbyt niewielu, dość że, mimo ogarniającej mózg niemocy, udało mu się zawrócić i pognać przed siebie. Od tej pory tropili go zajadle i tylko jakiejś sile wyższej zawdzięczał fakt, że wciąż żył…

***

A jednak dopadli go! Po tylu dniach morderczej ucieczki…
Ukryty wśród piaskowych usypisk, wyraźnie słyszał ich charakterystyczne kroki. Po pewnym czasie nauczył się je wyławiać z kakofonii dźwięków i skutecznie umykać pogoni. Aż do teraz…
Pomyślał, że nie ma już sił…
Poddał się.
Postanowił, że dłużej uciekać nie będzie. Niech dzieje się, co ma się dziać! Chcą go zjeść? Proszę bardzo! Chcą wybebeszyć i złożyć w ofierze jakiemuś bożkowi? Ich sprawa! Chcą męczyć i robić eksperymenty? Jest gotów!
Nie kryjąc się dłużej, wyszedł zza kopca. Przed nim roztaczał się widok na ogromne jezioro. Księżycowy blask kładł się złotym mostem na jego powierzchni. Gładź pulsowała delikatnie. Fale rozmywały świetliste kontury.

Yan patrzył jak urzeczony.
Naraz przypomniały mu się wiersze, które czytali kiedyś z Lisą.
Nie rozumiał ich i nie wierzył, że jakikolwiek człowiek zdolny jest do takich uniesień.
Teraz uwierzył we wszystko!
Chciał śmiać się. I płakać. I śpiewać. I tarzać się po ziemi. I tańczyć. I krzyczeć.
Chciał wszystko.
Tuż za sobą poczuł czyjąś obecność. Nie odwrócił się. W oczekiwaniu na cios nawet nie przymknął oczu. Po prostu stał i czekał na nieuniknione.

…witaj… w końcu dotarłeś…
„Kim jesteś? Nikt nie ma takiego głosu.”
Usłyszał śmiech.
…ja mam taki głos…
„Zwariowałem! Tu nikogo nie ma! Oprócz…”
Nagle olśniło go: uległ halucynacji!
Ziemisto-skórne humanoidy zalęgły się w jego głowie!
„Ale przecież nie patrzę im w oczy…”
Śmiech powtórzył się.
… odwróć się…
„To podstęp! Chcą mnie otumanić…”
I nagle przypomniał sobie, że jeszcze przed chwilą było mu wszystko jedno, co się z nim stanie. Zawahał się.
A potem powoli zaczął się obracać.

Przed nim stali ludzie.
Istoty z jego snu!
Byli wysocy, smukli i gibcy. Ich brzoskwiniowa skóra skrzyła szafirową poświatą. Pod nią pulsowała gęsta siateczka żyłek. Ich nozdrza drgały zabawnie, a wielkie czarne oczy wpatrywały się w niego przyjaźnie. Nagle ze wszystkich stron rozległy się głosy:
… witaj… witaj… witaj…
Istoty nie miały ust…

Koniec.

Dwie po północy (3)

***

Yan szedł przed siebie. Nie zatrzymywał się, choć nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Był zmęczony i zaszczuty.
Wędrował od wielu dni. Marzył o odpoczynku. Pragnął wreszcie wyspać się, jak należy, zjeść coś przyzwoitego, umyć się.
Tymczasem mógł pozwolić sobie tylko na krótki, parogodzinny odpoczynek, gdy noc była najciemniejsza i nie dawało się iść dalej…
*

A wszystko przez pazerność tego cholernego Pułkownika!
Pułkownika, którego, nie wiedzieć czemu, najstarsi mieszkańcy za plecami nazywali pogardliwie Pokurczem.
Mało mu było! Wiecznie wszystkiego mu było mało! Im stawał się starszy, tym jego apetyt bardziej rósł. Już nie wystarczyło mu to, co miał. Chciał więcej i więcej.
Yan podejrzewał, że z upływem lat Pułkownik coraz bardziej grzęznął w swoim szaleństwie, bo że normalny nie był nigdy, Yan zrozumiał bardzo prędko.

Przede wszystkim – nie wierzył nikomu! Na każdego musiał mieć haczyk.
Poza tym – umiał szczuć jednych przeciwko drugim. Wielokrotnie dawał do zrozumienia, że wśród mieszkańców ma zaufanych, gotowych na każdą podłość sługusów, nigdy nie zdradzając ich tożsamości. To dawało mu nieograniczoną władzę. Żerował na atmosferze wzajemnej nieufności, sprawiając, że ludzie bali się podjąć jakiekolwiek działania, niepewni, czy rozmówca nie okaże się jednym ze zmanipulowanych.

Dopiero po jakimś czasie Yan zorientował się, skąd w Szperaczach tyle uległości. Ci – nieustraszeni przecież mężczyźni – bali się. Tak! bali się Pułkownika. A raczej tego, co mógłby uczynić ich bliskim!
Każdy miał kogoś – matkę, siostrę, kobietę. Nawet on – Yan – zrobiłby wszystko, byle tylko Pułkownik zostawił w spokoju Babkę. Odkąd nie miała już sił pracować, wegetowała w norze dwa na dwa metry. Miała tam pryczę i szafkę. Najpierw gnieździli się we dwójkę, ale Dziadek, który mimo wielkiego apetytu chudł coraz bardziej, pewnego ranka po prostu się nie obudził. Yana nie było wtedy w Schronie.
Babka też robiła się coraz mniejsza, przygarbiona, nieruchawa. Tylko umysł wciąż miała bystry jak młódka…

Z każdym rokiem wyprawy na powierzchnię stawały się dłuższe i bardziej owocne. Wznowiono poszukiwania innych ocalałych. Bynajmniej – z żadnych tam wyższych pobudek! Rozszerzenie wpływów się Pokurczowi marzyło! Schron wydawał mu się za ciasny, choć sam nigdy go nie opuszczał. Nie obawiał się buntu – szantaż zawsze działał.
Zresztą, zapasy kurczyły się. Zdobycie ich w najbliższej okolicy stawało się coraz trudniejsze. W tej sytuacji należało nawiązać wreszcie jakieś kontakty.
Było już tak źle, że Pułkownik pod groźbą śmierci wydał zakaz rozmnażania się. Od paru lat nie pojawiały się w Schronie dzieci. Nie to, że ludzie nie uprawiali miłości. Pokurcz szybko zrozumiał, że nie może zabić wszystkich. Zarządził więc obowiązkowe okresowe badania. Kobiety – jak bydło – poddawano przymusowym zabiegom aborcyjnym.

Wyjątkiem była Lisa.
Początkowo Yan był zbyt młody, by rozumieć, co się właściwie dzieje. Podkochiwał się w Lisie i marzył, że któregoś dnia…
Prawda spadła na niego jak grom z jasnego nieba. Lisa była kobietą Pułkownika!
Odkąd zamieszkała w apartamencie dowódcy, prawie jej nie widywał. Zbrzydła, zresztą, schudła i stała się jakaś nerwowa, nadpobudliwa.
Potem w ogóle przestała się pokazywać, a Szperacze szeptali między sobą, że Pokurcz znęca się nad nią i małą. Yanowi nie mieściło się to w głowie, ale co mógł zrobić? Był wtedy tylko szczeniakiem…

Na własne nieszczęście udało im się wreszcie odnaleźć innych ludzi.
W swojej naiwności opowiedzieli Pułkownikowi o odkryciu. Jeszcze wtedy choroba nie była tak widoczna. A może to oni nie potrafili się na tym poznać. Dość, że Pokurcz zapałał pożądliwością. Sen z powiek spędzała mu świadomość, że istnieje miejsce, do którego nie sięga jego władza. I zżerała go zazdrość, gdy dowiedział się o wielkich generatorach, szklarniach i hodowli drobiu. W jego wypaczonym umyśle zrodził się plan skolonizowania tamtych. Dufny we własną potęgę, oczyma wyobraźni widział już te bogactwa u siebie, gdy paru Szperaczy, czy to ze strachu o rodziny, czy z głupoty, rozpuściło języki nad miarę…
A może im też zapachniało lepsze życie, bo zamiast odradzać – podjudzali chorego fantastę…

Niestety – nacięli się.
Nie przewidzieli, że tamci mogą być lepiej wykształceni, bardziej przewidujący, ot – mądrzejsi. Albo bardziej zdeterminowani.
Nie spodziewali się takiego oporu!
Pułkownik obmyślił plan zdobycia drugiego schronu. Szperacze mieli wejść do środka i, jak zwykle, dokonać wymiany. Tamci niby byli samowystarczalni, ale do swoich urządzeń potrzebowali jakichś części i byli skłonni dobrze za nie zapłacić. Sami nigdy nie wypuszczali się zbyt daleko, a Szperacze w swoich wędrówkach natknęli się na niejedno miasteczko.
Zgodnie z cudownym planem Pokurcza kilka następnych tygodni zajmowali się plądrowaniem opustoszałych budynków, gromadząc wszystko, co tamtym mogło się przydać.

Nigdy nie pozwalano im nocować, ale tym razem mieli zjawić się na tyle późno, by powrót był niemożliwy. Pokurcz liczył, że tamci nie odmówią schronienia.
W nocy, gdy nikt nie będzie się tego spodziewał, mieli rozpylić gaz i założyć maski. A potem powiązać wszystkich, a najbardziej opornych – zabić. Dla przykładu – jak powiedział Pokurcz.
Wszystko poszło nie tak!

Wyruszyli o zwykłej porze, obładowani towarem na wymianę.
Planowali przeczekać w pobliżu, gdyby zjawili się zbyt wcześnie.
Ale, czy to z powodu większego niż zwykle obciążenia, czy, że byli poddenerwowani, droga szła im niesporo.
Zmitrężyli dużo czasu na przejście bagniska. Popadało widocznie w tym rejonie, bo ścieżka, którą poprzednio wędrowali – znikła.
Pierwszy zapadł się Grzegorz. Ledwo go wyciągnęli, bo towarzyszący mu ratownicy, jak idioci, nie pozbyli się ładunku. To byli dwaj młodzi Szperacze. Dużo młodsi od Yana, ale czy brak doświadczenia uprawnia do głupoty? Po chwili zamiast jednego, mieli trzech topielców. Na domiar złego na powierzchni bagniska zaczęły pojawiać się dziwne bąble. Yan nie miał pojęcia, co mogło tam pomieszkiwać i wcale nie chciał się tego dowiedzieć. Widział już tyle obrzydliwych stworzeń.

Pokazał Maksowi dziwne, wypukłe smugi. Maks zaklął. Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Nim zdążyli zareagować, na powierzchni utworzyła się dziura i dosłownie wessała jednego z niefortunnych ratowników. Drugi dostał niemal nadludzkiej siły i udało mu się poderwać na ułamek sekundy. Może, gdyby zdążyli zrzucić sprzęt, zdołaliby go złapać. Kolejna dziura nie dała im tej szansy. Na szczęście Sebastian już wyciągał Grzegorza.
To ich złamało. Wciąż jeszcze w wyprawach ginęli ludzie, ale żeby w tak debilny sposób?
Nie ryzykowali przeprawy w tym miejscu. Musieli okrążyć znaczną część błock, nim znaleźli w miarę bezpieczne przejście. Podczas poszukiwań towarzyszyły im podejrzane bulgoty i powykręcane esy floresy.

Milczeli.
Każdy inaczej przeżywa śmierć towarzyszy, ale wszyscy byli zgodni co do jednego – winy Pułkownika. To na jego rozkaz na wyprawy chodzili coraz mniej doświadczeni Szperacze. Doman i Wort też byli na powierzchni zaledwie czwarty raz.
– W takim tempie niedługo zostanie nas garstka – powiedział nieskładnie Sebastian, ale wszyscy go zrozumieli.
Ze starej gwardii, do której teraz i Yan się zaliczał, zostali jeszcze Grzegorz, Sebastian, chudy Awer, Paluch i Maks.
Odeszli Niko, Bodzio, Jakub, Wiechu i Kris.
Małą mieli nadzieję, że któryś z nich ocalał, chociaż ciał nigdy nie odnaleziono.

Najbardziej tajemnicze było zniknięcie Krisa.
Zawsze chodzili po dwóch. To była żelazna zasada, której nikt nie odważył się złamać, więc po kiego czorta taki stary wyjadacz jak Kris polazł sam? Czuli w tym łapę Pułkownika. Bo niby czemu zaraz potem siostra Krisa została oficjalnie kobietą Pokurcza?
Ale nie mieli żadnych dowodów. Tak naprawdę nie wiadomo nawet, czy Kris opuścił Schron. Chociaż jego rzeczy też zniknęły…

Odpoczywali dłużej niż zwykle, głównie ze względu na Grześka, który musiał zebrać siły.
Mieli poślizg i każdy klął pod nosem, poganiając pozostałych czterech nowicjuszy. Gdy wyruszali ze Schronu, było ich dwunastu.

Potem napatoczyły się pałąkowate pnącza. Chyba rośliny. Wielkie, sino-seledynowe, bryzgały na nich lepkim paskudztwem. Yan nie wiedział, czy było żrące, ale na wszelki wypadek ominęli je z daleka. I znowu stracili kupę cennego czasu. Jakby coś sprzysięgło się przeciw nim!
Wreszcie dotarli na miejsce, naprawdę bardzo późno. Wpuszczono ich po tak długaśnych ceremoniach, że Yana zaczynali już brać diabli.
Targowanie też się przeciągnęło – każda ze stron chciała wyciągnąć najwięcej, jak się da. Do końca nie było wiadomo, czy tamci pozwolą przenocować i Yanowi cierpła skóra na myśl o powrocie. Na szczęście – ulegli.
I co z tego? Kto mógł się spodziewać, że na noc zamykają się w wewnętrznym pierścieniu? Gaz gówno mógł im zrobić!
Bladym świtem wyproszono ich bezceremonialnie…

Ze skwaszonymi minami wracali do siebie.
Początkowo Pułkownik nie chciał wierzyć w rozwój wypadków. Sądził, że go oszukują, straszył konsekwencjami. Na szczęście paru popleczników – w tym Paluch – potwierdzało bieg wydarzeń.
Mylili się jednak, sądząc, że Pokurcz zaniecha swoich planów.
Tymczasem chodzili na wyprawy, szkoląc nowicjuszy.

