Z piątku na niezielę. Żywot Briana.

Nie wiem czemu jakoś nigdy nie bawił mnie humor w stylu Luisa de Funesa [może z wyjątkiem Kapuśniaczku, ale – jak to mawiają – wyjątek tylko potwierdza regułę…]. Również Peter Sellers nie wzbudzał we mnie dzikich paroksyzmów śmiechu [nie – i już! próbowałam się przemóc, ale nastawiona na Muszę się zaśmiać! – tylko się złościłam… no chciałam dać szansę komedii, do której Henry Mancini napisał taką genialną muzyczkę…].

Pochlebiam sobie, że widziałam już wiele, ale pewne rzeczy wciąż wprawiają mnie w stan osłupienia godny żony Lota. Swojego czasu przeżyłam coś w rodzaju szoku, który mogłabym ewentualnie przyrównać do irytacji, jaka towarzyszyła mi podczas oglądania jednego z filmów w reżyserii Mela Gibsona.
Otóż: zdarzyło się, że w gronie kilku – zdawałoby się – inteligentnych osób przyszło mi oglądać komików z brytyjskiej grupy Monty Pyton.

Wystarcza jaka taka znajomość literatury francuskiej, by wiedzieć o wszechobecnych od czasu Woltera antyklerykalnych ciągotkach Francuzów. Analogicznie – wystarczy podstawowa znajomość historii, by orientować się, że w XVI wieku za sprawą ówczesnego władcy Henryka VIII nastąpił w Anglii rozłam kościoła. Angielska wieść gminna niesie, że przyczyną był wielki afekt Henryka do niejakiej Anny Boleyn, którą pragnął uczynić prawowitą małżonką. By tego dopełnić, musiał najpierw pozbyć się poprzedniej połowicy – Katarzyny. Ponieważ nie uzyskał zgody na unieważnienie małżeństwa – zrobił przewrót i stanął na czele nowego kościoła [polska wieść gminna dodaje, że nasz ukochany, miłościwie nam panujący Zygmunt II August chciał wywinąć podobny numer z powodu predylekcji do niejakiej Barbary Zapolyi – niestety – zabrakło mu – powiedzmy – inercji…].

Nie są to jakieś wielkie tajemnice, więc niepomiernie dziwi fakt, że aż tak może zaskakiwać brytyjski antykatolicyzm. Zaznaczę, że nie mówię tu o tych, którzy edukację historyczną zakończyli na szkole średniej bądź podstawowej i mieli prawo nabyte wiadomości zapomnieć. Mówię o reakcji ludzi, którzy – choćby z racji wykształcenia – powinni byli takie fakty kojarzyć. Nie wspominałabym, zresztą, o tym [niczym przyjemnym nie jest przekonywanie się o czyjejś indolencji…] gdyby nie – naprawdę delikatnie mówiąc – rynsztokowa reakcja na film Terry’ego Jonesa…

I – tak – postawię kropkę nad „i”…

Z piątku na niedzielę. Każdemu…

Bo wolność – to nie cel lecz szansa by
Spełnić najpiękniejsze sny, marzenia
Wolność – to ta najjaśniejsza z gwiazd
Promyk słońca w gęsty las, nadzieja
(…)
Bo wolność – to wśród mądrych ludzi żyć
Widzieć dobroć w oczach ich i szczęście
Wolność – to wśród życia gór i chmur
Poprzez każdy bór i mur znać przejście
(Marek Grechuta)

Czym jest wolność litery
wydętej z wysiłkiem ku rozsypanym łukom
odpadającym i powracającym
w pluskające mieloną ikrą
krzemienne młyny zdań

Czym jest wolność słowa
osaczonego przez stałe związki frazeologiczne
zaszachowanego nieodwołalnym jak wyrok znaczeniem
niczym wargą zwisającą miękko
przed rozpoczęciem
poetyckiego misterium
pomiędzy zębami a krtanią

Czym jest wolność poety
szantażowanego
obrastającym zrogowaciałe
soczewki zdań bielmem
i oddechem zduszonym wpół wypiętą ku przodowi piersią
(Stanisław Bereś)


Mój kraj włóczy się po wolności.
Udaje Europę.
Leżą krzyżem ulice.
Pielgrzymka kelnerów
niesie na tacy święty guzik.
(Ewa Lipska)


moja wolność to jest słowo które zmilczę
albo zapiszę na skrawku papieru
żeby przekazać je tobie
(…)
moja wolność to jest język w jakim zwracam się do ciebie
język w którym przyjmę twoją odpowiedź
aby się z tobą spotkać bądź rozminąć
(Urszula Kozioł)


Każdemu

zapewnia się wolność twórczości artystycznej, a także wolność korzystania z dóbr kultury.
(Art. 73. Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej)


Z piątku na niedzielę. Limeryk.

