A poza tym na działkach… (5)

Kolejne Święta nadeszły nadspodziewanie szybko.
Straszono nas Wielkanocą pod puchową pierzynką, a tymczasem:


Żeby oderwać się od pichcenia i odtajać po kattopulwisacji, wybrałam się na poszukiwanie miejsc, w których porządki robi ktoś inny. I oto, co wypatrzyłam:


Pod koniec spaceru natknęłam się jeszcze na widoczek, który pobudził moją wyobraźnię nie gorzej niż muzyka takiego na przykład Hendla:


I z tym Was zostawiam.
Oraz z życzeniami: bądźmy zdrowi i szczęśliwi, niech nie zabraknie nam nigdy empatii, spokoju i pokoju.

Pozdrawiam:)

Lena

A poza tym na działkach… (4)

…nic się nie dzieje…

Boże Narodzenie tuż, tuż, a ci, którzy do mnie zaglądają, wiedzą, że bardzo lubię tę przedświąteczną krzątaninę. Dom pełen jest zatem oszałamiających zapachów. Przesiąkam nimi i ja, co sprawia, że wszystko wokół staje się cieplejsze, milsze i odrobinę bardziej uroczyste.
Nie będę Was zanudzać powtarzaniem, ile i czego przygotowuję, wspomnę natomiast, że parę lat temu pokusiłam się o pewną modyfikację i jestem z niej bardzo zadowolona.
Miałam problem z makowcem. Rokrocznie zostawał prawie nietknięty, i nie była to raczej kwestia smaku [choć miałam podejrzenia, że to z nim jest coś nie tak…], a nadmiaru.
Nie wyobrażałam sobie jakoś Świąt bez tego ciasta, więc któregoś przedwigilijnego dnia przyszło mi do głowy, by zamiast tradycyjnej strucli makowej zrobić z przygotowanego nań ciasta i farszu bułeczki. Co wymyśliłam, to uczyniłam i… od tego czasu problem niezjadanego makowca zniknął. Bułeczki są rozchwytywane i wreszcie nie tylko nie muszę swojego makowego wypieku nikomu wciskać na siłę, ale jestem proszona o upieczenie choć kilku dodatkowych sztuk na wynos:)

Kończę i życzę wszystkim, by tegoroczne Boże Narodzenie było pełne wzajemnej miłości spokojne, zdrowe, radosne. I smaczne…


A poza tym na działkach… (3)

… nic się nie dzieje…

Dawno, dawno temu… A może całkiem niedawno… Boja zasugerował, że mogłabym od czasu do czasu ponękać Was swoimi kulinarnymi eksperymentami. Zażartowałam wtedy, że stworzę dział pod tytułem: Nie samym chlebem człowiek żyje…
Chwilę trwało, nim wymyśliłam formę dla tych moich robótek nieartystycznie rękoczynnych, bo doszłam do wniosku, że jedzonko, owszem, fajne jest, ale dobrze byłoby i o innych tworkach, które akurat wyczyniam – napomknąć.
Dziś zatem pierwsze oficjalne upublicznienie na kartce… moich kulinarnych działań.
Nie rozwodząc się zbyt długo nad wyższością domowego pieczywa nad sklepowym, prezentuję Wam pieczone dziś (to znaczy – jutro będzie wczoraj) bułeczki. Z pestkami dyni. Miałam odrobinę stresu, bo wynalazłam ten przepis na dniach i korzystałam z niego po raz pierwszy.
Oto efekt:

A tak wyglądają w środku:

Smaku nie pokażę, więc musicie uwierzyć na słowo, że miały wzięcie.
Na wszelki wypadek upiekłam jeszcze inne, praktykowanym już sposobem, z większą zatem pewnością na powodzenie.
Zwykłe pszenne kajzerki:

Po przekrojeniu:

A jako bonus – coś jeszcze…
Dostałam też pojemniczek jeżyn z ogrodu. Nie było ich zbyt wiele, ale starczyło akurat na pół placka:

Kruchego placka z owocami:

I mocną, gorzką herbatą:



A poza tym na działkach… (2)

