Z piątku na niedzielę. Mama.

Pukanie do wspomnień daje czasami dziwne efekty…
Niemal każdy pamięta baśń o złej macosze, która kazała ojcu zostawić niewinne dzieciątka w lesie na pewną śmierć, a one trafiły do słodkiego domku czarownicy ludożerki i spaliły ją w piecu. Nie będę rozbierać na czynniki pierwsze myśli w tej baśni zawartej. Nie będę nawet próbowała zastanawiać się nad morałem, który gdzieś tam pewnie tkwi w czeluściach okrucieństwa. Nie będę – wreszcie – specjalnie wydziwiać nad siłą kobiecych wdzięków i słabością więzów między ojcem a jego dziećmi. Grimmowskie baśnie już tak mają. Morale ustępuje lubowaniu się w bestialstwie. Słowem – im gorzej, tym lepiej…
Tyle tytułem wstępu i rozwinięcia. Teraz zakończenie…
Intryga w Mamie [nagrodzonej między innymi Saturnem za najlepszy film 2013 roku w swoim gatunku] jest dość naiwna, co w sumie nie dziwi – horror to przecież, a nie jakieś niszowe kino chilijskie… Efekty – jak to efekty – nie powalają może na kolana, ale gra cieniem bywa chwilami frapująca i nie pozwala oderwać oczu od ekranu…
A wspominam o tym horrorze z jednego właściwie powodu – Mama mogłaby być współczesną baśnią o Jasiu i Małgosi, tyle, że wszystko dzieje się w niej dokładnie na odwrót…