To…
…miniaturka liryczna o skodyfikowanej budowie…
…nonsensowny, groteskowy wierszyk…
…utwór, którego nazwa wywodzi się od irlandzkiego miasta Limerick…

Rzekł żonie balwierz — straszny szalbierz:
„Dziś mamy bal — wiesz, zatem szal bierz”.
Była nań wściekła,
więc mu odrzekła:
„Sam sobie w bal wierz i po szal bież!”

Z: Uśmiechu bez kota Antoniego Marianowicza


Z piątku na niedzielę. Szał.

Epoka Młodej Polski obfitowała w twórców niepowszednich w każdej dziedzinie. Nic w tym dziwnego, wziąwszy pod uwagę rozprzestrzeniającą się wokół bergsonowską teorię syntezy sztuk [z grubsza polegającą na kontaminowaniu muzyki, malarstwa i literatury…].
Zanim pojawił się Z. Freud ze swoim Wstępem…, na naszym rodzimym gruncie zakiełkował [że się tak florystycznie rozpasę…] niejaki Karol Irzykowski i stworzył [najbardziej chyba znienawidzoną przez młodych polonistów…] Pałubę. Problem z tym dziełem polega głównie na tym, że zarówno jego forma jak i treść daleko wykraczają poza literackie konwencje. Jest, moim zdaniem, ramowym przykładem ingardenowskiej teorii o Dziele jako tworze wielowarstwowym. Oprócz dość rozpowszechnionych w tamtym czasie dywagacji, czy związek duchowy dwojga kochających się istot jest w stanie wypełnić pustkę po zrezygnowaniu w tym-że związku z jego fizycznych aspektów, ważnym elementem była struktura dzieła.
Tak jak pan gie wymyślił upupienie, tak wiele lat wcześniej Karol Irzykowski wprowadził pierwiastek pałubiczny, punkty wstydliwe i garderobę duszy w swoich rozważaniach o istocie poznania oraz stosunku fantazji do rzeczywistości w tymże poznawczym procesie.
Szał uniesień Władysława Podkowińskiego został bardzo źle odebrany przez ówczesnych krytyków. Tak źle, że artysta zniszczył go, a to, co można oglądać dziś – jest wynikiem odrestaurowania obrazu przez Witolda Urbańskiego.
Czasem miewam wrażenie, że brak nagonki na Karola Irzykowskiego oraz odsądzenia go od czci i wiary wynikały głównie z całkowitego niezrozumienia Pałuby i – obaw ewentualnych adwersarzy o zblamowanie się…

Z piątku na niedzielę. Niebo.

O wielkie niebo świata, od wiatru zmarszczone,
od snu zielono wzdęte, od ognia czerwone,
nad kuźnią purpurową jak żelazo giętkie,
jak łuk żaru ziejące, jak miecz boski — piękne.

Nie zamierzam specjalnie długo rozwodzić się nad tematem, bo jak zapewne wszystkim wiadomo – zanim etymologicznie niebo stało się sklepieniem, było po prostu chmurami i mgłami. Świadczy o tym choćby indyjskie nabhas, greckie nefos czy łacińskie nubes/nebula. Albo bardziej swojskie, niemieckie Nebel.
Pojaśniało i wypogodziło się dopiero około XV wieku, a przestając być smutnym, ciemnym, ponurym oraz bieskim i stając się – nie bieskim – przejęło też symbolikę tego, co od prawieków wisiało nad [nie tylko] ludzkimi głowami. W starożytnych mitologiach to, co dziś nazywamy niebem, symbolizowało zasadę męską i porządek świata. Oznaczało światło, nieskończoność, harmonię i prawdę. W niektórych kulturach było synonimem świętości, zbawienia i czystości. W innych – utożsamiano je z Sądem Bożym, szczęśliwością i prawem moralnym.
Zachwycali się nim filozofowie i artyści, odmieniano je więc we wszystkich możliwych konfiguracjach:

kopuła stalowa z gwoździami gwiazdami
która może jest pusta

i malowano, używając najróżniejszych barw:

Wychwalano je, śpiewano o nim, marzono…
A także… tworzono słuchowiska:

Z: K.K. Baczyńskim, St. Czechowiczem i I. Villqistem…

Z piątku na niedzielę. Fascinatrix.