Nie spodziewali się, że Pułkownik tak szybko wymyśli plan awaryjny.
Może to, zresztą, wcale nie był jego pomysł, bo ostatnio niewielu ze starych Szperaczy uczestniczyło w naradach. Kiedyś to też było nie do pomyślenia. Ale mimo wszystko czuli się pewnie – Pokurcz nie mógł sobie pozwolić na utratę któregokolwiek z nich – ta niedouczona smarkateria nie poradziłaby sobie sama na górze.

Pierwszą innowacją była zmiana partnerów.
Od początku Yan chodził z Maksem. Ufali sobie, znali wzajemne słabości i mocne strony. Kiedyś nie byłoby problemu – dobrze wyszkoleni kadeci nie zagrażali bezpieczeństwu partnera. Ale teraz? Ledwo taki żółtodziób przestawał mdleć po paru krokach – wyruszał na poważne, dalekie wyprawy. W promieniu kilkuset kroków od Schronu zazwyczaj niewiele się działo, bo zdołali mniej więcej poznać okoliczną faunę i florę. Gorzej było, gdy zapuszczali się w odległe rewiry.
Nie tylko nie mogli polegać na umiejętnościach młodzików, ale jeszcze musieli ich pilnować i ratować skórę. Często właśnie z tamtych winy.

Tak omal nie zginął Awer. Zabrnęli w jakieś kamienne grzęzawiska – coś potwornego, bo z daleka wyglądały jak zwykła ziemia, a wystarczyło stąpnąć, by się zapaść. Zaraz też wysuwały się spod tego małe pierścieniowate, bladożółte macki-niemacki i oplatały człowieka. Przebijały się przez kombinezon i paraliżowały jakimś jadem. A trzymały tak mocno, że nie dawało się wyciągnąć takiej ofiary za nic w świecie. Zresztą, samemu trzeba było brać nogi za pas, jeśli nie chciało się być następnym. Yan widział kiedyś coś takiego – jeden ze Szperaczy próbował wyciągnąć drugiego… To byli bracia, i obaj tam zostali.

I w takie coś wlazł właśnie ten młody, co się wyrywał ponoć do przodu jak głupek. Awer myślał, że tamten coś zobaczył i dlatego stanął, więc sam też przyspieszył kroku. W ostatniej chwili coś mu się nie spodobało – jakiś mniejszy mu się partner wydał. Wtedy załapał. Yan i Maks widzieli z daleka, jak ucieka. Dołączył do nich i całą drogę klął smarkacza. Równinnie tam było i postać dzieciaka długo majaczyła w oddali, gdy odwracali się, żeby skontrolować tyły.

Yan dostał rudawego wymoczka, któremu dobrze patrzyło z oczu. Może tylko za bardzo był narwany i wszystko chciał za szybko. Ale chociaż tępy nie był. Po do minimum skróconym szkoleniu wyruszyli z tym Kaczorem na pierwszą poważną wyprawę. Mieli obadać teren wokół drugiego schronu, bo Pułkownik wykoncypował sobie, że musi tam być inne wejście.
Poszli więc. Z początku szło im się nieźle. Kaczor był przejęty i nie dyskutował. Nie wyrywał się, nie mądrzył. Problemy zaczęły się, gdy postanowili odbić w lewo, by nie napatoczyć się przypadkiem na kogoś od tamtych.

Yan planował szerokim półkolem obejść przód schronu i tam próbować szczęścia w odnalezieniu drugiego włazu. Wiedział, że w tym czasie Sebastian ze swoim partnerem penetrują przeciwną stronę. Przy dobrych wiatrach mogli nawet spotkać się gdzieś na trasie.
Najpierw napatoczyły się terkacze. Najgorsze chyba, z czym do tej pory z tych wszystkich paskudztw przyszło mu się mierzyć. Wredne to było, bo małe! Nim się człowiek obejrzał, już dobierały się do skóry. Miały zęby ostre jak brzytwa. Właściwie, głównie były szczękami z doczepioną resztą. Polowały stadem – po dziesięć, piętnaście sztuk. Jedynym ratunkiem było rzucić się na ziemię i znieruchomieć. Nie było to łatwe, bo wydawały działający na nerwy, ogłupiający terkot. Latały w okolicach głowy, przysiadały, podgryzały. Jeśli wygrało się tę wojnę nerwów, po dwóch, trzech, minutach – odlatywały. Jeśli nie… nie zostawiały nawet kosteczki.
Na szczęście Kaczor wytrzymał, choć Yan podejrzewał, że przymdlał, bo musiał nim zdrowo potrząsnąć, żeby znowu zaczął kontaktować.

Potem na drodze stanął im warchoł. Wielki, spasiony. Musieli zmienić tor marszu i nadłożyć drogi. Z taką bestią oko w oko we dwóch nie mieliby najmniejszych szans. Nie pluł wprawdzie kwasem, jak bryzgi, ale jego potężne kły wystarczały. Był przy tym niesamowicie szybki i inteligentny. I nigdy sam. Zaraz pojawiało się ich więcej i nie popuściły, póki nie zagoniły człowieka w miejsce, skąd nie miał ucieczki. Może jedynym ratunkiem byłoby wspięcie się na drzewo ale….
Po pierwsze – kto odważyłby się dotknąć tych krwiożerczych roślin? Na wielu pniach widać było szczątki: resztki skóry omotane lianami, kości ociekające obrzydliwym śluzem albo po prostu wtopione w korę.
Po drugie – nawet jeśli udałoby się znaleźć pokojowo nastawione drzewo, warchoły nie odpuściłyby. Czekałyby cierpliwie, aż wycieńczona ofiara spadnie prosto pod ich monstrualne ryje.

Jakiś czas wędrowali w miarę spokojnie, starając się unikać pułapek, które zastawiała na nich wynaturzona przyroda. Przeważnie im się udawało, bo czy taki drobiazg jak atak wielkich, włochatych gąsienic, które próbowały przygnieść ich do ziemi i oblepić potężnymi cielskami, mógł ich zawrócić z drogi? Byli mali i zwinni i łatwo przemknęli obok spadających bomb, dopiero po niewczasie orientując się, że nie są to krwisto-pomarańczowe owoce.

Nie zrobił też na nich wielkiego wrażenia dziwaczny kwiatek, który nagle oderwał się od podłoża i usiłował dogonić ich na swoich krótkich, cienkich nóżkach. Uciekli i nie zauważyli nawet, że kwiatek i setki jego pobratymców wcale nie polowali na nich, a na inną, znacznie okazalszą turkusową paskudę z wielgachnymi uszami. Po chwili paskuda doskonale wtopiła się w koloryt podłoża, pokryta tymiż brązowawymi kwiatkami. Usłyszeli jeszcze tylko odgłos cmokania i pomruk wielogłosowej aprobaty.

Moment grozy przeżyli natomiast, gdy jak spod ziemi, w odległości jakichś dwudziestu kroków wyrósł przed nimi człowiek. Wtedy się jeszcze nie przestraszyli. Dopiero, gdy spojrzeli ponownie, a postaci pojawiało się coraz więcej. Przystanęli. Kaczor zarepetował karabin, a on namacał rękojeść swojego ogniomiota. Zwolnili kroku i odpadli nieco w bok, zdecydowani uniknąć konfrontacji. Wtedy nagle wszystko znikło, a Yanowi zrobiło się niedobrze. Czujnik wskazywał, że promieniowanie jest tu niewielkie, zerwał więc hełm i opróżnił żołądek. Z Kaczorem było gorzej. Niby wciąż stał na nogach, ale Yan dostrzegł strużkę krwi sączącą się z nosa. Nie zważając na nic, doskoczył do partnera i pociągnął go w bok. Wlekli się, potykając o korzenie. Czuli jak coś chrzęści im pod stopami i próbuje łapać za kostki.
Parli naprzód. A właściwie parł Yan, niosąc już prawie Kaczora. Ignorował rozsadzający ból w skroniach i coraz silniejsze nawroty mdłości. Wreszcie dopadli skraju polany. Ostatkiem sił Yan próbował nacisnąć swój hełm…

Ocknął się.
Przy nim klęczał Kaczor. Zaschnięta w dolnej części jego twarzy krew sprawiała niesamowite wrażenie. Yan wstrząsnął się i spróbował wstać. Kaczor tylko pokręcił głową i pokazał coś wzrokiem. Yan opuścił głowę. Dostrzegł nagle zajadłość, z jaką tamten rozpiłowywał potężny pęd, który Yana uwięził. Wiedział co to za draństwo, więc znieruchomiał. Szarpanina tylko pogorszyłaby sytuację, bo pędy tego wyrodka reagowały na panikę. Widział kiedyś, jak takie coś ucięło jednemu ze Szperaczy rękę.
Jakiś uczony odkryłby pewnie, która z wydzielających się z zestrachanego człowieka substancji tak pobudza monstrozy… I może nawet znalazłby neutralizator… Ale nikogo takiego w Schronie nie uświadczył od dawna, więc musieli sobie radzić sami…

Po paru minutach, które wydawały mu się wiecznością – był wolny. Zerwał się, ale zamiast odbiec daleko, zdołał ledwie zrobić krok i upadł ponownie. Kaczor odciągnął go dalej.
Wstał i na chwiejnych nogach ruszył przed siebie. Zastanawiał się, co właściwie mu się przydarzyło ale, że niewiele wymyślił, postanowił po powrocie spytać Maksa.
„Jeśli on nie będzie wiedział, to już chyba nikt.” – pomyślał.
Powoli dochodził do siebie. Im bardziej oddalali się od dziwnych sylwetek, tym lepiej się czuł. Ustępował ucisk w skroniach, nudności prawie zupełnie ustały.

Tracili już nadzieję na znalezienie czegokolwiek, gdy Yan dostrzegł w nieprzyjaznym gąszczu coś nienaturalnego. Za gęstego, za bardzo zielonego i… zbyt dokładnie ułożonego. To musiało być dzieło ludzkich rąk! Podszedł bliżej, dając Kaczorowi znak, by pozostał na miejscu. Zaczął rozbierać dziwną konstrukcję, aż dotarł do gładkiej powierzchni. Serce zabiło mu mocniej.
Mniej więcej przywrócił wszystko do poprzedniego stanu i wrócił do Kaczora.
Gnali jak na skrzydłach. Nie musieli już niczego wypatrywać, więc powrót trwał krócej. Obaj byli piekielnie zmęczeni, ale chcieli zdążyć przed nocą.

Szło tak gładko, że Yan zaczął zastanawiać się, co za paskudną niespodziankę szykuje los. Jak wszyscy Szperacze był trochę przesądny i nie wierzył w fart od początku do końca.
Nie pomylił się.
Nagle pod idącym obok Kaczorem ugięły się nogi. Nie upadł, tylko osunął się na cztery litery. I Yan od razu wiedział, że dopadła go ta powszechna słabość nowicjuszy. Zaklął.
„Że też akurat teraz… dzisiaj…” – myślał chaotycznie.
Sam był jeszcze osłabiony, nie mógł przecież jednak zostawić człowieka na pewną śmierć. Chwilę stał nad bezwładnym ciałem. Westchnął i zaczął odpinać miotacz. Miał kłopoty z umieszczeniem go na plecach chłopaka, ale wreszcie udało mu się. Odwrócił się do tamtego tyłem, pochylił, i zarzucił sobie tyczkowate ciało na plecy. Na szczęście Kaczor nie należał do olbrzymów.

Powoli, noga za nogą, ruszył przed siebie. Po jakichś stu pięćdziesięciu krokach wyszedł na odkrytą przestrzeń. Tu szło się łatwiej. Jedynym, czego musiał się teraz obawiać, było spotkanie z którymś ze stworów. Na razie jednak horyzont wydawał się pusty.
Yan nie był nawet zły. Bo niby czyja to wina, że dzieciak nie wytrzymał?
Kiedyś, między jednym powierzchniowym omdleniem a drugim, musiał minąć co najmniej tydzień, teraz po dwóch dniach Pokurcz gnał chłopaków na górę. Nie podobało się to starym Szperaczom, ale odkąd zabrakło doktora Oleszki, a rządy w ambulatorium objął jego następca – starszy personel od nocników, jak pokpiwali sobie, bo wcześniej przeważnie sterylizował sprzęt – wszystko uległo zmianie. Głąb nie znał się właściwie na niczym. Żeby nie pielęgniarz, którego przyuczał Oleszko, nie mieliby żadnej opieki medycznej. Ale to Strachoń objął ambulatorium, bo robił wszystko, co mu kazał Pułkownik. Ludzie kompletnie nie mieli do niego zaufania. Już woleli leczyć się sami.

Co się więc dziwić, że młodzik nie był przygotowany, jak należy. Dobrze, że to stało się podczas powrotu.
Dotarł do Schronu potwornie zmęczony.
Po umieszczeniu w ambulatorium Kaczora i zdaniu Pułkownikowi relacji z poczynionych obserwacji, mógł wreszcie odpocząć.
Rozmowa z Maksem przynajmniej częściowo wyjaśniła jego przygodę.
– Ani chybi – strzyga. Musiała się akurat rozmnożyć. Chrupało, jak szliście?
Yan potwierdził skinieniem głowy.
– No to nic innego! Jak toto się rozmnaża, nie wiem, ale mówił mi kiedyś jeden, że to ten pomiot wytwarza jakiś halucynogen. Ty widziałeś ludzi. Młodzik pewno coś innego. A żeś zwymiotował? To się podobno z powietrzem dostaje. Filtry nic nie dają… tyle wiem. I żeby unikać tego cholerstwa.
– Ale jak to wygląda?
Maks zaczął się śmiać.
– Nie powiedziałem? A były tam może takie śliczne, różowiutkie kamyczki? Takie jakby perełki tylko większe… no… – zrobił z palców kółko wielkości mandarynki.
Yan pokiwał głową. – No to to było to. Łatwe do wypatrzenia, jak się wie. Póki nie nadepniesz – nic nie robią.
Po tej wyprawie Yan spał dobę.
Sebastian z partnerem znaleźli trzeci właz.
*

Pułkownik wpadł na kolejny pomysł.
Doszedł do wniosku, że wysadzenie włazów to ostateczność. Lepiej wzbudzić zaufanie tamtych. Zaprzyjaźnić się.
Ganiał więc Szperaczy, którzy w poszukiwaniu atrakcyjnych towarów zapuszczali się coraz dalej, a potem kazał je oddawać prawie za bezcen tamtym.
Yan niemal każdego dnia był w drodze.
Niestety – tamci nie byli naiwni i nie dopuszczali do bliższych kontaktów. Yan miał nawet wrażenie, że coś się zaczyna psuć. Niby wszystko toczyło się utartym rytmem, ale…

Przede wszystkim na czas ich wizyt w zewnętrznym pierścieniu pozostawali tylko mężczyźni. I teraz bywało ich więcej niż podczas pierwszych transakcji.
Potem spostrzegł, że nie są już tak otwarci, jak na początku. Niechętnie mówili o swoich sprawach, a przy każdej próbie pociągnięcia za język – nabierali wody w usta.
W końcu i Pułkownik zrozumiał, że pierwszy wariant jego cudownego planu zawiódł.
Najpierw wściekł się. Biegał po Wojskowej Strefie, wymachując szpicrutą i walił na oślep. Wszyscy schodzili mu z drogi.

