Z piątku na niedzielę. A.I. Sztuczna inteligencja. David.

Nie jestem z tych wzruszliwych. Nie płakałam nawet na Stowarzyszeniu Umarłych Poetów z Robinem Williamsem, choć siedzący obok kolega buczał pół filmu, a drugie pół pociągał nosem…
Kiedy jednak pierwszy raz oglądałam A.I. Stevena Spielberga – chlipałam niemal cały czas.
Dobrze, że byłam sama…
Za drugim razem było znacznie lepiej, choć – też nienadzwyczajnie…
Na pytanie: „Co zasługuje na szczególną uwagę w tym filmie?”, najchętniej odpowiedziałabym – „Wszystko.”
Świetny Haley Joel Osment w roli małego chłopca, Meryl Streep jako głos Blue Mecha i rewelacyjny Jude Law jako żigolak Joe…
Muzyka Johna Williamsa…
Scenariusz…
A.I. to kino drogi. Ale nie jest to taka sobie zwyczajna wędrówka z pięknymi krajobrazami i dobrymi ludźmi w tle.
Film jest sekwencją następujących po sobie obrazów, a wspomniana wyżej wędrówka głównego bohatera stanowi pretekst do ukazania losów innych – równie tragicznych – osób.
Poraża uniwersalizm tego dzieła.
Z jednej strony można porównać tę opowieść do współczesnej wersji Pinokia Carla Collodiego, z drugiej – do Procesu Franza Kafki…
To wspaniała metafora ludzkiego życia, gonitwy za marzeniami, ułudy spełnienia i unifikacji…
Ale – nie tylko…
To także opowieść o pragnieniu miłości…

Z piątku na niedzielę. Inny świat.

Bywają lektury tak frustrujące i zapadające swoim okrucieństwem w pamięć, że nie chce się do nich wracać nigdy więcej. Deliberując na temat spełnienia podstawowej funkcji Sztuki i – tego wciąż, aż do znudzenia przewijającego się w moich wynurzeniach – katharsis, wszystko zdaje się być w jak najlepszym porządku: Dzieło dało możliwość pełnego przeżycia.
Co jednak, gdy, po jego przeczytaniu, nic już nie wydaje się być takim, jakim było do tej pory…
Cały system wartości odwraca się o sto osiemdziesiąt stopni.
Odbiorca naiwny zapyta: Czy to być może?
Pragmatyk stwierdzi: Po co mi to było?
Egzystencjalista będzie się zadręczał pytaniami o sens istnienia.
A ja?
Po przeczytaniu Zapisków z martwego domu zaczęło mi towarzyszyć dziwaczne uczucie, że chwilami żyję w domu bez okien. Banalne? Banalne. Ale nie znajduję lepszego wyrażenia dla tej umysłowej klaustrofobii. Ponoć porównanie nie powinno być zbyt udziwnione. Ma przybliżać aspekty niepewne.
Niby to oczywiste, że w ekstremalnych warunkach zachowania zaczynają odbiegać od normy [norma to takie idiotyczne słowo, które niczego nie wyjaśnia… ot, choćby taki przykład: jeśli w miejscowości X dziewięćdziesięciu dziewięciu mężczyzn na stu bije swoje partnerki, to staje się to normą, a zachowanie tego jedynego niebijącego – patologią… że dziwne… ależ skąd – czysta logika…], wymagają nieszablonowych rozwiązań… tiaaa… W taki sposób da się usprawiedliwić każde draństwo.
Czy ja kiedykolwiek deklarowałam, że po moich refleksjach ktoś poczuje się lepiej?

Z piątku na niedzielę. Ania z Zielonego Wzgórza.

Dzisiaj tak z babska sobie zagaję. Nie sądzę, żeby jakikolwiek samiec alfa, beta, czy nawet omega był w stanie przebrnąć przez którąkolwiek książkę Maud, a teraz już stanowczo za późno zaczynać, więc…
Nie – żebym coś sugerowała… Daleka jestem od tego, ale…

Dobrze. Dość tych mizoandrycznych bredni i ostrzeżeń. Ad rem.
Która z nas samolubnie i okrutnie nie uśmiercała rodziców, by wcielić się w postać rudowłosej sierotki o temperamencie mangusty [mangusta nie jest może najlepszym porównaniem, ale nie o celność środków artystycznych chodzi… nie tym razem…].
Która nie marzyła o przystojnym Gilbercie, odrzuceniu jego przyjaźni w trakcie wysiadania z wiadomej łódki…
Która z nas – wreszcie – nie marzyła o tym, by być zacną panią doktorową, prowadzącą dom swojemu zapracowanemu mężowi i rodzącą mu co rok nowe doktorzątko…
Więc… tego.
Ja nie marzyłam.
I zawsze trochę mi przykro, gdy czytam, że dziewczynka z takim potencjałem skończyła jako reproduktorka Blythów…
Nie mam, oczywiście, nic do kobiet, których jedynym szczęściem jest polerowanie mężowego blasku.
Nie wtykałam [i nadal nie mam zamiaru tego robić] nigdy nikomu recepty na udane życie. Nie sugerowałam, co kogo może uszczęśliwić. Nie próbowałam wmawiać, że jedyną słuszną drogą współczesnej kobiety jest ta, którą ja wybrałam…
Będę więc pisać tylko za siebie.
Nie marzyłam, niestety, o byciu panią Anią Blythe, której jedyną rozrywką było swatanie sąsiadów…
Czemu? Ponieważ straszliwie nie lubię nudy…

Z piątku na niedzielę. Malena.