Swojego upodobania do krótkiego metrażu nie ukrywałam nigdy, ponieważ ukryć by się go raczej nie dało. Etiudę uważam za jeden z najtrudniejszych gatunków filmowych, czemu również niejednokrotnie dawałam wyraz.
Dwaj ludzie z szafą Romana Polańskiego czy The Local Stigmatik Ala Pacino to utwory już legendarne – i niemal rodzaj dekalogu dla reżyserów, scenarzystów, operatorów i aktorów.
Zdając sobie sprawę ze stopnia trudności, zawsze z równym zainteresowaniem i brakiem uprzedzeń podchodzę do kolejnych takich próbek.
Zdarza się jednak, że już po kilku pierwszych ujęciach nawiedza mnie myśl: Po co ja właściwie to oglądam?
Zazwyczaj ją ignoruję [choć w większości przypadków nie wychodzi mi to na dobre], bo trudno wypowiadać się na temat, którego nie zgłębiło się [w miarę] dokładnie, a ja lubię być rzetelna [tak, właśnie – lubię, ponieważ poczucie porządnie wykonanej czynności daje mi satysfakcję] i wiarygodna [nic chyba mnie bardziej nie irytuje niż – świadczące o przekonaniu o własnej nieomylności – wtykanie niezweryfikowanych rewelacji w celu nie do końca dla mnie zrozumiałym… a nie – równie irytujące bywa wykorzystywanie cudzych przemyśleń jako własnych, ale ten temat może jeszcze kiedyś rozwinę…].
Wracając do meritum – podobna refleksja nawiedziła mnie już przy pierwszych kadrach Fascinatrix. Brnęłam jednak dalej, trochę wbrew sobie, licząc, że może się mylę i nie zaliczę całości do średnio przeze mnie lubianej kategorii stercore
I – nie, aż tak źle nie było.
Pomysł na fabułę jest ciekawy, intryga – nawet wciągająca. Nie wątpię też, że aktorzy dali z siebie wszystko i to z dobrym skutkiem. Ze względu na mistrzostwo operatorskie Macieja Twardowskiego, darowałabym nawet Justynie Mytnik [reżyserce i scenarzystce] zrobienie z Fascinatrix musicalu [choć musicalową formę uważam za zbyt lekką do opowiadania takich historii]…
Tym, co sprawia, że całość się rozjeżdża, jest… infantylność efektu specjalnego w [jak sądzę…] kulminacyjnym momencie opowieści.
Ja bardzo przepraszam, ale po obejrzeniu tegoż, nie da się już przestać śmiać i wrócić do klimatu ponurego tragizmu [quasi]średniowiecznych absurdów…

Z piątku na niedzielę. Dziewanna.

Dziewanna
królowa łąki
nosiła na głowie
modrą miednicę
nieba

Wiosna ponoć tuż tuż. Rabatki bieleją pierwszymi przebiśniegami, fiolecą się przylaszczkami, a nawet rumienią bladymi nieco, ale przecież uroczymi stokrotkami. Sielsko i czarodziejsko.
Miododajna dziewanna kojarzy się równie magicznie, ze złotym słonkiem, paneklowymi trzmielami i upojnym aromatem. Rzec by można – blaskliwie ale nie – brokatowo.

Śpiewały dla niej
świerszcze
Rozchodnik klęczał
u jej zielonych
pantofli

Czyżby?
Nie bez powodu nazywa się dziewannę boginią w ziele zaklętą. Nie wiem, czy ktoś zastanawiał się, co działo się z prasłowiańskim światem, gdy nurty jakiejś rzeczki bądź jeziora porywały płonącą Śmiertkę-Marzannę.
Otóż – nie pozostawał on bez opieki. Pojawiała się na nim właśnie Dziewanna.
Nie będę rozwodzić się nad etymologią jej imienia, mniej bowiem istotne jest, czy oznaczało Żar Niebios czy Dziewicę. Niewiele informacji wnosi także doszukiwanie się w imieniu bogini analogii do dziewiątki. Nieco więcej światła rzucają może przymiotniki dziki bądź dziwny, albo pokrewieństwo z dziwożonami, demonami czy rusałkami.
Utożsamiano ją z Matką Naturą, witalnością Matki-Ziemi…

dziewanna nie zna wstydu
dziewanna jest trawą
zmarszczkami z promieni
rozkwita

dziewanna pod jasnym niebem
gnie swe dywanowe ciało
wszystkimi włosami
chwali żyzną złotą nagość

Bez wątpienia Dziewanna uważana była za władczynię przyrody – panią lasów, patronkę ziół, uzdrowicielkę przejmującą moc roślin i obdarzającą je mocą własną. Zwano ją Wilczą Boginią, ponieważ patronowała dzikiej zwierzynie, opiekowała się nią i chroniła przed bezsensowną śmiercią. Jednym z jej atrybutów był łuk, więc rozpowszechniana przez Jana Długosza analogia z rzymską Dianą taka całkiem nielogiczna nie była. Ponadto obie boginie były dziewicami, nie miały partnerów ani – dzieci.