Po kilku dniach zebrał wszystkich Szperaczy i przedstawił plan natarcia. Nie chciał słuchać, gdy co rozsądniejsi odradzali mu to posunięcie.
Radzi nieradzi, dwa dni później ruszyli bladym świtem w kierunku tamtego schronu. W sumie było ich dziewiętnastu, ale naprawdę – jako tako doświadczonych – dziesięciu.
W drodze Yan zastanawiał się, jak mają spełnić żądania Pułkownika. Od czasu pierwszej czystki, o której szeptali najstarsi Szperacze, nie ostał się właściwie żaden naukowiec, nie było ani jednego prawdziwego stratega, ba! nawet porządnego informatyka nie mieli. Wiele urządzeń uległo zniszczeniu, innych nie potrafili używać. Posługiwali się najprymitywniejszą bronią – starymi karabinami, przedpotopowymi miotaczami ognia, toporami i nożami.

Każdy pilnował swojej własności jak oka w głowie, bo nie było szans na zdobycie innej. I tak cud, że ktoś pomyślał o wyposażeniu arsenału. Kiedyś ponoć było tego więcej, ale część zaginęła wraz z ludźmi, części nie umieli używać, jeszcze innej – naprawić.
I tak Sebastian robił, co mógł. Bez jego wiedzy i te nędzne resztki rozsypałyby się pewnie w proch. A przecież wszystkiego, co wiedział, nauczył się sam z jakichś starych książek.
Owszem, było w schronie trochę literatury fachowej, ale żaden z nich nie był w stanie jej zgłębić, chociaż próbował niejeden.

Wszyscy jako tako inteligentni ludzie zdawali sobie sprawę, że dostanie się do drugiego schronu jest prawie niemożliwe. Nie wiedzieli wprawdzie, z czego jest zbudowany, ale nie sądzili, by prymitywne ładunki, jakie posiadali, sprostały tej materii. Cóż z tego, gdy Pułkownik w swoim zacietrzewieniu nie chciał nawet o tym słyszeć.
Gdyby nie mieli bliskich, pewnie poprosiliby tamtych o schronienie. Może by się zgodzili, bo na początku przebąkiwali coś w tym guście. Na szczęście Pokurcz nic o tym nie wiedział, a po jakimś czasie propozycje ustały.
Szli więc jak na ścięcie.
Od jakiegoś czasu nie pojawiali się w tej okolicy, ale czujne oczy Yana dostrzegły zmiany. Nie chodziło o przyrodę – ta zmieniała się ciągle – ale o nowe elementy. Jakby czegoś przybyło…
Instynkt podpowiadał mu, że powinni zawrócić, bo nie czeka ich nic dobrego.

On właściwie był w najlepszej sytuacji.
Po powrocie z jednej z ostatnich wędrówek usłyszał od Pułkownika, że Babka nie żyje. Mógł dowolnie rozporządzać swoim losem. Jak jednak miał zostawić na pastwę Maksa, Sebastiana, a choćby i Kaczora? I dokąd niby miałby pójść…
Od jakiegoś czasu podejrzewał, że z Babką jest źle – nie uskarżała się wprawdzie na nic, ale widział, że straciła chęć do życia. Póki żył Dziadek, jeszcze się jakoś trzymała. Kręciła się przy staruszku, opierała, karmiła, pomagała się myć…
Wiadomość przyjął z kamienną twarzą, pytając tylko o miejsce pochówku. Pokurcz wzruszył wtedy ramionami i zrobił nieokreślony ruch szpicrutą.
Na początku podobno palono ciała. Potem, gdy wielki tygiel zepsuł się i nikt nie umiał go naprawić, wynoszono zwłoki poza Schron. Strach było kopać w zmaltretowanej skorupie, więc znoszono krusz i przysypywano zwłoki. Po paru dniach nawet ślad nie zostawał po prowizorycznym nagrobku – zdegenerowana przyroda nie miała szacunku nawet do śmierci…
Myślał, że jest przygotowany na odejście Babki… Widział tyle strasznych wypadków. A jednak…

W nawale codziennych czynności trzymał się jeszcze, ale po powrocie do kwatery chwyciła go wielka żałość. Zapłakał cicho. Bez łez. I to było najgorsze. Nie przynosiło ulgi. Czuł tę suchość całym sobą. W końcu, umordowany, zasnął.
Od dawna już nie miewał wizji i myślał, że może wyrósł z tego. A może miewał, tylko był zbyt zmęczony, by je pamiętać. Tej nocy znowu szybował w pobliżu nieznanych istot i czuł się prawie szczęśliwy.
Ranek brutalnie wdarł się w cudowny sen.

Yan przystanął gwałtownie. Szedł jako jeden z pierwszych i na nim spoczywał obowiązek wypatrywania wszelkich anomalii. Rozejrzał się bacznie. Nie zobaczył nic, ale uczucie zagrożenia rosło z każdą sekundą.
Usłyszał coś. Jakby brzęk… Gwizd?
A potem wiele rzeczy stało się jednocześnie.
Przyczajony obok niego Grzegorz osunął się nagle na kolana, odrzucił broń i z wściekłością zaczął zrywać z siebie uniform. Za plecami Yana rozległo się potworne wycie. Obejrzał się. Najpierw dostrzegł roztrzaskany hełm, potem wyjącego człowieka: jeden z najmłodszych Szperaczy, wyprężony jak struna, przyciskał ręce do miejsca, w którym jeszcze przed chwilą miał uszy. Teraz rękawice zbryzgane były krwią, a na ziemi dostrzegł Yan dwa krwawe płatki i nóż.
Tuż obok inny dźgał się szpikulcem w oczy, wydając z siebie dźwięk podobny do oszalałego chichotu. Dopiero po chwili Yan pojął, że tamten płacze.

Maks leżał na ziemi bez ruchu, wygięty w łuk tak nienaturalny, że zdawało się, iż napięta na brzuchu tkanina kombinezonu za chwilę pęknie.
Sebastian – również bez hełmu – klęczał i bez opamiętania walił głową w ostry głaz. Zamiast twarzy miał krwawą miazgę.
Awer tarzał się po podłożu, jakby opadło go jakieś paskudztwo. Toczył z ust sczerniałą pianę, bluzgając najgorszymi przekleństwami.
Kaczor miażdżył sobie stopy własną bronią z taką siłą, że zapadł się we wzruszony żwir na kilka palców.
Jakiś inny młodzik – Yan nie rozpoznawał jego rysów – tylko w bieliźnie, zagarniał pokaleczonymi dłońmi kamienny krusz i wcierał go sobie w nagie miejsca.
Paluch leżał bez ruchu z poderżniętym gardłem. W ręce wciąż ściskał wielki majcher.
Rem – nowy partner Grzegorza – kręcił się wokół własnej osi. Z rozpłatanego brzucha wysypywały się wnętrzności.
Jeszcze inny pakował sobie kolejną garść rdzawego piachu do ust i gryzł zapamiętale, nie zwracając uwagi na poranione dziąsła i język.

W środku tej hekatomby, równie zbaraniały jak Yan, stał Patyk i wodził przerażonym wzrokiem dokoła. Nagle ich oczy spotkały się i tknięci wspólną myślą, rzucili się w kierunku obłąkańców, próbując przerwać ogólne szaleństwo. Nic to jednak nie dawało. A nawet stawało się niebezpieczne, bo swoją agresję nieszczęśnicy zaczęli kierować na ratowników.
Ci – bezradni – odstąpili, zgodnie próbując odciągnąć chociaż Maksa.

Yan przykląkł i wpatrywał się w twarz byłego partnera. Nie odnajdował oznak życia, ale to o niczym nie świadczyło. Bał się jednak ściągnąć Maksowi hełm. Zgadywał, że prawie wszyscy ulegli jakiejś masowej halucynacji. Cholera wie zatem, co krążyło w powietrzu.
Zaczęli się wycofywać. Nie chcieli odchodzić zbyt daleko – a nuż któryś z towarzyszy uspokoi się i będzie można mu pomóc?
Wątpili w to, bo sądząc z odgłosów, tamci prędzej unicestwią siebie samych, niż zaniechają maltretowania swoich ciał, ale nikła nadzieja pozostawała.

Odeszli na odległość stu pięćdziesięciu kroków i zatrzymali się. Dyszeli ciężko, bo Maks nie należał do ułomków. Yan z aprobatą spojrzał na Patyka. Maks wykonał kawał dobrej roboty – dzieciak chodził jak stary Szperacz. Choć na początku nic tego nie zapowiadało – straszny był z niego maminsynek, o wszystko płakał i obrażał się. A teraz proszę!
Pochylili się nad Maksem ponownie. Yan delikatnie zdjął mu hełm i przyłożył lusterko do ust. Z ulgą obejrzał wilgotny ślad nikłego oddechu. Nie mieli żadnych medykamentów, poza tym i tak nie wiedzieliby, czym leczyć towarzysza, pozostało im więc czekanie, aż silny organizm zrobi swoje.
Rzeczywiście, po jakimś czasie Maks odzyskał przytomność. Zostawili go i postanowili sprawdzić, co z pozostałymi.

Już z daleka oczom ich ukazał się makabryczny widok.
Wszędzie pełno było rozwłóczonych, ludzkich szczątków – niechybny znak, że jakieś monstra zdążyły wyprawić tu sobie niezłą ucztę.
Wahali się czy podejść bliżej – nikt nie dawał gwarancji, że i tym razem tajemniczy środek nie zadziała. Przebyli jeszcze kilka kroków.
Nagle uwagę Yana zwrócił ruch w pobliskim gąszczu. Dał Patykowi znak, by ten ubezpieczał go, a sam ostrożnie podążył w tamtym kierunku.

Przy stercie kamiennych brył siedział człowiek. Początkowo Yan sądził, że to jakiś obcy, mieszkaniec drugiego schronu. Gdy podszedł na odległość dwóch kroków z miotaczem gotowym do użytku, tamten uniósł głowę. W jego spojrzeniu było coś znajomego. Tak! To jeden z młodzików. Wyglądał jak kupa nieszczęścia – cały w zakrzepłej krwi, ekskrementach i błękitno-fluoryzującym śluzie. Yan odniósł wrażenie, że tamten próbuje się zerwać, ale udawało mu się tylko śmiesznie podrygiwać. Yan doszedł do wniosku, że kadet musi być w szoku i nie poznaje go. Zastanawiał się, co powinien teraz zrobić. Najlogiczniej byłoby zapakować sobie delikwenta na plecy i zawlec do Maksa. Ale czy najrozsądniej?

Zgrzyt za plecami oderwał go od rozmyślań. Odwrócił się – za nim stał Patyk. Wszedł w pole widzenia ocalałego i na twarzy tamtego coś drgnęło. Wykrzywił się w potwornym jakimś grymasie i dopiero po paru sekundach do Yana dotarło, że to miał być uśmiech.
„Dobra nasza – ucieszył się. – Skoro poznaje Patyka, chyba da się stąd zabrać…”
Maciuś. Młodzik miał na imię Maciuś i dzisiaj wyszedł na powierzchnię trzeci raz w życiu. Miał się nim opiekować Awer.

„A swoją drogą, jaka z tego Pokurcza swołocz – myślał, sapiąc niemiłosiernie pod połową ciężaru Maciusia – że takiego świeżaka też nie oszczędził. Chociaż… czy to miało jakiekolwiek znaczenie… W zaistniałej sytuacji na nic zdały się doświadczenie i umiejętności. Zadecydował ślepy traf. A raczej – odporność na nieznany specyfik.”
Dotarli do połowy drogi dzielącej ich od Maksa, gdy ten we własnej osobie wyszedł im naprzeciw.
„Twardy chłop!” – pomyślał Yan z uznaniem.
Maks zmienił Patyka, choć ten próbował się trochę szarpać. Widać jednak było, że gonił już resztkami sił i nieoczekiwaną pomoc przyjął z ulgą.

Ustalili, że będą zmieniać się co dwieście kroków, aż znajdą dogodniejsze miejsce do odpoczynku. Bali się pozostawać zbyt blisko miejsca rzezi.
Mimo zmęczenia, instynkt, raz uruchomiony, działał i podpowiadał, że nie są bezpieczni. Nie chodziło tylko o truciznę, którą uraczyli ich – tego wszyscy trzej byli pewni – ludzie z tamtego schronu. Wciąż mieli wrażenie, że grozi im inne jeszcze, niezidentyfikowane niebezpieczeństwo.

Istotnie, w pewnej chwili idący właśnie na szpicy Maks, przystanął. Zrobili to samo i powiedli wzrokiem za końcem wekiery. Trzy nieznane im drapieżniki przypadały właśnie do ziemi. Były tak podobne do otoczenia, że gdyby nie ten spóźniony ruch, długo jeszcze nie mieliby pojęcia, że coś ich śledzi.
Natychmiast zrozumieli, że nie mają szans ucieczki. Jedyne, co pozostawało, to zmierzyć się z bestiami. Ryzykowali, jeśli drapieżców było więcej. Ale jeżeli tropiły ich tylko te trzy, istniała szansa, że je pokonają. Położyli Maciusia na kamienistym, więc raczej pozbawionym śmiertelnych niespodzianek, podłożu i odpoczywali. Maks dał znak, że bestie podczołgały się bliżej.

