Fantastyczna czwórka

Witam.

I znowu przyszedł ten dzień. Nieoczekiwanie szybko.
Już cztery lata zapisuję te kartki. Uskładałam z nich całkiem gruby brulion…

Przymiotnik w tytule podkreśla, jak bardzo niewiarygodne wydaje mi się to, że upłynęło już tyle czasu.
Mówi też o moim stosunku do czegoś, co miało być przygodą, a dzięki Wam nabrało niezwykłości.

Pewnie powinnam była okrzepnąć przez ten czas, nabrać dystansu…
Cóż…
Może trudno w to uwierzyć, ale po czterech latach każdy tekst, który publikuję, przyprawia mnie o takie samo bicie serca jak na początku.
I wciąż mam wielką przyjemność z prowadzenia bloga.
Właśnie dzięki Wam.
Dziękuję, że jesteście ze mną i mam nadzieję, że to się nie zmieni.

Pozdrawiam:)

Echa zeszklonej jesieni

Kiedy z beżowego rozszeptał się Tricky, wiedziałam, że o spokojnym weekendzie nie ma co marzyć. Zrezygnowana, pacnęłam w fosforyzującą zielenią słuchawkę, przerywając ulubiony fragment We Don’t Die.
– Zaraz będę – usłyszałam głos Elwiry. Potem nastąpiła seria dziwnych trzasków, więc z ulgą przerwałam połączenie.
Dziesięć minut później łomot garażowej bramy oznajmił mi, że Elwira nie żartowała.
Nie byłam w nastroju na gości, więc nie pofatygowałam się, by jej otworzyć, kiedy wreszcie znalazła się pod drzwiami mieszkania. Otworzyła sobie sama.
– Ola! – dobiegło mnie podejrzane sapanie. – No ruszże się wreszcie!
Ruszyłam się.
W wejściu uginała się moja przyjaciółka.
– Pomóż! – jęknęła. – Bądź człowiekiem!
Wzruszyłam ramionami i uwolniłam ją od ciężaru ogromnego torbiszcza.
– Ostrożnie! – zawołała, gdy ruszyłam do kuchni.
Za plecami posłyszałam szuranie. Odstawiłam torbę i obejrzałam się. Elwira przeciągała przez próg kuchni wielki orzechowy kosz.
– Jak udało ci się wejść z tym po schodach? – spytałam szczerze zaciekawiona, krytycznym wzrokiem taksując jej cieniutkie obcasiki.
– Nie wiem.
Przyjęłam to tłumaczenie bez mrugnięcia okiem i ruszyłam do zielonego. Miałam swoje plany i zamierzałam się ich trzymać.
– Nic z tego! – krzyknęła rozdzierającym głosem Elwira, podążając za mną. – Nic z tego! – wychrypiała, bo skutki taszczonego przez dwie kondygnacje balastu dopiero teraz zaowocowały brakiem oddechu.
– Zamknij oczy i policz w myślach do dziesięciu – poradziłam dobrotliwie i wcisnęłam Play. Jazzowa Szostakowicza popłynęła smyczkowo, a dęte rozhulały się do wtóru.
Zasiadłam w fotelu i przymknęłam oczy.
– Nie – usłyszałam w zaległej nagle ciszy.
Uniosłam powieki i zobaczyłam przed sobą wykrzywioną wściekłością twarz Elwiry. W ręce trzymała wtyczkę.
– Nie spędzisz kolejnego dnia w tym cholernym pokoju! Marsz do kuchni!
Przyglądałam się swojej przyjaciółce ze zdumieniem. Elwira – ta oaza łagodności – krzyczała na mnie!
Odrzuciła wtyczkę i szarpnęła mnie za rękę.
– Ola!
Jej twarz wyrażała taką determinację, że… wstałam.
Powlokłam się do kuchni, obojętnie rejestrując malujące się w jej oczach osłupienie.
– Warzywa przywiozłam – oznajmiła, gdy udało jej się wreszcie pojąć, że posłuchałam i dotarła za mną do kuchni.
– Widzę – mruknęłam. – I czego, w związku z tym, oczekujesz ode mnie?
– Pomocy?
Machnęłam ręką.
Elwira bez słowa zaciągnęła torbę na środek, przyklękła i zanurkowała w jej wnętrzu. Po chwili forbank zapełnił się ciemnozielonymi, drobnymi pałeczkami. Spojrzała na mnie, więc z westchnieniem sięgnęłam po korek. Strumień wody rozdudnił się rytmami taiko. Towarzyszyły mu pojedyncze uderzenia wrzucanych warzyw. Podeszłam bliżej i musnęłam palcami wodę. Jej chłód wbijał się w koniuszki palców cienkimi jak przy udrażnianiu meridianów igiełkami. Dotknęłam chropawej zielonej powłoczki i wpatrzyłam się w kolące, czarne punkciki. Przemieszałam zawiesinę. Po kuchni rozszedł się zapamiętany z dzieciństwa zapach. Zupełnie taki sam wydzielały poruszane ciepłym wiatrem cytrynowo-ogórkowe kwiaty z ciotczynego ogrodu.
Elwira wrzuciła do zlewu kolejną porcję, a ja zanurzyłam głębiej ręce i pozwalałam przepływać przez nie topornemu strumieniowi. Ciek miał w sobie coś z łkających skrzypiec z J’teim Andre Rieu. Poddając się pieszczącej dłonie melodii, zagarniałam cylindryczne pałeczki i przekładałam do wielkiej miski.
Zasiadłyśmy przy stole i, osnute orzeźwiającą wonią, w milczeniu odkrawałyśmy zgąbczałe końcówki.
Co jakiś czas zerkałam na przypominającą przestrzenny Pejzaż Arles Gauguina warzywną dorodność, wychodzącą poza wiklinowe ramy kosza.
Intensywny pomarańcz papryki mieszał się z beżem pieczarek i zielenią brokułów. Przechyliłam głowę i wsłuchałam się we wspomnienie Adagio de Albioni, usłyszane dawno temu w wykonaniu Karajana.
Kroiłyśmy ogórki, a Elwira nie mogła powstrzymać śmiechu, gdy złościłam się, bo nie wszystkie miały identyczną średnicę.
Potem obierałyśmy pieczarki. I znów poczułam się jak w dzieciństwie, gdy miałam jeszcze tak drobne palce, że mogłam manewrować nimi między brzegami kapelusza a trzonem i oddzielać delikatne błonki od wierzchów. Uwielbiałam wsłuchiwać się w szemranie odrywanej skórki, które kojarzyło mi się z pocieraniem kalafonią skrzypcowego smyczka. Lubiłam brać w palce wilgotną błonkę, czuć jej jedwabisty opór i nankinową fakturę.
Pasma pieczarkowego aromatu plątały się z dźwiękami gitary i oboju, gdy dzieliłyśmy na różyczki kędzierzawe kalafiory i układałyśmy je w rządkach na trzeszczącej bawełniano ściereczce.
Kiedy obierałyśmy szkliste szalotki i podługowate cukinie i przekrawałyśmy na pół maleńkie patisony, po domu snuł się zapach octowego wywaru, zaprawionego pieprzem i gorczycą. Pochylałam się nad perkocącą kipielą i przyglądałam niebieskawym pęcherzykom, pojawiającym się co chwila tuż przy powierzchni. Dosypywałam słodko-słone kryształki i rozgarniałam łyżką gęsty roztwór, starając się nie kaszleć, bo cierpkie obłoczki paraliżowały oddech.
Na koniec doprawiłam go do smaku kurkumą i patrzyłam na piruety złotych strzępków.
Wsypywałyśmy kolejno warzywa do wywaru i po paru minutach wyjmowałyśmy na wielki cedzak. Gdy ostygły, upychałyśmy oporną barwność w szklanych słojach, starając się zachować proporcje.
Wreszcie – zalałyśmy je wrzącym wywarem i wstawiłyśmy do wielkiego, kipiącego gara.
Wsłuchiwałam się w szum wody i klikanie wybrzuszających się pokrywek.
A kiedy ustawiałam zapasteryzowane bańki dnem do góry, słyszałam cichy śmiech Elwiry.
Stała obok i patrzyła na kilka odrzuconych przeze mnie słoików, które nie pasowały kształtem lub pojemnością.
– Pani Perfekcja – oznajmiła krótko.
Jej głos rozwarstwił się wysokimi, pojedynczymi szarpnięciami gitarowych strun…