Istnieje także teoria, jakoby Dziewanna była tylko innym imieniem Dzidzileli – czyli Łady.

Z pian słonecznych na kłosia powodzi
Krasopani sławiańska się rodzi:
Złotogłowa zbóż pani – pralilia –
Pól gospodza – słoneczna Dziedzilia –
Dziedzilia.
Jako lite makaty bezcenne
Kręgiem kłosie przelewa się senne;
Śnieżne gryki i krasę konicze
Ślą tchów miodnych gorące słodycze;
Złoty łubin pod kwietnym płomieniem
Pęka w słońcu dostałym nasieniem;
I jak wejrzeć pył złoty się wlecze
Skroś błękitnej pogody dalecze –
dalecze.
Pocałunki słonecznej spiekoty
Na pierś niwom rzucają żar złoty!
Pole kłosów rozkoszą omdlewa…
Pole kłosów się kłoni i śpiewa…
Dzwonnych świerszczy żarliwe chorały
W hymn szaleństwa się kołem rozgrały,
Zasię w pieśni ich skwarnej i chwiejkiej
Kadzą ziela balzamne duszejki –

duszejki.
I kwitnących zbożowych źdźbeł rzesza
W lotnym wietrze miłosny pył miesza,
Falująca dreszczami ciężkiemi
Pod nagrzanym, zapiekłym tchem ziemi –
tchem ziemi.
Dziwo cudu nad światem się przędzie:
Legła ziemia w dosytnym obrzędzie,
Wyciągnięta miedz kwietnych ramiony
Ku rozdrożnej gontynie zwalonej,
Gdzie z samotni świętego zwaliska
Jasna boga by płomień wytryska,
By bijące pól serce odwieczne,
By ich pieśni i skrzydło słoneczne –
słoneczne.
Nad jej głową u niebios podwoi
Złote słońce jak młody bóg stoi
I – porwaną głębokim szafirem –
Opłomienia zwichrzonych gwiazd wirem,
Że w szaleństwie drgającej otchłani
Tan poczyna wieść pól Krasopani,
Krąg ekstazy, co w żarach się siania,
Krąg niezmienny wiecznego kochania –
kochania.
W kształt lotnego złocistych skier leja
Tańczy boga, płomienna zawieja:
Jakby wszystkie kwiatowe opyły
W jeden złoty się tuman stopiły!
Wszystkie wonie, szalone tęsknotą,
Wszystkie luby, co w wichrze się plotą,
Wszystkie szały i sny, i pragnienia
Zatoczyły się w okrąg płomienia –
płomienia.

Wciąż szaleńszy ich tan i gorętszy
Ku słonecznej potędze się piętrzy:
Jakichś dłoni tęskniących wytryski…
Jakieś tchnienia i szepty, i błyski…
Rozkosz męki, co zda się konaniem,
A wieczystym odkwita zaraniem…
Tan żywota, co z śmiercią graniczy
W nieskończeniu bolesnej słodyczy –
słodyczy.
Coraz wyżej z gontynnych skał grani
W słońce wzbija się tan Krasopani!
Coraz letniej w słoneczne przędziwa
Miłośnicza tęsknica się zrywa!
Aż nad łanów dosytnym omdleniem
W słońce spłynie skrzydlatym płomieniem,
Aż zakryje paiżą słoneczną
Swych dopełnień tajnicę przedwieczną –
Złotogłowa zbóż pani – pralilia –
Miłośnica słoneczna – Dziedzilia –
Dziedzilia.