Zdawali sobie sprawę, że mogą pokonać monstra jedynie z zaskoczenia. To i szybkość były jedynymi ich atutami. Mieli wprawdzie broń, ale… Zbyt wiele razy już ich zawodziła. Zdarzało się – rzadko, bo rzadko, ale jednak – że grubaśnych pancerzy nie imał się nawet ogień.
Gdy wyrównali oddechy, Maks dał znak do ataku. Bestie w czasie ich odpoczynku zdołały doczołgać się na odległość nie większą niż piętnaście kroków.
Skoczyli, jednocześnie otwierając ogień z dwóch miotaczy i starego karabinu. Bestie ryknęły i również wystrzeliły naprzód, przesadzając połowę dzielącej ich przestrzeni w dwóch susach. Szperacze wiedzieli, że w bezpośrednim starciu nie mieliby wielu szans, starali się więc nie dopuścić do niego, kierując płomienie w górę. Patyk wspomagał ich krótkimi seriami. Jak było do przewidzenia, kule niewielkie robiły na gadzinach wrażenie. Może gdyby Patyk trafił w oko… Ale w ferworze walki, ciągłym ruchu, było to prawie niemożliwe. Za to ogień stopował na chwilę ich zapędy.

Monstra musiały być jednak wygłodniałe, bo nie dawały za wygraną. Widząc, że taktyka skoków nie daje rezultatów, powróciły do poprzedniej – przywierały do ziemi i co kilkanaście sekund podpełzały w kierunku Szperaczy.
Zdawały się być niezniszczalne.
Ogień robił jednak swoje i oto nagle jedna z poczwar zawarczała groźnie, zabulgotała i… znieruchomiała. Dwie pozostałe momentalnie rzuciły się na nią, przewróciły szpiczastymi pyskami na plecy i rozszarpywały niedawnego towarzysza na strzępy.
Niewiele myśląc, Maks przyskoczył bliżej i skierował strumień ognia w to kłębowisko. Zakotłowało się, zawirowało i jeden ze stworów wysforował w górę, bryzgając wokół lepką śliną i nieprzełkniętymi resztkami. Atak był bardzo szybki, ale Maks spodziewał się go chyba, bo uczynił krok do przodu, a uniesiona w górę maczuga zawadziła o miękki brzuch napastnika i rozorała go od gardzieli aż po tylne kończyny. Maksa zalał strumień gorącej posoki i bezwładne cielsko upadło tuż za nim.

Patyk i Yan nie mieli czasu podziwiać wyczynów towarzysza. Próbowali rozprawić się z ostatnim drapieżnikiem. Ten, poznawszy nowy rodzaj bólu, starał się unikać płomieni. Odbił w lewo i w akcie desperacji rzucił się na Patyka. Przerażony młodzik cofnął się i zawadził nogą o kamienny uskok. Nie zdołał zachować równowagi i runął na plecy. Bestia ryknęła i nagle jej ciało wygięło się w paroksyzmie bólu. To Yan poczęstował ją strumieniem z miotacza, zawadzając o dół miękkiego boku. Dogorywające cielsko straciło impet i spadło, trącając nogi Patyka. Zadrżało w przedśmiertnym kurczu i znieruchomiało.
Yan i Maks zwalili się obok. Dyszeli ciężko. Nieopodal leżał Maciuś kompletnie nieświadom, że mało brakowało, a zostałby przekąską zajadłych stworów.
Byli zmęczeni. Do schronu mieli jeszcze kawał drogi. Yan próbował się podnieść. Zwaciałe nogi odmówiły posłuszeństwa, więc ponownie zległ na ziemię.
Pozbierali się jakoś wreszcie i Yan z Maksem resztkami sił dźwignęli Maciusia. Teraz musieli zmieniać się częściej.

Z Maciusiem wciąż nie było kontaktu. To znaczy przewracał oczyma i nawet udawało mu się na kilka sekund zatrzymać wzrok na którejś z twarzy, ale, gdy próbowali postawić go na ziemi i prowadzić, zmęczyli się bardziej, niż niosąc go. Poza tym ten sposób spowalniał ich.
Yan zastanawiał się, co czeka go po powrocie do Schronu. Nie wierzył jakoś w dobre serce Pułkownika. Obawiał się, że nieudany napad rozwścieczy szaleńca i ten zemści się na nich i ich bliskich. Nawet ucieczka nie była wyjściem. Wprawdzie on nie miał już nikogo, nad kim mógłby pastwić się Pokurcz, ale inni?
Zresztą, w Schronie nie został żaden mężczyzna. Kilku starców i kobiety. Nawet najmłodszych zmusił dziadzisko do wychodzenia na powierzchnię. Rem miał zaledwie trzynaście lat! Maciuś niecałe czternaście, a Patyk – piętnaście.
Więcej chłopców w Schronie nie było…
Mozolnie im się szło. Yan zauważył, że nie tylko on ma obawy. Maks zerkał na niego ukradkiem i w tym spojrzeniu czaił się lęk.
*

To miał być ich ostatni odpoczynek. Zatrzymali się na granicy zieleni i dyszeli ciężko. Od Schronu dzieliło ich około siedmiuset kroków.
Właściwie żaden nie miał pojęcia, czemu starali się nie być widoczni. Może znowu zadziałał instynkt?
Zgrzyt kroków był tak nieprawdopodobny, że przez chwilę sądzili, iż i oni ulegli w końcu jakimś zbiorowym omamom. A jednak rozpłaszczyli się wśród gęstwy i wstrzymali oddechy.
Tuż obok nieśpiesznie przeszło trzech ludzi. Mieli na sobie srebrzystobiałe skafandry i spłaszczone u góry hełmy. Półprzeźroczyste, podłużne pojemniki w kształcie przeciętego walca płaską częścią szczelnie przylegały do pleców. W dłoniach dzierżyli matowe tuby połączone z pojemnikami pękiem rurek.

Domyślili się, że to broń, choć żaden z nich nigdy czegoś podobnego nie widział. Tamci, mimo oręża gotowego do strzału, byli spokojni, rozluźnieni.
I to najbardziej nie spodobało się Szperaczom. Tak nie zachowują się ludzie zagrożeni! A zatem – wiedzieli, że nic im nie grozi!
Kto inny, jak nie tamci z drugiego schronu mogli mieć taką pewność?
Yanowi ścierpła skóra. Spojrzał na Maksa i gdy tylko tamci odeszli dość daleko, odczołgali się głębiej w gąszcz.

Znali najbliższą okolicę i wiedzieli, że mają tylko jedną możliwość dotarcia do swoich. Ale do tego potrzeba było sprawności i wolnych rąk.
Nie wahali się długo. Usadowili Maciusia na kamiennej łasze i odpełzli w prawo. Czołgali się, co chwila unosząc głowy, by zlustrować teren.
Skafandry nie były głupie, nie miały zamiaru bez potrzeby pchać się w nieznaną plątaninę, więc ta droga dawała Szperaczom cień szansy.
O ile wcześniej nie nadzieją się na jakąś przerazę łakomą ludzkiego mięsa…
Na razie nic się nie działo.

Mniej więcej w połowie drogi natknęli się na stadko terkaczy. Znieruchomieli i modlili się, żeby zajadłe stworzenia nie zdradziły ich obecności, ale widocznie tamci nie znali paskudztwa.
Potem wypatrzyli kilka musujących kałuży. Nie mieli zamiaru sprawdzać, jaką kolejną ohydę spłodziła znękana matka ziemia. Obeszli je szerokim łukiem.
Wreszcie dotarli na miejsce. Osłaniał ich gąszcz, który kiedyś podobno próbowano karczować, bo zasłaniał kamery. Odkąd elektroniczny sprzęt przestał działać, nikt nie przejmował się otoczeniem wokół Schronu, o ile nie broniło dostępu do włazu.
Teraz, dzięki tej niefrasobliwości, mogli z odległości dziesięciu kroków obserwować poczynania tamtych.

Wejście do Schronu było rozbebeszone.
Na stercie, tuż przy włazie złożone zostały jakieś długie przedmioty. Po chwili zrozumieli, że to ciała.
„Zabici! Wszyscy zabici!” – zawołał w myślach Yan.
Wtedy dostrzegł kilka szarych figurek otoczonych tymi w skafandrach.
Wśród żywych wypatrzyli Pokurcza. Najpierw poznali go po tym, że czepiał się rąk, a odtrącony – powracał i zaczynał swoje skamlenia od nowa.
Skafandry coś mówiły.
Yan wytężył słuch.
– Kłamie! Kobieta mówiła, że to on chciał wojny!
– Może to ona kłamie – drugi sceptycznie kręcił głową.
– Ale, że przeżyli! – dziwił się trzeci.
– Zamknij się! Kto mógł wiedzieć, że tam tylko same kobiety i starcy!
– To może i któryś z tamtych ocalał? – zauważył rozsądnie czwarty.
– Nawet jeśli, to przyjdą tutaj. Mówcie! – zwrócił się groźnie do dwóch ocalałych kobiet i jeszcze jednego staruszka. – Kto kłamie?
– On, panie! – kobiecina wskazała na Pokurcza. – On tu rządził! On chciał bogactw!
– On, panie! – dołączyli się płaczliwymi głosami druga z kobiet i starzec.

Skafandry odeszły na bok, nie zważając na dalsze lamenty. Deliberowały chwilę. W końcu jeden podszedł do Pokurcza i złapał go za klapy wyliniałego munduru. Pokurcz próbował się szarpać, wyrywać, ale był słaby. Odtrącony, przekoziołkował i zatrzymał się na pobliskim skalnym wypuście. Podniósł głowę i z rozpaczą patrzył, jak Skafandry podchodzą do włazu.
Yanowi przyszło nagle do głowy, żeby wyjść z krzaków, podejść i opowiedzieć wszystko.
„Żeby już raz zrobić z tym koniec!” – pomyślał desperacko.
A jednak coś go powstrzymywało.
Poczuł na ramieniu dłoń Maksa. To go uspokoiło.
W tym czasie któryś z tamtych przykucnął i wrzucił do otworu obły pojemnik długości przedramienia. Potem podniósł się i dotknął ręki najbliżej stojącej kobiety.
– Możecie iść z nami. Ale bez niego – wskazał Pułkownika.
Ten nie poruszył się nawet. Uniósł tylko głowę i patrzył, jak Skafandry odchodzą, a za nimi podąża trójka jego ostatnich poddanych.

Gdy tamci znacznie się oddalili, uszu Yana dobiegł syk. Potem ziemia zaczęła się uginać, jakby coś wsysało ją od środka.
Nie miał pojęcia, jakim diabelstwem posłużyły się Skafandry, by unicestwić ostatni ślad po swoich wrogach, ale w ułamku sekundy zrozumiał, że właśnie na zawsze stracił swój dom.
Ostatnim aktem tragedii okazał się koniec Pokurcza – żałosny, jak on sam. Nim ktokolwiek zdołał zareagować, nadleciało skądś kilkanaście terkaczy i w mgnieniu oka rozszarpało miotającego się ze strachu i bólu zdetronizowanego szalonego władcę.

Nie chcieli tu dłużej być. Wyszli na otwartą przestrzeń i smętnie powlekli się w kierunku drugiego schronu.
We trzech, bo po Maciusiu zaginął wszelki ślad…

Dwie po północy (2)

Otworzył oczy. Nad sobą miał strop pokryty liszajami łuszczącej się farby. Obok rozlegało się miarowe posapywanie. Powiercił się chwilę i przylgnął drobnym ciałkiem do góry chrapiącego ciepła.
*

Ten dzień nie różnił się od innych.
Po skąpym posiłku Yan pomagał Babce w drobnych, zwyczajnych czynnościach – uprzątnięciu Mesy, zmywaniu, wycieraniu statków. Potem wymknął się do Garnizonu.
Tutaj, jak zwykle osobiście, Pułkownik instruował przed wyjściem ze Schronu garstkę podopiecznych.
Właściwie Yan nie miał prawa tu przebywać.
„Nieupoważnionym wstęp wzbroniony!” – głosił czerwony napis.
Ale Yan dawno już odkrył wnękę za metalowymi szafami ze sprzętem. Przez szpary między nimi mógł swobodnie obserwować odprawę. Musiał tylko zachowywać absolutną ciszę.

Kiedyś Pułkownik przyłapał go na podglądaniu.
Kara była straszna. Sześcioletni wówczas Yan otrzymał dwadzieścia szpicrut na plecy. Po czwartym uderzeniu stracił chyba przytomność, bo nic nie pamięta… Tylko jakieś przebłyski zapłakanej, obrzmiałej twarzy Babki, czyjeś chłodne ręce przynoszące ukojenie pooranym plecom… I but Pułkownika, który boleśnie poderwał go z ziemi, sprawiając, że ocknął się i osłonił ramionami obolałą głowę na chwilę przed upadkiem…
Kurował się długo.
I na całe życie zapamiętał, że Pułkownikowi lepiej nie wchodzić w drogę…

Teraz, siedząc w swojej kryjówce, obserwował zmęczone, pełne niechęci twarze.
Pułkownik nie tyle go przerażał, co budził instynktowny, fizyczny wstręt. Przyglądał się pomarszczonemu czołu, obwisłym policzkom i wąskim, bezustannie latającym oczkom. Pułkownik był niewysoki, zgarbiony, sprawiał wrażenie wiecznie przyczajonego. Wciąż rozglądał się nerwowo, kuląc drobne ramiona. Głos miał cienki, przymilny i jękliwy – jakby nawykły do skamlenia. Gdy wpadał we wściekłość – a zdarzało mu się to często – piał dyszkancikiem i miotał się od ściany do ściany. Wyglądał wtedy obrzydliwie – oczy wychodziły mu na wierzch, twarz siniała, toczył bryzgi śliny z ust. Wymachiwał szpicrutą na oślep i było mu obojętne – kogo katuje…

Raz Yan widział, jak zasiekał niemal na śmierć jednego ze Szperaczy, który wrócił z powierzchni. Nie rozumiał, co wywołało w Pułkowniku taką złość. Nie rozumiał też, czemu żaden z tych rosłych mężczyzn nie zbuntuje się, nie uderzy, nie odbezpieczy broni i nie właduje w swojego kata całego magazynka. Nie mógł pojąć, czemu wszyscy byli tacy potulni i bezwolni wobec tamtego.