Ponoć pisanie jest dobre na chandrę. Piszę więc, choć diabli wiedzą, co podkusiło mnie do ponownego oglądania tego filmu.
Filmu o sycylijskiej Jagnie z Chłopów. Oczywiście piękniejszej, subtelniejszej, bardziej gorącej… I bardziej doświadczanej przez los…
Opowieść snuta z niebanalnej perspektywy… O zazdrości, cierpieniu, samotności… Również narratora.
Zdecydowanie nie poprawiła mi nastroju…
Nawet muzyka Enio Morricone nie zadziałała tym razem jak balsam…
Nie płakałam – a szkoda – może zrobiłoby się trochę mniej sino…

Z piątku na niedzielę. Pasja.

Film swoje latka już ma, a mi nieodmiennie kojarzy się z lawiną szlochów, spazmów i łkań podczas projekcji.
Oraz z własną wściekłością, bo to zbiorowe katharsis przeszkadzało mi w oglądaniu. Do kurr…tyzany o satynowych usteczkach… nędzy – pół seansu zastanawiałam się, czego te rozhisteryzowane indywidua spodziewały się po filmie, który nazwę gatunkową ma wpisaną w tytuł. Może jakiejś misyjnej gorączki, z którą główny bohater nawracać miałby barbarzyńskich Rzymian. Oszalały z zacietrzewienia… Albo nienaturalnie błyskający ogniem wiary… Ciskający pioruny [a nie – to Zeus] z oczu…
Nie wiem. I pewnie już się nie dowiem.

Tak, jak nigdy nie dowiem się, czemu tak chwalono grę Mela Gibsona w scenie z krzyżem niesionym na Golgotę…

Z piątku na niedzielę. Ucz się, Jasiu…

Pamiętam doskonale, od kogo usłyszałam wierszyk o Jasiu, który ma się uczyć [ja wszystko pamiętam…], by zdobyć potęgi klucz, i pamiętam również, że utworek wydał mi się wyjątkowo idiotyczny. Nikt w końcu w młodym wieku nie marzy o karierze szatniarza…

Nie pamiętam [ha! jednak – nie wszystko… co stwierdzam z niejakim zdumieniem…] natomiast tych bezczelnych mechaników, hydraulików, sprzedawczyń z mięsnego… Wszechwładnych… Wykorzystujących swoją pozycję, by udowodnić wyższość klasy robotniczej nad inteligencją pracującą…
I dobrze.

Dzięki panom Wiesławowi Michnikowskiemu, Janowi Kobuszewskiemu i Wiesławowi Gołasowi potrafię sobie jednak wyobrazić specyfikę tamtych czasów…

Z piątku na niedzielę. Meluzyna.

Pamiętam, jakie wrażenie zrobił na mnie Marsz Wilków z Akademii Pana Kleksa.
Tak naprawdę nie wiadomo, kiedy kształtują się preferencje muzyczne. Ponoć – jeszcze nad kołyską [dziecięciem będącej] rodzice często puszczali mi klasyków i romantyków na przemian z muzyką chóralną, a ja fikałam kończynami i bomblowałam radośnie. Brat z kolegami zaś w formie uspokajacza aplikowali mi podobno Hendrixa, Ozziego i Purplów…
Nie wiem, jak z tym naprawdę było, bo chociaż pamięć mam nienajgorszą, nie będę udawać, że pamiętam cokolwiek z okresu, gdy jeszcze mogłam sięgnąć stopą do ust na leżąco…
Faktem jest, że bez Wymienionych Wyżej życie nie byłoby takie samo…
Mogę powiedzieć jedno – najukochańszą bajką po dziś dzień jest Święto wiosny, a piosenką – Meluzyna…

Ten cudownie skrzypiący głos Małgosi Ostrowskiej…

Z piątku na niedzielę. Panna Julia.

– Wie pani, że jest pani dziwna?
– Być może! Ale pan także! Zresztą wszystko jest dziwne! Życie, ludzie, wszystko jest jak brudna piana, która unosi się na powierzchni wody, dopóki nie utonie!


Do czego może doprowadzić samotność, rozczarowanie, poczucie alienacji…
Jaką władzę ma kobieta nad mężczyzną. Kobieta piękna. Niedostępna. Z innego świata.
Czym góruje mężczyzna nad kobietą bez majątku, bez praw, bez silnego oparcia w innym mężczyźnie…
Czy możliwa jest miłość między dwojgiem całkowicie różniących się ludzi…
A pożądanie… czy może istnieć namiętność między zupełnie innymi osobowościami…
Okrucieństwo. Wzajemna manipulacja. Oderwanie się od korzeni.

Jednoaktowy dramat Artura Strindberga to gra między trojgiem uwikłanych we wzajemne zależności bohaterów. Gra nerwów. Gra uczuć. Gra pozorów.
Z powodu specyficznej sytuacji niemożliwe staje się faktem. Dokonuje się i uruchamia lawinę…

Panna Julia (ze świetnymi kreacjami Colina Farrella i obu pań – Samanthy Morton i Jessiki Chastian) wyreżyserowana w 2014 roku przez muzę Ingmara Bergmana – Liv Ullmann – niczym nie ustępuje tej z 1951…