Ale Dziewannę uważano także za boginię czarów uzdrawiających, Władczynię Demonów i Panią Śmierci nie zadającą ran ciału, ponieważ łuk służył jej do zestrzelania duszy, którą potrafiła dojrzeć w każdej żywej istocie.
Jako Bogini Miłości, nieobce były jej czysto ludzkie namiętności: traktowana z należytym szacunkiem, rozmiłowanych w jej Dziedzictwie – nagradzała miłością i przychylnością. Skrzywdzona – mściła się bezlitośnie…

Dziewczyna wróżąc
wydarła żółte oczy
dziewannie

W nocy
dziewanna
pod okno przychodzi

Dziewczyna
w rękach mężczyzny
się chowa


Ślepa dziewanna
na parapecie staje
podtrzymywana
przez czarne nietoperze

Mężczyzna
głowę dziewczyny
kołysze
powieki wargami
zasłania
aby świerszcze
oczu jej
nie wypiły

Była obdarzona nie tylko mocą, ale również – niepospolitą urodą.

dziewanna włosami ze złota
włosami z rudej czerwieni
owinęła szyję
pręży zielone piersi
na smagłym ciele ziemi

Wyobrażano ją sobie jako gibką, smukłą dziewczynę o słonecznozłotych lub płomiennorudych włosach wymykających się spod złotego diademu ozdobionego sierpem Księżyca. Srebrny, dwurogi Księżyc odzwierciedlał nie tylko kapłańską moc i władzę nad nocnym mistycznym światem duchowym ale także – dwoistość natury Dziewanny, potwierdzoną barwą diademu posiłkującego się jasną, dzienną energią słoneczną. Występowała zawsze [prócz wspomnianego już, nieodłącznego, magicznego łuku] ze złotą obręczą na szyi lub przedramieniu, symbolizującą kształtem zamknięty krąg, cykliczność, a kolorem – dobroczynną, niewyczerpaną moc Słońca. Innym jej atrybutem była szypszyna, dzika róża znamionująca nieokiełznanie, namiętność w walce i miłości. W pobliżu Dziewanny krążyły, a czasem przysiadały na ramionach lub piersiach, dwa motyle – pazie królowej. Ten czarny odpowiadał za sprawy związane z ciemną stroną ludzkiej natury i przykre strony życia oraz oznaczał płoche, krótkotrwałe uczucia, a ten błękitny – sprawował pieczę nad wszelkimi ludzkimi cnotami, życiowymi powodzeniami oraz uosabiał dozgonną, wielką miłość.

Zarówno przypisywane Dziewannie atrybuty jak i jej ambiwalentna natura, skłaniały niektórych badaczy do utożsamiania Dziewanny z Marzanną. Nieco inaczej niż z Lelem i Polelem – miała to być dziewczyna, której lewa strona twarzy była piękna i promienna, a prawa – sina, martwa. Podobnie rzecz miała się z ciałem Dziewanny – jego lewa strona należała do życia, a prawą – władała śmierć.

Południe idzie upalne przez wrzosowiska
Wyschłego ziela oddechy płyną upojnie,
Czasami szklarka przelotna pod słońce błyska.
Albo motyle na kwiatach i pszczoły rojne:
Z gęstwiny kwietnej dziewanna dumnie wytryska.
Powietrze żarem drgającym skroś się przesyca.
Jakbym nim chwiała koników harmonia szklanna…
Z sosnowych pni gorejących kapie żywica,
A wśród spiekoty słonecznej złota dziewanna
Stoi przygięta, miłosna – jak południca
.

Z:
Haliną Poświatowską
Bronisławą Ostrowską
Małgorzatą Hillar



Z piątku na niedzielę. Matko, czy mi wybaczyłaś?

Nie. Nie będzie wykładu o wybaczaniu. Nie będzie dywagacji, czym jest, ani – po co. Nie chodzi o to, że nie interesują mnie czyjeś uczucia. Interesują. Ale może akurat nie w tej chwili chcę o tym mówić.
Są tacy, którzy odgrażają się, że gdyby tylko chcieli… czegóż to by nie zrobili…
A są i tacy, którzy po cichutku, powolutku, bez pogróżek, po prostu – robią swoje.
Rzecz o Czesławie Juliuszu Wydrzyckim znanym bardziej jako Czesław Niemen.
Pamiętam taki wpis pod piosenką Dni, których nie znamy scoverowaną przez Kamila Bednarka: „Inna wersja. Jakiś Grechuta śpiewa.”.
Mam więc cichą nadzieję, że pod coverami Czesława Niemena on sam z zaimkiem przymiotnym względnym jakiś nie zaistnieje nigdy. I obym się nie zawiodła…
Nie będę reklamować ani jego głosu, ani – piosenek.
Nawet tej:

Zamiast tego wrzucam tu inną wersję tego utworu:

I chyba nie muszę dodawać, że to nie Czesław Niemen poprosił Marlenę Dietrich, by pozwoliła mu wykorzystać swoją muzykę…