Yan kolejny raz omiótł wzrokiem znajome twarze.
Oto Maks. Najstarszy chyba, najbardziej zaprawiony w wyprawach na górę. Potężne, dwu – bodaj – metrowe, chłopisko, o zawsze roześmianych, niebieskich oczach i szorstkich od zarostu policzkach. Maks, który jednym plaśnięciem dłoni mógłby rozgnieść Pułkownika na placek. Maks, któremu Pułkownik zostawił na twarzy przechodzącą ukosem od lewej skroni do podbródka białą bliznę w jednym ze swoich ataków, a który umiał tylko unikać ciosów.

Albo Sebastian – wszędobylski blondyn, też wielki, pełen energii, której nie rozładowywał nawet podczas wędrówek na powierzchnię. Kiedyś Pułkownik smagał go tak długo, aż złamał szpicrutę. A tamten… stał nieruchomo wpatrzony w swojego oprawcę. Tylko ścięgna na szyi nabrzmiewały mu coraz bardziej, pulsując zsiniałymi gruzłami… A jednak nie zrobił nic…

I jeszcze Kris – drobny, niewiele wyższy od Pułkownika, żylasty, z długimi rękoma, tak silny, że najwięksi mocarze schodzili mu z drogi. I chyba jedyny, przed którym nawet Pułkownik czuł respekt, bo nigdy jakoś nie zawadził go swoją szpicrutą.
Yan słyszał, że kiedyś doszło do starcia między nimi, ale czego kłótnia dotyczyła, i jaki miała finał – nie wiedział. Mieszkańcy Schronu nigdy nie mówili o tym głośno. Sami zainteresowani również milczeli.

Yan wciąż odtwarzał rozgrywające się przed nim sceny. Było coś osobliwego w tej, zdawałoby się, zwyczajnej odprawie. Jakby w powietrzu unosiły się niewidzialne drobinki niepokoju…
Wewnętrzne drzwi dawno już zostały zamknięte za ostatnim z nich, a Yan wciąż siedział w swojej wnęce, próbując uchwycić tę niecodzienność. Zamyślił się tak bardzo, że nie zauważył, iż zaczął się czas zajęć z Lisą.
Dopiero cichy świst przywołał go do rzeczywistości – to Pułkownik zamachnął się swoim „berłem”. Coś z brzękiem spadło na podłogę.
*

Yan dawno już wyłączył funkcję „rozumienie”.
Po prostu siedział, słuchał głosu Lisy i patrzył na jej usta układające się przy wymawianiu słów w różne kształty. Starał się poprzestawać na obserwowaniu jej twarzy, bo gdy przenosił wzrok niżej, działy się z nim dziwne rzeczy…

Lisa była dwudziestokilkuletnią dziewczyną. Na prośbę Babki zajęła się edukacją Yana. Dzięki niej poznał świat z drukowanych kart – świat obcy, piękny, straszny. Na początku dziwił się, że te robaczki mogą przenieść go w tyle miejsc. Wydawały mu się szyfrem dla wtajemniczonych, kluczem do innego życia. Gdy już nauczył się czytać i pisać, to dziecięce wrażenie zblakło. Tylko czasem, gdy Lisa podsuwała mu jakąś nową książkę pełną nieznanych słów – wracało na chwilę.

Potem – również dzięki niej – odkrył krainę kolorów: barwnych plam o dziwnych kształtach i jeszcze dziwniejszych nazwach. Bo co jemu, chłopcu ze Schronu, mogły mówić Bieszczady, Morze Egejskie, Sumatra… Wciąż nie był w stanie uwierzyć, że te płaskie dwuwymiarowe smugi są górami, jeziorami, miastami – pojęciami równie obojętnymi w jego świadomości.
Lisa najlepiej jak umiała – choć sama pamiętała niewiele – próbowała wyjaśnić mu, czym są drzewa, słońce, tęcza…

Co mógł zrozumieć on, któremu raz tylko udało się zakraść do Projektorni i zobaczyć jakieś wycinki powierzchniowego ogromu? Nie przemówiło to do niego. Poczuł się rozczarowany i więcej nie próbował. Konfrontacja tego, co opowiadała Lisa z rzeczywistością, załamała go. Do tego stopnia, że odważył się zarzucić jej kłamstwo. A gdy z uśmiechem wyszukała w jakimś albumie kilka fotografii – dostał amoku. Podarł je i zdeptał, krzycząc i płacząc na przemian. Miał wtedy osiem lat.
Dziś – dwunastoletni – wydawał się sobie mądrzejszy, bardziej doświadczony, dorosły niemal. Z pobłażaniem myślał o tamtym, dziecinnym sobie, który w histerycznym wybuchu nie zrozumiał, ale przeczuł, co utracili.
Uczucie, które dziś nazwałby rozpaczą, wciąż tkwiło w nim, przyczajone, stłamszone.
*

To był jeden z najpiękniejszych dni w jego życiu.
Yan, oszołomiony ilością przeżyć, rzucił się na łóżko i przymknął oczy. Kręciło mu się w głowie.
Gdy wreszcie uspokoił oddech, mógł pomyśleć.

Najpierw Babka…
Obudziła go o zwykłej porze, ale była jakaś inna…
Niespokojna?
Po szybkim ochlapaniu się wodą pobiegł do mesy. I tu spotkało go pierwsze zaskoczenie – Babka stanowczo odsunęła go od kuchennych sprzętów. Stał chwilę, oszołomiony, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. Nagle przez plastykową kotarę dostrzegł Pułkownika. Gdy ten uchylił półprzeźroczystą płachtę, Yanowi ścierpła skóra.
„Wypatrzył mnie!” – pomyślał przerażony.

Wizyta Pułkownika nigdy nie wróżyła niczego dobrego. Zdawało się to potwierdzać zmarszczone gniewem oblicze Babki. Yan miał wrażenie, że chciała coś powiedzieć. Zdziwił się, gdy tylko zagryzła usta – Babka nie bała się niczego ani nikogo.
Tymczasem Pułkownik uśmiechnął się i podszedł do niego. Uniósł rękę, a Yan skulił się odruchowo. Pułkownik rozchichotał się i… klepnął Yana w plecy.
Unikając wzroku Babki, odezwał się:
– Pora… duży jest. Lata przyszły… Nie może wciąż kryć się za waszą spódnicą. Na babę go chcecie wychować? A może znudziło wam się w cieplutkim Schronie, a?
Yan nic z tego nie rozumiał. Spojrzał na Babkę. Ta tylko pogardliwie wydęła usta.
– Czas żeby Yan wywdzięczył się za chlebek, który jecie…
Babka z irytacją pociągnęła nosem. Pułkownik uniósł szpicrutę i smagnął nią powietrze.
– A i Yan pewno woli inne zajęcia niż zmywanie garów. No! Dość tych dyskusji! – zakończył, obrócił się na pięcie i wybiegł chyłkiem.

– Gadzina… – mruknęła Babka.
Odwróciła się do Yana tyłem i załomotała garami.
– No! Idź! Nic tu po tobie, synek… – rzuciła przez ramię.
Yan z wahaniem opuścił kuchnię.
Miał zamiar usiąść tam, gdzie zwykle – obok Dziadka, ale Pułkownik wskazał mu miejsce po przeciwnej stronie stołu.
Zdumiony, przycupnął obok Maksa. Ten spojrzał z ukosa, jakby ze współczuciem. Zaraz jednak uśmiechnął się i zagaił:
– To co? Od jutra zaczynamy?
Yan nie potrafił wydusić słowa, więc tylko skinął głową.
„Zaczynamy? – myślał. – Co zaczynamy?”
Bał się jednak zapytać.

A potem wydarzyła się ta druga rzecz…
Gdy po zajęciach z Lisą wrócił do wspólnej kwatery, Babka tylko smutno pokręciła głową.
Wstała z westchnieniem i, ściskając go za ramię, poprowadziła dokądś.
Nie wierzył własnym oczom!
W niewielkim, skąpo umeblowanym pomieszczeniu zobaczył swoje rzeczy.
Nie to jednak było najważniejsze, że dostał swoją kwaterę, ale – gdzie ją dostał. W Części Wojskowej! Tutaj cywile nie mieli prawa wstępu.
Z niemym pytaniem w oczach spojrzał na Babkę.
Ta po raz kolejny westchnęła ciężko i sękatą ręką pogłaskała go po włosach. A potem… uciekła.
*

Yan rozejrzał się po swoim nowym domu.
Był brzydki: ohydne ściany, odrapane, betonowo szare; twarda prycza, jęcząca przy każdym ruchu; goła, pełna jakichś plam podłoga.
Poczuł się bardzo samotny. Wrażenie wzmogła ciemność, bo mała żarówka zgasła nagle. Yan zrozumiał, że koniec z nocnym czytaniem książek, oglądaniem albumów…
Schował głowę pod koc i zacisnął powieki. Był zły na siebie, że nie udało mu się powstrzymać łez.

Nagle poczuł czyjąś obecność. Nie wiedział – śpi, czy wszystko dzieje się na jawie…
Ktoś wziął go za rękę i pociągnął ku sobie. Yan odniósł wrażenie, jakby unosił się w powietrze… Z ciemności wychynęła kobieca twarz. Wydała mu się wyjątkowo piękna i… znajoma… Wpatrywał się w nią, usiłując sobie coś przypomnieć… Nagle zesztywniał z przerażenia – patrzyły na niego straszne, zupełnie białe oczy. Szarpnął się w odruchu paniki. Niewiele to dało – oczy wciąż wpijały się w jego twarz. Prócz tego nie działo się nic, więc po chwili uspokoił się. Lęk ustąpił ciekawości. I poczuciu dziwnego bezpieczeństwa…
Istotnie – znowu poczuł uścisk dłoni i poszybował wyżej? dalej?
„To sen!” – pomyślał, bo to, co ujrzał…
„Łąka! To jest łąka! – zgadł. – I drzewa. Jak pachną! Jak jasno! Ciepło…”
Obudził go ostry głos brzęczyka.
*

Z entuzjazmem zgłębiał nową wiedzę. Uczył się, jak korzystać ze sprzętu – tego w Schronie i tego, który był potrzebny na górze. Broń, uniform, sposoby porozumiewania się – zdobyte informacje kłębiły mu się w głowie. Z wypiekami na twarzy słuchał opowieści o niebezpieczeństwach, pułapkach, stworach, które rozpanoszyły się na zewnątrz.
Zapamiętywał jak unikać kłopotów, czego absolutnie nie wolno robić, a co jest niezbędne, by przetrwać. Nie rozumiał rzucanych mu ukradkiem, smutnych spojrzeń swoich nauczycieli.
On był jednym wielkim szczęściem i nie mógł się doczekać pierwszej wyprawy.

Od czasu, gdy zamieszkał w Wojskowej Strefie, nie wolno mu było jej opuszczać. Tęsknił za Babką. Za jej szorstką miłością, nieczęstym uśmiechem. Brakowało mu też lekcji z Lisą.
– Taki regulamin, bracie – oznajmił mu pierwszego dnia Maks. – Jesteś teraz kadetem – roześmiał się.
W ogóle – ludzie Pułkownika nie byli tacy źli.
Najbardziej lubił Maksa. Podziwiał go za odwagę, pogodę ducha i skromność. To inni opowiadali o jego graniczących z cudem wyczynach. On sam zbywał wszystko machnięciem potężnej ręki i zmieniał temat. Yan uważał go za guru. Maks znał się na wszystkim! I był cierpliwy. Nigdy nie kpił, nie próbował imponować wiedzą i doświadczeniem. Mówił prosto i zrozumiale.

Początkowo miał wielkie problemy z włożeniem skafandra. Awer pokpiwał nawet sobie, że musi najpierw urosnąć. Yana bardzo złościły te uwagi, ale prawdą było, że za duży uniform nijak nie chciał się dopasować do jego sylwetki. W końcu jednak nauczył się w nim chodzić, a nawet biegać i przewracać się, chociaż sińce leczył tygodniami.
Po okiełznaniu wrednego odzienia przyszła kolej na broń.
Marzyło mu się postrzelanie z działka laserowego. Niestety – od dawna były one bezużyteczne. Potem pragnął dostać swój własny miotacz ognia, bo śmieszył go berdysz Sebastiana, a wekiera Maksa przyprawiała o paroksyzmy śmiechu. Mina zrzedła mu, gdy poczuł na grzbiecie ciężar upragnionej broni. A wydawało mu się, że nie ma nic łatwiejszego niż spacerek po powierzchni w pełnym rynsztunku!

Przyszedł przecież wreszcie taki czas, że mięśnie przywykły do ciężaru, a nogi przestały drżeć.
Yan nabrał również szacunku do broni siecznej i obuchowej. Rzecz jasna – nie bez bólu.
Właściwie orężem, które dawało mu największą satysfakcję, był nóż. Sebastian, który jak nikt znał się na broni, podarował mu cudo o dwunasto- może centymetrowym ostrzu. Nauka władania tym narzędziem szła Yanowi wyjątkowo szybko – miał zwinne palce i dobre oko.
– Obyś nigdy nie musiał go użyć – mruknął Sebastian.
Wtedy Yan go nie zrozumiał…

Wyczerpany, po wieczornym posiłku wracał do siebie i starał się zasnąć.
Na początku męczyły go wizje. Nie były straszne, raczej niepokojące – przemierzał w nich nieznany świat, spotykał istoty niby mu podobne, a jednak inne. Nigdy nie udało mu się znaleźć na tyle blisko, by stwierdzić, na czym ta różnica polega, ale czuł, że istnieje.
Nie rozumiał, skąd mu się to bierze…

Pewnego razu podsłuchał rozmowę Awera z Maksem. Może nie zwróciłby na nią uwagi, ale zachowywali się głośniej niż zwykle. Przystanął zaciekawiony pod uchylonymi drzwiami i usłyszał swoje imię.
– W końcu i tak się dowie – w głosie Maksa pobrzmiewała troska.
– A dowie się, dowie… I nie chciałbym być wtedy w skórze Pokurcza – Awer zachichotał złośliwie.
– Głupi jesteś! – warknął Maks. – Dzieciak jest młody i nie wiadomo, co zrobi. Chcesz kolejnej jatki?
– Może nie będzie tak źle…
– I jeszcze go wsadził do kwatery Anny…

„Anna? Tak przecież miała na imię moja mama…” – Yan myślał gorączkowo.
Od Babki wiedział, że umarła przy porodzie. Gdy pytał o ojca, Babka zbywała go wzruszeniem ramion. W końcu przestał pytać.
I nagle z całą jasnością uświadomił sobie, skąd zna twarz nocnej przewodniczki. Już kiedyś przemierzał z nią świat ze snów. Więc ona była jego matką!
– Mamo… – szepnął.
Pod powiekami pojawił się obraz przygarbionej Babki…
*

Upragniony dzień przyszedł nieoczekiwanie.
Z podniecenia Yan nie mógł spać. Przewracał się z boku na bok, wsłuchując się w jęk sprężyn.
Pozwolono mu wreszcie – nie wiedział po jak długim czasie, bo nie miał on w Schronie żadnego znaczenia – odwiedzić Babkę.
Pognał jak na skrzydłach.
Zastał ją w kuchni. Gdzież indziej mogłaby być? Wszedł za kotarę i chrząknął. Odwróciła się błyskawicznie i … zamarła.