Z piątku na niedzielę. Lakier do włosów.

Na początek – anegdotka. Ot, tak – ku chwale dobrego humoru.
Pewna polska dziennikarka miała przeprowadzić wywiad z pewnym amerykańskim aktorem. Jak sama opowiadała – zamarzyło jej się, że do studia wtoczy się w jego ramionach w rytm walca [bodajże]. Aktor odmówił, pytając z uśmiechem, czy dziennikarka zdaje sobie sprawę, ile mu płacą za każdy taniec. Ta zacisnęła zęby. Na antenę weszli zwyczajnie, ale… podczas wywiadu aktor wspomniał żartobliwie, że trochę przytył. Dziennikarka – pomna odmowy – zripostowała natychmiast: Widać!
Tak szczerze mówiąc – nie wiem, które z nich wykazało się większym buractwem…

Powyższe nie zmienia jednak faktu, że…
Pasja. To chyba odpowiednie słowo. Talent. To inne odpowiednie słowo. Pasja i talent wystarczą, by stworzyć wiarygodny film o młodym człowieku kochającym taniec. Taki jak Gorączka sobotniej nocy

Albo taki jak – trzydzieści lat później – Lakier do włosów.
Musical w klimacie swinga ze znakomitą Edną Turmblad.

mogłabym

mogłabym być cieniem
później zaczętym obrazem
wstrzymanym westchnieniem
głębią horyzontu zdarzeń

mogłabym być chłodem
wcześniej nieznaną pieszczotą
przegapionym wschodem
bielą iskrzącą przed stopą

mogłabym być ciszą
jutro szepniętym wyznaniem
myślą co kołysze
wierszem co może powstanie

mogłabym być głodem
wkrótce zastygłą słodyczą
tajemnym ogrodem
czczością drzemiącą w ukryciu

mogłabym być tchnieniem
kiedyś rozkwitłym bukietem
skrywanym pragnieniem
pustką za autoportretem