… nic się nie dzieje…

Druga połowa lipca obdarowuje ponad trzydziestostopniowymi upałami, co przekłada się u mnie na wielką pokusę międzyprackowego nicnierobienia. Trochę jej ulegam. To znaczy na tyle, na ile mi moja niechęć do stagnacji pozwala. Wygląda to mniej więcej tak, że każdego ranka zarzekam się, że do wieczora będę tylko leżeć i pachnieć. Tylko może najpierw przygotuję sobie jakieś śniadanko. Przygotowuję więc i już w trakcie konsumpcji łapię się na myśli, że fajnie byłoby zrobić… Tu zwalniam, ponieważ przypominam sobie, że przecież dziś jest ten dzień, w którym… Krzywię się i zaczynam pertraktacje. Ze sobą, bo z kim by?
Nim moje śniadanko dobiega końca, mam już z grubsza opracowany plan działania, który [prócz zajęćchlebdających] obejmuje tę jedną jedyną rzecz, którą dziś zrobię, by potem oddać się wspomnianemu wyżej nicnierobieniu…
Pierwszy punkt planu realizuję zazwyczaj bez większych trudności.
Następnie dziarsko zabieram się do punktu drugiego. I… Mija pięć minut… dziesięć… Po kwadransie jestem już tak zniecierpliwiona dolce ozio, że sama siebie przestaję lubić. Po kolejnej minucie dochodzę do wniosku, że dość tego znęcania się nad sobą!
Świat dostarcza nam tak wielu stresów, że przysparzanie ich jeszcze we własnym zakresie mija się z celem – myślę sobie i…
Tym razem w ramach akcji Nie daj się stresowi! robiłam mydełka:

kawowe:

herbaciane:

waniliowe:

A coby się nie myliły, po ofoliowaniu przewiązałam je różnobarwnymi sznureczkami:

Nie są to, oczywiście, pierwsze moje mydełka. Robię je od dość dawna, w różnych ziołowo-przyprawowych wariantach. Zostawiam sobie słój [h/Φ = 21/14 cm], który wystarcza na miesiąc, półtora, resztą obdarowując reflektujących krewnych i znajomych.

A poza tym na działkach… (1)

…nic się nie dzieje…

To jeden z najmniej wesołych dni w roku. Kolejna rocznica śmierci mojej Mamy. Od niepamiętnych już czasów staram się tego dnia być na Jej grobie. Nie zawożę Jej bukietów.
Nie tylko dlatego, że odległość między nami wynosi ponad dwieście kilometrów.
Po prostu już jako mała dziewczynka chciałam Jej ofiarować coś od siebie. Nie – kupionego, wyprodukowanego przez kogoś, ale właśnie rzecz zrobioną własnymi rękoma. Wtedy wpadłam na pomysł zrobienia laurki. Na pierwszą rocznicę – powstała pierwsza kartka. Nie mam jej – oczywiście, ale pamiętam każdy wyrysowany kredkami kielich róży, każdy mozolnie ząbkowany listek i cieniowany kolec. Pamiętam też słowa, które w niej umieściłam. Były przeznaczone dla Mamy, więc niech tak pozostanie – nie będę ich przytaczać.
Pomysł okazał się bardzo przyszłościowy.
Dopóki jeździliśmy całą rodziną – kwiaty jakoś wytrzymywały, ale potem Tata wyjechał i musiałam radzić sobie sama. Wlokłam się więc pekeesami, w połowie drogi mając przesiadkę, a oczekiwanie na docelowy autobus trwało od kilku do kilkunastu godzin. Żaden bukiet nie przetrwałby takich wojaży.
Moje kartki, rzecz jasna, ewoluowały. Od zwykłych, kredkowych, przez wydzieranki i wycinanki aż po trójwymiarowe, komponowane z bibułkowych lub tkaninowych kwiatów. Ale te kwiaty to zawsze były róże.
A wewnątrz wpisywałam kilka zdań, bo zawsze miałam Mamie coś do powiedzenia…

A najdziwniejsze jest to, że żadna z tych kartek nigdy nie zginęła, leżały na płycie, póki nie zmógł ich wiatr, deszcz albo śnieg…