– Synek? – spytała niepewnie.
Pokiwał smętnie głową, bo nagle wielka gula ugrzęzła mu w gardle i nie dawała się przełknąć. W ułamku sekundy dostrzegł to, czego nie widział dawniej – że Babka jest już bardzo stareńka. Jej ściągnięta twarz pokryta była brązowymi plamkami, wokół oczu i ust rozciągała się siateczka głębokich, drobniutkich zmarszczek, ramiona opadały, pochylała się coraz bardziej, zapadała w sobie.
– Synek… – powtórzyła.
Spracowane ręce tarmosiły jakiś gałgan.
Podbiegł do niej i próbował, jak kiedyś, wtulić twarz w miejsce między brodą a biustem. Ze zdumieniem zauważył, że utonęła w jego objęciach. Wydawała się taka mała i krucha! I… chyba płakała! Nie, to niemożliwe! Jego twarda, zawsze opanowana Babka?
– Co wam? – przestraszył się.
Załkała krótko i wysupłała się z jego objęć.
– Głodny-ś? – spytała.
Pokręcił głową.

A potem siedział przy stole wśród innych Szperaczy i nie mógł nadziwić się, że wszystko wydaje mu się w tej Mesie takie inne… mniejsze jakby.
Nawet Lisa, która kiedyś przewyższała go o głowę, teraz sięgała mu ledwo do ucha!
Zamienił z nią kilka słów, ale nie odczuł dawnej bliskości. Coś się między nimi zmieniło. Wkradło się jakieś onieśmielenie.
Gdy zwracał się do niej, łapał ukradkowe, trwożliwe spojrzenia reszty cywilów. Nawet Dziadek, którego zazwyczaj nie interesowało nic prócz pełnej michy, przerywał na moment swoje cmokania i unosił na niego dziecinne, pełne ufności oczy. Yan czuł się źle pod ich obstrzałem.
Szybko zakończył posiłek i umknął do kuchni.

Mimo protestów Babki, zabrał się za zmywanie. Widząc, że sprawia mu to przyjemność, przestała fukać.
– Opowiedzcie o mamie – poprosił nagle.
Sam nie wiedział, skąd wzięło się w nim to pragnienie, by wreszcie dowiedzieć się czegoś więcej. Siedzieli w obskurnym pokoiku we trójkę – Dziadek, memlający jeszcze resztki obiadu, Babka, cerująca jakąś szmatę, w której z trudem rozpoznawał swoją starą koszulę, i on – popijający świństwo, które kiedyś uważał za herbatę.
Widział, jak drgnęła. Powoli podnosiła głowę znad swojej bezsensownej łataniny.
– Co chcesz wiedzieć, synek? – spytała cicho.
– Wszystko! – odparł naiwnie.
Uśmiechnęła się.
– Wszystko… Śnisz? – spytała niespodziewanie.
Nagle jej wzrok nabrał bystrości. Yan miał wrażenie, że przenika go na wskroś. Milczał, ale ona już wiedziała.

– Ona… Anna też śniła… dlatego od razu wiedziałam, że jest jego córką… krew z krwi! – wykrzyknęła nagle i zacisnęła twardą, drobną pięść. – Ale on tego nie miał…
– Kto? O czym wy mówicie? – Yan pogubił się w monologu Babki.
Ta, nie zważając na jego okrzyki, mówiła dalej.
– Żaden chłop tego nie miał… Tylko my… kobiety.
– Czego? – spytał cicho.
Popatrzyła na niego nieprzytomnie. Nagle zachichotała.
– Czego? – spytała sarkastycznie. – A daru! Żeby był przeklęty!
– Dar? – zapytał głupio.
– On! I dar też! Cieszyłam się, że powiła chłopca. Nie myślałam… że i ciebie dopadnie to przekleństwo. Jakby mało było jednego grzechu! Jakby mało było… – powtórzyła cicho.

– Nie chwal się tym aby! – ostrzegła, patrząc mu twardo w oczy, a widząc, że nie rozumie, dodała – Nie mów nikomu, że śnisz… Te sny… to prawda. Zawsze, słyszysz, zawsze się sprawdzają!
Milczeli.
Babka – wyczerpana ilością słów, które się z niej wylały, on – bo zaczął nagle podejrzewać, że musiało jej się pomieszać w głowie.
„Może ze starości?” – dociekał.
– Pójdę już… – podniósł się z trzeszczącego krzesła.
Dopiero teraz spojrzała na niego. Uniosła rękę i dotknęła jego twarzy. Przykrył jej dłoń swoją…
– Idź, synek. I… – zawahała się – uważaj.
*

To, co zobaczył, przeszło jego najśmielsze oczekiwania. Ten niewielki spłachetek, który dane mu było oglądać przez monitory nie sprawiał wrażenia groźnego. Yan w duchu nawet trochę nie dowierzał Szperaczom, słuchając ich opowieści. No bo co mogło się czaić w popękanej i pobrużdżonej wprawdzie, ale – zupełnie gołej ziemi? Przecież każde niebezpieczeństwo było widoczne jak na dłoni.
Jaki był naiwny!
To, co wcześniej sprawiało wrażenie małych wrębów w rzeczywistości okazało się dużo większe. Dopiero teraz zrozumiał sens morderczego treningu. Nieprzywykły do kombinezonu, z ekwipunkiem, nie przetrwałby w tym świecie nawet chwili…

Szło mu się okropnie. Pod stopami, zamiast gładkiej schronowej podłogi chrzęściły jakieś odłamki, nogi wciąż grzęzły w kamiennym pyle, światło wypalało oczy, chociaż szybę kazali mu nastawić na maksymalne przyciemnienie. Pocił się ze strachu i wysiłku. I wciąż kręciło mu się w głowie – ta ogromna, niczym nieograniczona przestrzeń wywoływała ataki paniki, które próbował tłumić, aż do krwi przygryzając dolną wargę.
Nie doszli nawet do granicy zieloności majaczącej w oddali, gdy nagle po prostu klapnął na ziemię. Nawet nie próbował się podnieść – coś kazało mu siedzieć i czekać końca.
W przebłysku świadomości ujrzał oczy Maksa. Poczuł, że ktoś unosi go, a świat wokół zaczyna się kolebać. I to kołysanie zapamiętał najbardziej.

Gdy ocknął się, ze zdumieniem stwierdził, że leży w ambulatorium, a w nosie łaskocze go coś i wierci. Uniósł rękę. Pomacał. Rurka.
„Tlen!” – zrozumiał.
Obok, na krześle, drzemał Maks.
Yanowi zrobiło się wstyd – zawiódł ich! Nie nadawał się! Nagle ulotniła się cała jego buta i pyszałkowatość, których – na szczęście – nigdy jawnie nie okazał. Musiał się poruszyć, bo Maks sapnął i otworzył oczy. Yan szybko zacisnął swoje. Ale nie dość szybko. Usłyszał znajomy śmiech.
– Nareszcie, dzieciaku! – zawołał Maks. – Myśleliśmy, że nam ducha wyzioniesz, kiedy tak padłeś.
– Przepraszam… – wybąkał Yan, bo było to jedyne, co przyszło mu do głowy.
– Nie żartuj. Ja za pierwszym razem nie przeszedłem nawet połowy tego, co ty.
Yan uśmiechnął się z wdzięcznością.
Oto cały Maks! Ani myślał wspominać, że jego nikt nie przywlókł na plecach tylko sam doczołgał się do włazu! I że kiedy zaczynali wychodzić na powierzchnię – było to dużo bardziej niebezpieczne.

– Zbłaźniłem się – powiedział z pokorą.
Maks machnął ręką. Yan dobrze znał ten gest, wiedział, że dalsza dyskusja jest bezcelowa.
– To dlatego poszliśmy we czwórkę… – zrozumiał nagle.
– Ano tak. Sam też bym cię przytachał, ale po co nadwerężać siły? Jeszcze parę eskapad i przyzwyczaisz się. Będziesz śmigał jak sarenka – śmiał się.
Yan dopiero po chwili przypomniał sobie piękne, brązowookie zwierzątko, które kiedyś pokazała mu Lisa.
– Śmigał? – zapytał głupio, bo nie zrozumiał.
– Tak się kiedyś mówiło. A sarny to chyba najpiękniejsze zwierzęta, jakie widziałem. Posmutniał na moment.
– I szybko biegały?
– Właśnie – uciął Maks. – Spróbujesz wstać? – zmienił temat.

Dwie po północy (1)

Mich znudzonym spojrzeniem wodził po sino-szarym sklepieniu. Potężne szczęki rozwarło ziewnięcie. Podrapał się po owłosionym, wydętym brzuchu i zerknął na drzwi.
„Chyba wstanę…” – pomyślał.
Rozejrzał się. Podłużna neonówka odbierała pomieszczeniu wszelkie ciepło. Nawet skóra przybierała nieludzki, czerwono-fioletowy odcień.
Mich zwlókł się z łóżka, pozostawiając rozbebeszoną, przepoconą pościel, stanął na kabłąkowatych nogach i przeciągnął się. W tym samym momencie światło przygasło, a uszy przeszył przeciągły brzęk.
Mich naciągnął golf i w gatkach zbliżył się do drzwi.
Zamek cicho szczęknął.

Wyszedł na długi, skąpo oświetlony korytarz. Po kilkunastu krokach znalazł się w czymś w rodzaju ni to mesy, ni – kambuza.
Przy długim stole byli już wszyscy. Zajmując swoje miejsce, obrzucił ich przelotnym, pogardliwym spojrzeniem. Nieco dłużej jego wzrok spoczął na drobnej, kruchej dziewczynie. Poczuł znajome mrowienie w okolicy krocza, więc czym prędzej odwrócił głowę.
Babka suto obdzielała kaszą i pulpetami. Mich skrzywił się. Ze wstrętem spojrzał na sąsiada – Staruch, siorbiąc i stękając, walczył z pokaźną porcją. Micha brzydziło w nim wszystko: i z lubością przymykane przy każdym kęsie oczy, i wysmoktywanie resztek jedzenia z zębów, i oblizywanie sękatych paluchów.
Babka nie była lepsza z tym swoim rozlazłym cielskiem, wielkimi jak bochny chleba cycami i wałkami skóry na szyi. Mich wzdrygnął się, gdy stara kostropata ręka Babki próbowała pogłaskać go po głowie.
– Sp… – zmełł przekleństwo.

Major. To pod jego groźnym spojrzeniem Mich kolejny raz zrejterował.
Jakże on nienawidził tego padła!
Przejechał językiem po zębach. Trafił na sporą wyrwę. Na zawsze zapamięta twardą pięść tamtego, która wylądowała na jego twarzy, gdy odezwał się niepytany.
Nigdy. Nigdy już tego nie zrobił. Jedna lekcja Michowi wystarczyła. I pomyśleć, że był czas, kiedy Mich podziwiał Majora, uwielbiał, niemal modlił się do niego.
Tak. Ale tamto minęło. Teraz zostały tylko wspomnienia i ta parszywa, bezsensowna wegetacja.
I dziewczyna. Anna. Mich oblizał pożądliwie wargi, na których zastygły resztki zimnego, tłustego sosu.
*

Przez pierwszych szesnaście lat życia nie miała pojęcia o istnieniu tego strasznego człowieka.
Wiodły skromny żywot na peryferiach Miasteczka.
Ona, Anna – zwyczajna nastolatka, przeważnie szczęśliwa i zadowolona ze swojego losu – z Mamą, młodą jeszcze i ładną, ale przygiętą nadmiarem obowiązków, które dobrowolnie wzięła na siebie, by jedynaczce zapewnić egzystencję. Nie było im źle. Jakoś żyły, bez wylewności może, ale przywiązane jedna do drugiej, świadome, jak bardzo są sobie nawzajem potrzebne.
Wszystko szło zwykłym torem aż do tamtego dnia.
Zjawił się w ich domu.
Bezceremonialnie obszedł wszystkie kąty, lekceważąco patrząc na Mamę. Z bezładnych wrzasków Anna zrozumiała tylko wykrzyczane „Zabieram!”. Gdy Mama próbowała protestować, zaśmiał się nieprzyjemnie i bez słowa pociągnął Annę do wyjścia. Niemal wywlókł ją, szamocącą się, przez drzwi, zaciskając łapsko na ustach i nosie. Podduszona, tracąca dech Anna zdołała jeszcze dostrzec zrozpaczony wzrok Mamy, skurczonej w dziwnej pozie pod szafą…

Ocknęła się w przeczuciu czegoś strasznego. Bała się otworzyć oczy. Porażały ją obce dźwięki i zapachy. Paraliżował ból rąk i nóg. Spróbowała się poruszyć. Zdrętwiałe kończyny odmawiały posłuszeństwa.
Przemogła wreszcie strach, powoli rozwarła powieki i…
Nicość… Ciemność.
Chciała unieść ręce i przetrzeć oczy. Ogromny wysiłek włożony w tę banalną czynność doprowadził ją do omdlenia…
Następne, co pamięta, to uczucie lekkości i cisza. Własne dłonie błądzące po ciele… Palce muskające brodę, usta, policzki… opuszki badające wypukłość powiek i kruchość rzęs.
Pustka.
I płynący z daleka, chropawy, ale przyjemny głos:
– Obudziła się nasza gołąbeczka…
I zapadanie w coś miękkiego, ciepłego, dobrego…

Uczyła się tego nowego życia powoli, czepiając się skrawków obcej rzeczywistości, poznając ją dłońmi i stopami, słuchając i wąchając.
Po jakimś czasie bezbłędnie rozpoznawała ciemność nocy i dnia, przyjazne i wrogie gesty, słowa prawdy i fałsz.
*

Mich niechętnie oderwał się od ekranu. Nienawidził, gdy ktoś przerywał mu ulubione zajęcie. Obrócił głowę, by dać upust rozdrażnieniu, ale słowa uwięzły mu w krtani. Za nim stał Pokurcz – kabel i zausznik Majora – w drapieżnym grymasie wyszczerzając krzywe ząbki.
Mich mógłby go zmiażdżyć jednym uderzeniem pięści. Usłużna wyobraźnia natychmiast podsunęła obraz zgniecionej mordki Pokurcza, z której przez nos sączą się krwawe strzępki mózgu. Niemal słyszał już to przedśmiertne rzężenie i napawał się widokiem drgających w konwulsjach kończyn…
Mich widział coś takiego… eksplodujące czaszki, palące się, żywe ciała, ręce topiące się w ostatnim, obronnym geście… Cały ten motłoch, gnój…
Na tamto wspomnienie jego usta rozciągnęły się w niekontrolowanym, okrutnym uśmiechu…
Cienki głos Pokurcza przywołał go do rzeczywistości.
– No… i co teraz mam z nim zrobić, a? Major wyraźnie zabronił wchodzenia tu…
Mich patrzył na tę gębę wykrzywioną fałszywym strapieniem, spod którego wyzierała jawna satysfakcja…
Tak. Mich niepotrzebnie zadarł z tym bydlęciem w pierwszych dniach pobytu tutaj.
Ale skąd mógł wiedzieć, że ta kupa odchodów, to prawa ręka Majora? Jego oczy i uszy?
Mich bezwiednie potarł policzek przecięty długą, krwawą szramą.
Tamten dostrzegł gest i nie zdołał pohamować triumfalnego uśmieszku.
– A? – ponaglił Pokurcz.
Mich wzruszył ramionami. Sytuacja była beznadziejna. Major lubował się w demonstrowaniu swojej władzy.
– Może się jakoś dogadamy, panie Nowak… – mruknął bez przekonania. Zdumiała go reakcja przydupasa.
– Może… A teraz niech już idzie…
Mich pokornie opuścił pomieszczenie. Powlókł się do siebie.

Błądził wzrokiem po gładkich stropach. Palce zaciskały się na rękojeści rekina, muskały pieszczotliwie ząbkowane ostrze.
Ile już razy wyobrażał sobie ten nóż wbity w gardziel Majora. Albo w serce. Albo w brzuch. Nie. W serce nie – za szybka śmierć. W brzuch też nie… Jeszcze by ścierwo przeżyło! Tylko szyja. Zaszlachtować… Jak wieprza! I patrzeć, jak w błagających o litość oczach gaśnie życie…
A potem…
Potem to on byłby tu bogiem i carem…
Mich zachmurzył się.
To niewykonalne.
Po pierwsze – siepacze Majora nie daliby mu podejść tak blisko. Po drugie – nawet gdyby to się Michowi udało i zabiłby gada – tamci starliby go na proch. Za dobrze im się żyje pod skrzydełkami dziadygi!
Ani socjopata Sawicki – uzależniony od psychotropów neandertal, ani sadysta Kosiorek – osobisty pitbul, którego Major wyciągał kiedyś za uszy z różnych opresji, nie dopuszczali do swojego pana nikogo. Nie odstępowali go na krok. Nawet w drodze do wychodka.
Mich zastanawiał się nad trucizną, ale szczwany lis żarł ze wspólnego gara, jakby czuł pismo nosem, a do prywatnych apartamentów nie miał wstępu nikt za wyjątkiem wyżej wymienionej psiarni.
Mich wierzył jednak, że w końcu nadarzy się okazja i jego życie ulegnie diametralnej zmianie. Na razie musiał się przyczaić i czekać na odpowiedni moment.
*

Czas płynął tu inaczej. Anna przywykała do tego rytmu, ciszy. Powoli przestawało jej brakować śpiewu ptaków, zapachu drzew, słońca. Nauczyła się, kogo unikać, komu nie wchodzić w drogę. Bardziej wyczuwała, niż rozumiała, że to miejsce z przymusu stało się domem, ojczyzną, światem.
Niemal uwierzyła, że i tu można żyć bez lęku…
Podczas jednego z posiłków czegoś jej nagle zabrakło. Dopiero później zorientowała się, że wśród szmeru rozmów nie wyławia głosu Profesora. Jeszcze się wtedy nie zaniepokoiła. Pomyślała, że może zachorował, źle się poczuł – nie należał przecież do najmłodszych…
A potem usłyszała rozmowę osobistej gwardii tego strasznego człowieka. Śmiali się, wspominając, jak męczył się staruszek i czepiał życia, gdy topili go w jakimś wodnym zbiorniku, o którym Anna nie miała nawet mglistego pojęcia.
Potem znikła Marysia – fizyk, biolog Janczarski, kapitan Skorupko… inni. W końcu przestała liczyć. W jej pamięci zacierały się powoli ich głosy, co skonstatowała z rozpaczą, bo przecież były jedynym dowodem na to, że istnieli naprawdę…

Którejś nocy obudziła się, czując ogromny ciężar przygniatający jej drobne ciało. Początkowo przerażenie sparaliżowało ją – myślała, że powtórzył się koszmar tamtego, i bezpieczne, zdawałoby się, schronienie zostało unicestwione, a ona dogorywa pod jego gruzami.
Lecz to, co się stało, okazało się być znacznie gorsze…
Wśród sapania i rzężenia ktoś wdzierał się w nią brutalnie, dławiąc jej oddech, wgniatając w płaską powierzchnię łóżka, pozbawiając woli i przestrzeni…
Nie miała siły, by krzyczeć, płakać, modlić się…
Gdy już sądziła, że dłużej nie wytrzyma, poczuła, że odpływa, ulatuje… Jakby z lotu ptaka dostrzegła wielką zieloną łąkę, umajoną błękitem bławatów, czerwienią maków, żółcią wiesiołków. Nozdrza przyjemnie drażnił zapach macierzanki, ramiona i kark muskały ciepłe promyki.
Zapragnęła nigdy już nie opuszczać tego miejsca, pozostać tu i wdychać aromat ziół, słuchać brzęczenia owadów, poddawać się uzdrawiającej fali ciepła…

– Przeżyje… – usłyszała szorstki głos.
Z całych sił próbowała powrócić do tamtych szmerów, woni, obrazów, ale coś przeszkadzało, natrętnie atakując czułe bębenki kakofonią dźwięków. Wreszcie ze wstrętem uległa naporowi zewnętrznego świata.
Szloch Babki wywołał w Annie niechęć, co bardzo ją zdumiało, bo zawsze lubiła tę życzliwą, prostą kobietę. Dotąd ze stoickim spokojem przyjmowała objawy jej czułości i przywiązania. Nawet fakt, że Babka lituje się nad Anną i jej ułomnością, nie wzbudzał w dziewczynie zniecierpliwienia. Dopiero teraz…
Anna zawstydziła się, czując na czole szorstką, spracowaną dłoń.
A jednak nie potrafiła przemóc się i pozbyć złości, że Babka nie pozwoliła jej pozostać na zawsze w iluzorycznym schronieniu.
*

Mich skrzętnie ukrywał swoje uczucia, wpatrując się niewinnym wzrokiem w Majora. Ten tokował w uniesieniu, napawając się brzmieniem własnego głosu i poczuciem miru.
„Musi dostać codzienną dawkę uwielbienia – pomyślał. – Bez tego by zdechł, wyskrobek jeden! Major!” – prychnął z pogardą i przeraził się.
Zerknął z niepokojem w kierunku znienawidzonego dowódcy. Psycholowi wystarczały błahsze powody, by pozbyć się oponenta.
Mich pamięta, jak to było z informatykiem Duszką, który wbrew wyraźnemu rozkazowi próbował nawiązać kontakt z powierzchnią…
Mich natknął się na dobermany Majora taszczące coś w foliowym worku. Ledwo zdołał się wtedy ukryć. A skojarzył sobie, bo od tego czasu nikt już Duszki na oczy nie widział.
Albo Petrowski. To on na początku był dowódcą. Jako najstarszy rangą. Ten to dopiero miał wielkie plany! Nie gadał o niczym innym, jak tylko o ratowaniu świata. Lazaret chciał tu urządzać i leczyć ten skażony nawóz z góry. Ocalać! Badać! Szukać remedium! Tego to akurat prawie nikt nie pochwalał. Za wyjątkiem paru może popleczników Petrowskiego i takich samych fantastów jak on. Reszta… Wlec cholerną zarazę, dzielić się jedzeniem, wodą, powietrzem? Po ki grzyb? Na miejsce w schronie trzeba było sobie zapracować wcześniej! Elita miała przetrwać, a nie – plebs!
Jakoś Michowi nie chciało się pamiętać, że i on nie trafiłby tu, gdyby nie koneksje.
Myśli te przemknęły niczym błyskawica i Mich znowu przytomniej spojrzał w kierunku Majora. Na szczęście ten, upojony przemową, nie dostrzegał niczego. Jego psiarnia też była jakaś rozkojarzona.

„Major! – kontynuował Mich. – Jaki tam z niego major! Zwykły poruczniczyna! Tyle, że na swojej robocie się znał… Zajmował się konserwacją tego, pożal się Boże, obiektu.”
Mich nie miał pojęcia, kto i kiedy kazał tego kolosa wybudować. Podejrzewał, że to jacyś dysydenci jeszcze za czasów głębokiego socjalizmu, trzęsąc dupskami przed imperialistycznym agresorem, postanowili sobie takie gniazdko wymościć. Niby miejsce niegłupie: niewielkie zaludnienie, stały dostęp do naturalnych zbiorników wodnych, promieniochłonne lasy i wszystkie inne bzdety… No, i nie bez znaczenia musiał być fakt, że w zamierzchłych czasach jakiś Piłsucki chciał tu stworzyć bastion przed komunizmem. Może czerwony establishment bał się powtórki z rozrywki… znaczy z tego… z historii… A potem – gdy powiały ciepłe wiatry z Zachodu, wróg stał się przyjacielem, a czerwona elita zestarzała się albo wymarła, a nowa zaczęła pokładać w zamorskim druhu wielkie nadzieje – obiekt okrył kurz zapomnienia. Pozornie. Bo było jeszcze Wojsko. A Wojsko nie zapomina. Tam nic się nie zgubi…
Właśnie ten tu „major” wraz z garstką pomagierów zajmował się ochroną, uzupełnianiem zapasów, i diabli wiedzą, czym jeszcze w tajnym schronie.
W „razie czego”, w który nikt tak naprawdę nie wierzył, miał tu zostać przetransportowany sztab najznamienitszych umysłów kraju.
Szczęście w nieszczęściu – dotarły tylko jakieś niedobitki. Reszta – czy to nie zdążyła, czy miała po drodze lepsze miejsca – kto ich tam wie? – dość, że ludzi było tu niewielu. Jakaś bezładna zbieranina… Mich właściwie o nikim z nich nigdy nie słyszał…
Zresztą – co go obchodziło, kto, jak i czemu. Najważniejsze, że jemu nic nie grozi. Gdyby jeszcze udało się pozbyć starego szaleńca, nic nie stałoby Michowi na drodze do zdobycia władzy w Schronie.
„Naturalna sukcesja” – pomyślał.
Czy jakoś tak się to kiedyś nazywało…
*

Anna drżała na myśl, że żadne zamki nie są w stanie ochronić jej przed tym strasznym człowiekiem.
Przychodził, kiedy chciał, brał, co chciał, i wychodził, zostawiając ją jak zepsutą zabawkę.
Początkowo po każdym wtargnięciu Anna uciekała na swoją łąkę i wiele trudu kosztowało Babkę, by sprowadzić ją z powrotem.
Czas mijał, wizyty nie ustawały, a Anna coraz więcej szczegółów zapamiętywała z tych dziwacznych wędrówek. Już nie tylko łąka pojawiała się w tych wizjach ale również miejsca obce, nigdy wcześniej niepoznane…

Od kilku dni czuła niepokój. Niby wszystko odbywało się według ustalonego porządku: pobudka, prysznic, posiłki, wymiana zdawkowych zdań z współmieszkańcami, lepki wzrok Micha…
Na to wspomnienie Anna wzdrygała się ze wstrętem. Niema adoracja Micha była równie obrzydliwa jak kontakt z tym strasznym człowiekiem, który ostatnio odwiedzał ją niemal noc w noc.
Anna sama nie wiedziała, co było gorsze. Chyba jednak noce. Przed spojrzeniami Micha mogła skryć się u siebie, zamknąć się i nie reagować na drapanie do drzwi. Nauczyła się też unikać go poza mesą, nie wchodzić w drogę.
Tego dnia jej niepokój jeszcze się wzmógł. Po porannym posiłku poczuła się tak osłabiona, że ledwo dobrnęła do swojego pokoju. Zległa na łóżku. Zakręciło się jej w głowie…

Nagle znalazła się nad swoją łąką. Jak zwykle, widziała wszystko z pewnej odległości. Płynąc, czy może lecąc, rozgarniała rękoma chłodną, przeźroczystą materię… Wielobarwna przestrzeń zachwycała spokojem…
Nieoczekiwanie coś zmąciło to poczucie bezpieczeństwa… W oddali Anna dostrzegła kilka drobnych punktów… Coś w ich kształcie wydawało się być znajome… Anna zawahała się i zawisła nad kolorową połacią… Punkty rosły. Gdy uświadomiła sobie, czym są, ogarnęła ją panika. Szarpnęła się do tyłu…
W zaciśniętych dłoniach poczuła chłód twardej ramy.
Tego dnia Anna pierwszy raz powróciła świadomie ze swojej podróży.
*

Znowu złamał zakaz i przekradł się do Projektorni. Major dostawał białej gorączki, gdy ktoś próbował uruchomić sprzęt, by choć na chwilę połączyć się z zewnętrznym światem.
Micha fascynowały te obrazy. Nie mogły równać się z niczym, co widział przed tamtym.
Kiedy jeszcze dowodził Petrowski, priorytetem było odnalezienie jak największej liczby ocalałych. Gdy tylko warunki na to pozwoliły, grupa niby-przeszkolonych fachowców została wysłana na zewnątrz. Odpowiednio wyposażeni, mieli za zadanie naprawić monitoring, czy też zainstalować nowe kamery. Mich nie wiedział dokładnie. Nie znał się na tym. Nie miał pojęcia, czy tamto miało jakiś wpływ na działanie sprzętu, czy mogło go uszkodzić albo zniszczyć. Nie obchodziło go to. Ani to, żeby wydostać się na powierzchnię. Chociaż nic nie stało na przeszkodzie, kochany tatuś zachachmęcił i zdrowy jak koń Mich mógł się zasłaniać papierami sercowca. Jego nielicznych rówieśników posyłano na górę bez gadania. Zamontowany sprzęt wymagał serwisowania czy coś…

Gdy zabrakło Petrowskiego, Major zakazał wycieczek. Projektornia została zamknięta na głucho, a przy wspólnym stole nieco się przerzedziło. Po jakimś czasie nawet ślad nie pozostał po tych, którzy w jakikolwiek sposób byli związani z Petrowskim.
Pierwsze zniknięcia jeszcze półgłosem komentowano. Potem i to ustało. Mieszkańcy Schronu nabrali wody w usta – było to lepsze, niż trafienie na czarną listę nowego dowódcy…
Niespokojne palce biegały po klawiszach. Mich wgapiał się w nieruchome obrazy na monitorach. Kiedyś można było sterować kamerami i mieć szerszy ogląd. Odkąd nikt nie wychodził na powierzchnię – stało się to niemożliwe. Sprzęt psuł się.
Westchnął rozczarowany – znał już na pamięć najmniejszą kupkę piasku, każdą wyrwę, każde pęknięcie ziemi…

Mich przecknął się. Nikt nigdy go nie odwiedzał, więc pukanie do drzwi uznał za senny majak. Odgłos powtórzył się.
– No… – zawołał niepewnie.
Klamka drgnęła i powoli zaczęła opadać. Drzwi uchyliły się. Wreszcie wyłoniła się zza nich uśmiechnięta gęba Pokurcza. Potem do pokoju wpłynęły ramiona i reszta.
Pokurcz z przymilnym uśmieszkiem rozejrzał się po wnętrzu. Wypatrzył krzesło i potruchtał do niego. Przysiadł na brzeżku.
Mich czekał. Nie miał zamiaru ułatwiać tamtemu zadania. Przylazł – niech się produkuje!
Pokurcz prychnął przez nos, zatarł ręce i roześmiał się.
– Znowu był w Projektorni… – zaczął dyszkancikiem.
Mich wzruszył ramionami. Czuł, że tamten go nie wyda. Chociaż… Właściwie było mu wszystko jedno. Zdawał sobie sprawę, że interes, z którym przylazł Pokurcz może być gorszy w skutkach niż kara za niesubordynację.
– Ja obietnicy dotrzymał. Teraz pora na niego…
Mich dostrzegł badawcze spojrzenie chytrych oczek. Nie poruszył się.
– Źle się dzieje… – zaczął Pokurcz i znowu obrzucił Micha czujnym spojrzeniem. – Źle… Major dobry dowódca… – palnął nagle nie wiadomo po co. – Major dobry dowódca – powtórzył. – Ale… Ja nie mówię, że czegoś brakuje… Woda jest, i powietrze, i jadło… Na górze śmierć… Chyba… Ja nie mówię, żeby tych z góry ściągać… nie… Ale… Na górze miejsca są… Petrowski mówił… Nie tak, jak tu u nas… A Major „nie” i „nie”! Sawicki i Kosiorek…
Mich słuchał tej bezładnej paplaniny z mieszanymi uczuciami. Zastanawiał się, czy przypadkiem Pokurcz go nie sprawdza.
– …jak dowódcą już zostanę, wszystko się zmieni… wyprawy wznowimy… – dotarło nagle do niego.
Co za prymityw! Więc o to chodzi! O władzę… Kolejny chętny.
– Co pan proponuje, panie Nowak? – przerwał te wywody.
W odpowiedzi Pokurcz sięgnął za pazuchę i wyciągnął zatłuszczone zawiniątko.
– Sawickim ja się zajmę… Kosiorkiem… ktoś. Chodzi o to, żeby wszystkich jednocześnie… No to Major jemu przypada… Ja dam znać – jak i kiedy.
Mich w milczeniu pokiwał głową. Pod poduszką namacał rekina.
Późniejsze zadźganie Pokurcza nie wydało mu się szczególnie trudną sprawą… A z tym drugim… zobaczy się.
*

Czuła się coraz gorzej. Zawroty głowy. Mdłości. Wszystko wydawało się jej wstrętne. Jedzenie było gorzkie, woda – kwaśna. Powietrze pachniało stęchlizną, a ludzie – śmiercią.
Jedynym wytchnieniem stawały się podróże. Od pamiętnego spotkania Anna bacznie wypatrywała charakterystycznych figurek. Niestety – horyzont pozostawał czysty. Chociaż zdarzało jej się przemierzać i lasy, i jeziora, i miasteczka… Przypatrywała się opustoszałym miejscom. Niektóre z nich wyglądały, jakby nie tknął ich ząb zagłady, inne – obrócone w proch – szczerzyły się szczerbatymi ruinami. Wszystkie miały wspólną cechę – były pozbawione jakichkolwiek oznak życia, martwe.

Pierwsze podejrzenie powzięła nagle – wbrew rozpaczliwej wierze, że coś takiego nie może się jej przytrafić. Błagała jakieś bliżej nieokreślone siły, modliła się do intuicyjnych bogów, by oszczędzili jej tego. Nie! Wszystko, tylko nie to! Wolałaby nawet śmierć.
Anna ze zgrozą obserwowała zmiany zachodzące w jej ciele.
Najpierw powiększyły się jej piersi, potem broda straciła swoją szpiczastość. Przerażonymi palcami wodziła po coraz bardziej okrągłym brzuchu. Zaczęła odczuwać bóle w krzyżu, jakieś dziwne migreny. Jej ciało straciło sprężystość, nogi zrobiły się ciężkie, oddech – głośniejszy.
Najgorsze, że ten straszny człowiek nie dawał jej spokoju. Wciąż pojawiał się znienacka, miażdżył i okaleczał…
Anna długo potem leżała w pozycji, w której ją porzucał, wsłuchując się w rwący rytm serca i rozcierając płynące z martwych oczu łzy.
Ten czas zaowocował nowym etapem w jej wędrówkach.
Niby nadal dryfowała wśród bezkresów lasów i jezior, ale jednocześnie wciąż świadoma była obecności własnego ciała. Jakby coś nie pozwalało jej pozbawić tego ciała więzi z mózgiem. To coś poruszało się w niej, kotłowało, wczepiało od środka. Wystarczyło jednak, by przyłożyła dłonie, a przestawało się miotać, uspokajało, przysypiało, znacząc swoją obecność jedynie przytłumionym, szybkim tętnem.
*

Mijała kolejna jałowa noc. Mich bał się zasnąć, by nie przegapić znaku.
Pokurcz wywęszył, że każdej nocy Major opuszcza swój apartament i udaje się w bliżej nieokreślone miejsce. Sam.
W tym czasie zaćpany Sawicki po codziennej dawce psychotropów wegetuje w swoim barłogu, a Kosiorek oddaje się ulubionym rozrywkom w jednym z bardziej oddalonych pomieszczeń schronowego laboratorium. Co tam robił, nietrudno było odgadnąć, znając jego psychopatyczne skłonności. Nie miało to, zresztą, większego znaczenia. Najważniejsze, że był to jedyny moment, w którym szatańskie trio było w rozsypce.
Mich zwątpił już, by cokolwiek miało zdarzyć się dzisiaj i – zrezygnowany – zamierzał przespać choć kilka godzin. Gdy usłyszał umówiony sygnał, sięgnął pod poduszkę, zerwał się z łóżka, zakręcił kilka razy wokół własnej osi i, zdezorientowany, wyskoczył z pokoju. Impetem wpadł na Pokurcza. Obok niego kulił się jakiś zakapturzony Wymoczek. Pokurcz na migi pokazał Michowi sąsiednie drzwi, po czym, kiwając na Wymoczka, ruszył w przeciwnym kierunku.
Zdumiony Mich dłuższą chwilę wgapiał się we wskazany przez Pokurcza cel.
Anna? Major i Anna?
Powoli zdumienie ustępowało miejsca ślepej furii.
„A to dziwka! – myślał – Szmata!”
Obelgi więzły mu w gardle. Wściekłość zalewała oczy.
Machinalnie, niemal bez udziału świadomości, skierował się ku drzwiom. Nacisnął klamkę. Robił to wcześniej wielokrotnie, ale dziś pierwszy raz nie poczuł blokady. Ostrożnie uchylił drzwi. Jego uszu doszły jakieś sapania, rzężenia. W pokoju panowała ciemność. Tylko smuga skąpego światła sącząca się z korytarza pozwalała rozróżnić z grubsza kontury sprzętów.
Wciąż półświadomie ruszył w kierunku, skąd dochodził miarowy skrzyp. Sapanie nie ustawało.
Wreszcie Mich znalazł się idealnie naprzeciw nich. Widział potężne cielsko Majora poruszające się niczym miech – ciężko, rytmicznie, metodycznie. W smudze światła zamajaczyły mu, zaciśnięte na stelażu łóżka, drobne piąstki Anny.
Jak we śnie Mich odbezpieczył broń. Przez świst oddechu Majora przebił się szczęk odblokowywanego mechanizmu. Ułamek sekundy przed tym, jak pokój wypełnił huk, potężne ramiona Majora wykonały gwałtowny półobrót. Mich uchwycił ostatni, przedśmiertny błysk zamglonych rozkoszą i zwierzęcym strachem oczu; posłyszał wyrywający się z piersi charkot… Niemal w tym samym momencie głowa Majora odskoczyła, bryzgając deszczem krwawych odłamków. Bezwładne ciało opadło.
Mich, zahipnotyzowany widokiem, nienaturalnie skręcony wycofywał się w kierunku drzwi. Nieoczekiwane ukłucie w okolicy serca zaskoczyło go. Instynktownie uniósł ręce i ze zdumieniem namacał rękojeść swojego ukochanego rekina.
– Co… – zdążył wyszeptać, nim runął w przejściu.
Ostatnim, co dostrzegł, były pobielałe palce Anny wczepiające się w żelazną ramę.
*

Anna traciła dech z zachwytu.
W szmaragdowym lustrze jeziora odbijały się skrawki błękitu. Na zboczach wiły się pnącza ciemnoróżowego kwiecia. Wyżej brzozy drobnymi listkami szemrały radosną pieśń, płoche wiewiórki baraszkowały wśród sosnowych gałęzi.
Na piaszczystym brzegu drobne, nagie figurki, zaśmiewając się beztrosko, ochlapywały się wodą. Na skraju łąki kilkanaście drewnianych domków radowało oczy. W otwartych oknach powiewały firanki, gdzieniegdzie z komina sączyła się szarawa smużka.
Anna patrzyła na to z trwożliwym biciem serca. Widziała spoglądające w czyste niebo radosne twarze…
Potężny krzyk sprawił, że znowu poczuła pod lędźwiami twardość sprężyn.
Ogromny ciężar, który uciskał ją od tak dawna, zelżał nagle, zwiotczał. Skronie miażdżył przetaczający się wokół huk… tak straszny, że myślała, iż za chwilę zmiecie ją z powierzchni…
A potem nagle poczuła wielką ulgę. Znowu mogła zaczerpnąć powietrza, odetchnąć pełną piersią. Strużki czegoś ciepłego oblepiały jej twarz, szyję, dekolt…

Czyjeś dobroczynne ręce położyły chłodny kompres na jej rozpalone czoło.
Leżała, napawając się wolnością.
Nagle od środka rozdarł ją wielki ,pęczniejący ból… Próba ułagodzenia go ciepłymi dłońmi nie na wiele się zdała. Przeciwnie – sprawiła, że stał się intensywniejszy, bardziej gwałtowny, nie do wytrzymania… Z jej piersi wydarł się krzyk, który po chwili przerodził się w przerażający skowyt… A choć paraliżował nerwy – przynosił ukojenie. Anna przeczuwała, że jeszcze kilka chwil wzmożonego wysiłku, a ból ustanie całkowicie, zniknie…
Równocześnie z tą pewnością pojawił się żal, że oto traci coś bezpowrotnie, na zawsze. Że na zewnątrz wydziera się cząstka jej samej i nigdy już do niej nie powróci…
Cierpienie powoli ustępowało miejsca straszliwej pustce. Anna uległa wrażeniu, że lodowate pędy oplątują jej serce, zaciskają się coraz mocniej, mocniej…
Nagle z tej niemocy wychynęła twarzyczka. Ciemne, niemal czarne oczy patrzyły na nią z wielką ufnością.
Zapragnęła dotknąć delikatnego policzka. Sino-biała ręka drgnęła. Z piersi wydarło się westchnienie…

***

Szara, poorana zmarszczkami twarz pochylała się nad kolejnym ciałem. Zaczerwienione od płaczu oczy były suche. Sękate palce pieszczotliwie muskały szpakowatą skroń, skwapliwie omijając potężną wyrwę…
Babka uniosła głowę i obrzuciła wzrokiem trzy leżące obok siebie ciała.
Okrutny bóg odebrał jej prawie wszystkich, których kochała…
W obronnym odruchu przycisnęła do potężnych, miękkich piersi popiskującą kruszynkę.
Tylko on jej został – ten wnuk-niewnuk zrodzony z kazirodczego grzechu…
– Może on będzie szczęśliwszy…
Westchnęła. Przygarbione ramiona ciaśniej oplotły wątłe ciałko…